sobota, 10 września 2016

Tour de Tajoj - kraina zapomnianych dworków - część druga

"Niech ma szlachcic dwór swój, a gotowy, rządnie rozmierzony, na moc zbudowany a ochędożny, na zdrowym placu, na widoku, a kształtnie postawiony, w nim gmachy różnej miary, żonie, dzieciom do wczasu sprawione, zimie ciepłe, lecie chłodne, zawsze ku temu chędogie. Do tego niechby było złożenie przyjacielowi, schowanie sprzętom, mieszkanie czeladzi. W środku podwórza woda, kuchnia rządna przy domu a kuchenka w mieszkaniu. Więc spiżarnia sucha, piwnica chłodna, lodownia pewna, łaźnia pobok przy wodzie, stajnia na stronie, psiarnia najmniej w półmilu. Zegar wierny na domu. Dom rzemieślniczy, tamże i gospodarski, za nim blech, w bok sadzawki, a coby snadnie złowne,- niech płynie pod dwór rzeka w pewnych brzegach zawarta, bystra, przezornie sprostowana, za nią niech będzie ogród w kwadrat wymierzony, od niej a kęs z południa ku słońcu nachylony, suchy, równy, wyniosły, porządnie ogrodzony, pergołami okraszony, w kwadraty rozdzielony, fontanami polany, a ziół rozlicznych pełny. Za ogrodem sad w cynek najmniej w dwadzieścia rzędów drzew młodych a już rodnych, gładko z płonki, bujno z koron wybiegłych. Chciałbym jeszcze ptasznika, chciałbym ziółkom, drzewkom schowania. Tamże też wirydarz ze swych ziółek i przewoźnych. Przeciw temu wszystkiemu niechby stanął zwierzyniec, ciemny, zielony, cichy, wymiećrzony po sznurze, podzielony łąkami i na krzyż i od płotu,- tamże drogi w kwaterach, a rzeczka przez pośrodek,- las lipowy przeciwko, tamże zaraz pasieczka."

kasztelan brzeski Jakub Ponętowski


Marzenia kasztelańskie o domu doskonałym, gnieździe, ojcowiźnie, swoim najwłaśniejszym, idealnym miejscu na Ziemi.  Budowanie nasze,  "po polsku", choć ta narodowa architektura wcale nie tak znów stąd rodem i wcale nie taka bardzo "staropolska", bo ledwie około dwustu lat licząca ( co to jest na to 1000 lat rycerskiego czy też szlacheckiego budowania ). Tak nam przed oczami te dworki z ganeczkami wspartymi na kolumienkach stoją jak o dworze polskim myślimy, że  nie wyobrażamy sobie szlacheckiej siedziby  utrzymanej w innym stylu. Taa, zacytuję  Władysława  Łozińskiego który dworom i dworkom  poświęcił cały rozdział w swojej książce "Życie polskie w dawnych wiekach".

"Jak się przedstawiały dwory zamożnej szlachty w XVI i XVII wieku na architektura zewnątrz, o tem brak wystarczających wskazówek. Nie mamy też ani dochowanych dworków, zabytków architektonicznych ani rycin z owych czasów,- wszystkie te drewniane dwory padły ofiarą pożaru, czasu i manji nowatorstwa, która w ostatnich latach XVIII wieku opanowała zamożniejszą szlachtę."

XVIII - wieczna mania nowatorstwa  stworzyła zatem typ budownictwa, który uznajemy dziś za  "szczerzepolski" i  "z dawien dawna znany". Jak dalej  pisze  pan Łoziński - "... a prototypu ich szukać należy w pałacach warszawskich".  Te portyki znaczy zapożyczone z klasycyzmu warszawskiego, popłuczyny po późnym  Merlinim. Wszystko  popłuczki  przeważnie w drewnie, bo o ten budulec było najłatwiej i  cieśle od stuleci w swoim rzemiośle zaprawieni dostępni. No i tradycja - wiejski dom polski był przeważnie drewniany.



Nieoceniony Łoziński - "Bywa zazwyczaj drewniany, bo w zgodzie z swoją ogólną sielską fizjognomią, po za nielicznemi zamkami i pałacami, poza liczniejszemi od nich kościołami i klasztorami, cała Polska, jak już raz zaznaczyć mielimy sposobność była drewniana."
I dalej  wyłuszcza jasno i pięknie - "Mimo tego nieswojskiego pochodzenia architektura tych dworów i dworków tak była w Polsce ulubiona, tak się często powtarza całą swoją artykulacją, tak zresztą pod siekierą polskiego cieśli i pod wpływem naiwnego przeniesienia form i ornamentacji z kamienia i muru na drzewo, przybrała cechy jakiejś swojskiej oryginalności, w końcu tak długą ma za sobą tradycję, że posiadła niejako indygenat i dziś prawie słusznie uchodzić może za wzór ozdobniejszego budownictwa sielskiego. Atoli ściśle rzecz biorąc, ten właśnie typ budowniczy nie zgadza się z najistotniejszą może cechą starodawnego dworu polskiego, a to dlatego, że jest niejako dośrodkowo, zewnętrznie pomyślany, że dyktuje z góry formę i przestrzeń, że tworzy stale zamkniętą całość, do której nic dodać i z której nic ująć nie można, że zatem daje za wiele albo za mało. Tymczasem dwór staropolski powstawał odśrodkowo, rozwijał się i uzupełniał od wnętrza na zewnątrz, a nie przeciwnie,- nie był nigdy od razu gotów i dlatego ani z góry pomyślanej architektury, ani zamkniętej, organicznej niejako artykulacji posiadać nie mógł. Stawał się powoli, robił się, rósł, aż się stał i urósł w pełnię. Miał swoją biografję jak człowiek, a historja jego życia czytała się w jego przystawkach, dobudówkach i przebudówkach. Nie był prędzej skończenie gotów, zanim nie mieścił wśród swoich ścian trzech pokoleń. Miał sto lat wzrostu i dojrzewania. Dziad go zaczął, wnuk dopiero ukończył."
A tu proszę  - XVIII - wieczna nowoczesność w domu i w zagrodzie i szlaban na przybudówki do przybudówek, architektura wymyślona a nie tak bliska naszej mentalności "się stająca" - toż to musiał być szok  kulturowy. No w "naszość" uderzenie wymyślone prze warszawskie  elity, he, he. Nic nowego na tym świecie.
Łoziński sączy  jad dalej - "Nie miał też dwór staropolski prawie nigdy architektonicznej jedności, musiał być do pewnego stopnia nieforemnym aglomeratem, ale improwizowanym układem swoich mas i członków nabierał malowniczości, a że był szczerym wyrazem życia, potrzeby, obyczaju, smaku kilku pokoleń, miał charakter. W regule dwór drewniany nie miewał piętra, twierdzenie jednak, z jakiem się ostatniemi czasy spotykamy w naszej fachowej literaturze, jakoby go nie miał nigdy, jest mylne."
To dworki miały piętro?  No pełna zgroza! Może jednak lepiej  że do naszych czasów dotrwały te "klasycystyczne" budynki a  malownicze zbiory przybudówek szlag trafił, kto wie?
Teraz zanurzymy się w świat tych ostańcow, weteranów skrzypiących, ucieleśnienia standardów dworkowych wyobrażeń.

Sucha - przytulisko dworów i dworków

Kto dwory i dworki chce poznać od podszewki ten  powinien zaliczyć przytulisko dworków w Suchej. Oficjalnie nazywa to się Muzeum Architektury Drewnianej Regionu Siedleckiego vel  muzeum w Suchej koło Grębkowa, ale naprawdę jest to przytulisko, rodzaj bidula dla dworków, miejsce gdzie usiłuje się je ratować, ocalić ten kawałek nieistniejącego już świata.





 Zacznę od  najstarszej starowiny, czyli dworu rodziny Cieszkowskich, wzniesionego z modrzewiowych bali ( ścinanych  zimą ) w 1743 roku. Panował nam wtedy tak sobie  miłościwie August III Sas ( Wettin ), bardzo dziwny król który z jednej strony pozwolił by państwo  gniło, z drugiej parę ciekawych rzeczy jednak temu krajowi zafundował. Dworek  Cieszkowskich powstał znaczy w epoce robronów, peruk, kołtuna i świeżo odkrytego zamiłowania Polaków do  kawy. Oświetlało się wówczas pomieszczenia łojowymi świeczkami ( wyobraźcie sobie ten zapach ),  w "lepszych" pokojach palono świece woskowe i w zimowe  czy letnie wieczory było to często jedyne światło w okolicy - głęboki  XVIII wiek. Światła mało, w głowach też. Jednak dwór żył, nabywał poloru, pojawiały się w nim udogodnienia wraz ze wzrastającymi potrzebami jego mieszkańców. Najpierw zniknęły  łojówki, zastąpione przez wosk, a  w latach trzydziestych  XIX - wieku palące się  bardzo jasnym płomieniem świece stearynowe. Potem to już w ogóle pojaśniało, lampy naftowe, najpowszechniejsze u nas  źródło światła w drugiej połowie XIX wieku, zalewały ciepłym żółtawym światłem dworkowe  pokoje jeszcze w początku  zeszłego wieku. Potem była elektryfikacja i reforma  rolna, co jak się okazuje dla dworów i dworków było równie zabójcze jak  tzw. zawirowania dziejowe  typu  powstania, wojny i tym podobne pożogi. A dworek Cieszkowskich to wszystko zniósł! Te udogodnienia, he,  he. Zniósł i trwa, i mimo tego że nie jest zamieszkany nie przypomina bardzo pustej skorupy bez życia. Może to zasługa palącego się w kominku ognia, może kociczki i jej młodych baraszkujących na ganku ( tym od tyłu, ogrodowym, a nie tym pod portykiem z 1843 roku, wejściowym ), może zapachu kurzu zmieszanego z wonią  dymu z drewna - nie wiem, smrodek stęchlizny obecny w takich muzealnych domach jakoś mi nie przeszkadzał.




Miłośników gładzi, glazurki, rolet "na pilota", światła dziennego wypełniającego  wnętrza,  dwór polski zastygły w latach trzydziestych  XX wieku wystraszy. Ni ma kancika, wyprowadzenia co do centymetra, "wysokiej jakości wykończenia naszych wyrobów" i tym podobnych radości. Szczęka z podziwu nie opada, porcelany miśnieńskiej typu Serwis Łabędzi się nie uświadczy, kandelabry "srebłne"  się nie srebrzą, ramy od obrazów złotem  nie połyskują, tak mało pałacowego blichtru, tak dużo zwyczajnej, codziennej prostoty. Sufity czy też powały owszem belkowane, ale malatura prosta, prawie zero punktów stycznych z takim sklepieniem  Kaplicy Sykstyńskiej. Podłogi nieukładane w  wymyślne wzory, nie lśnią lakierem imitującym wosk. Owszem, dąb w kwadraty, ale cóś prosto, fanów  wymyślności nie zachwyci. Podłogi zresztą poprzykrywane dywanami, w końcu przeciągi i tzw. "ciągnięcie od podłogi" niemal zawsze były, są i  najprawdopodobniej  będą w stałym repertuarze narzekań na  niedogodności mieszkania w starych budynkach. No i do tego wszystkiego  "ten" układ - trzy pomieszczenia "na przestrzał", wspomnienia po sieni dzielącej budynek na dwie części, jakieś dziwne korytarzyki, wyrastające z nich pokoje w amfiladzie - dzisiaj architekt płakałby kiedy to projektował. Taa, nic dla koneserów glancu.




Dla węszących za czasem minionym w wydaniu ziemiańsko - inteligenckim grobowiec Tutanchamona, obfitujący w skarby.  Mnóstwo smaczków, tajemnych znaków pozwalających się odtajemniczyć i    zaskoczyć nas swoim właściwym znaczeniem. W ciemności zakotarowanych pomieszczeń, w kilimkach rozwieszonych  przy łóżkach ( zimna ściana wymaga kilimka ), w chropowatej urodzie ścian, w malowanych obrazach, rysunkach, sztychach  te ściany zdobiących ( klasyczny repertuar dworkowy - obrazy święte, antenaty, nasze  zwierzęta, pejzaże ), w meblach "utrzymanych"  lecz  noszących ślady zużycia, w podejrzanych domowej roboty ozdóbstwach ( czegóż to panie domu nie ozdabiały, od drugiej połowy XIX wieku trwała jakaś mania ozdabiania wszystkiego co tylko  pod rękę podejdzie ), w sprzętach domowych   dziś często  niewiadomego przeznaczenia - siedzi sobie, wcale się nie kryjąc jakoś specjalnie, dusza domu.





Domu po ludzku  ciepłego, zasiedziałego od pokoleń, konserwatywnego bo te "nowinki, Panie tego" to całkiem niepotrzebne,  taka zimna woda do mycia w misce stojąca na komodzie "to samo zdrowie", ale od czasu do czasu pozwalającego sobie na "nowoczesne luksusy" -  samowar aż z Tuły na przykład ( jedna z nielicznych spraw, oprócz uwłaszczenia chłopów i "prześladowania" romantycznych  wieszczów, za którą powinniśmy  być wdzięczni rosyjskiemu zaborcy - kto pił czaj z samowara wie o czym piszę ).  Domu w którym panowała nieustająca wizytacja krewnych, sąsiadów, znajomych tych sąsiadów, no życie towarzyskie jakiego dzisiaj już nie znamy. Młodszemu pokoleniu mogę to jedynie wytłumaczyć tak - w domu zmaterializował się  Fejsbook, Twitter i jeszcze Instagram - wszyscy nieustannie się kręcą po  Waszych kontach  i żądają  lajkowania, czyli odwiedzin w swoich domach. Wizyty, rewizyty, ciężki obowiązek i nie ma  że właśnie chciałeś sobie człowieku do kina powędrować, książkę poczytać,  czy tam cóś innego zrobić - herbatka proszona u sąsiadki Iksińskiej, ze starszą panią która powinna tam być, bo jest kuzynką pierwszego stopnia męża Iksińskiej i którą   wypada najpierw odwiedzić zanim się do Iksińskiej pojedzie ( albo choć bilet wizytowy zostawić jak się nie zdąży i nie zastanie rupiecia ),  a po tej wizycie to najlepiej pojechać jeszcze do  Igrekowej, to jutro już nie trzeba będzie nigdzie wyjeżdżać i  można zaprosić rupiecia i Iksińską ( w tej kolejności ) do odwiedzin ( a jak przylezą jutro, to pojutrze jest wolne i można pranie uskutecznić ). Planowanie  wizyt to jeszcze w początkach XX wieku była taka nauka przyswajana przez panienki  z dobrych domów przez osmozę ( chłonęły w dzieciństwie i nastolęctwie ). Po co tak się spraszali? Nie tylko rozrywkowo i żeby konwenanse utrzymać, wizytki i szerokie kontakty sąsiedzkie miały pomóc dzieciom w zdobyciu lepszego "stanowiska życiowego", jak to pisała Zapolska. Jednak to nie  pozwalało przekroczyć pewnych barier ( ach,  ta  Trędowata, he, he ) za to  sprzyjało utrwalaniu konserwatyzmu  ziemiańskiej społeczności, która w gruncie rzeczy obracała się jedynie w "swoich kręgach"



W każdym  domostwie jest jakaś rzecz najcenniejsza, skarb rodzinny przekazywany z pokolenia na pokolenie.  Te skarby mogą  być bardzo różne, czytałam w jakimś wspomnieniu o dworkach polskich jak to córki rodziny poobrażały się na siebie z powodu "cygańskich" form do ciasta, tzw. blaszek, zostawionych w spadku nie tej osobie co trzeba. Najczęściej jednak skarb rodzinny był taki bardziej na pokaz, karabela co to przodek pod Chocimiem bisurmana nią tego...ten, łyżka srebrna  herbowa po antenacie "na stanowisku" ( "bo my z Czartoryskich" ), kubek z którego kiedyś sam Naczelnik pił - takie skarby były  cenione przez ludzi zamieszkujących dworki. W dworze Cieszkowskich na honorowym miejscu, z daleka od "rączek dziecięcych" ( w tym wypadku  łapek turystów ) stoi sobie naczynko ze znakiem królewskim - splecione inicjały imion ostatniego króla Polski, pod królewską koroną. Naczynie ( pojemnik na lód? ) pochodzące być może z belwederskiej "farfurowni" króla Stasia, działającej króciutko  bo tylko w latach 1770 - 1783, może być  rzeczywiście unikatem ( ha, Kwiatowa pięknie dowiodła że to jest  naczynko  z manufaktury w Korcu powstałe w latach dziewięćdziesiątych XVIII wieku ). W dworze Cieszkowskich znalazło się  chyba się za sprawą niedawno zmarłego prof. Marka Kwiatkowskiego, wieloletniego dyrektora Łazienek Królewskich w Warszawie i twórcy przytuliska dla dworów w Suchej. Pamiątka że się tak wypiszę "na miejscu" bo JKM Staś w roku 1787 ten dwór odwiedzić raczył.


Łoziński - "Mądrym zwyczajem staropolskim przestrzegano, aby dwór był budowany "na jedenastą godzinę", to jest, aby jego czoło czyli fasada frontowa miała pełne słońce w tej porze dnia, kiedy ono nie dobiega jeszcze samego południa" - nie wiem czy właśnie tak pierwotnie posadowiono względem światła i stron świata zbudowany w 1825 roku dwór z miejscowości Rudzienka ( zdjątko  powyżej ), teraz jednak stoi  trochę inaczej, wczesne popołudniowe słońce oświetlało wejście. Dworek zamknięty ale w sąsiednich budynkach ludzie, z kominów unosił się siwy, lekki  dym z palonego drewna. Pusta stała Organistówka (  budyneczek z połowy XIX wieku z pierwszego zdjątka poniżej ) ale w dworku rodziny Berkanów i w starej  oficynie dworskiej toczyło się życie ( oficyna dworska ze stajniami, lodownią, sadem staro - jabłoniowym i widokiem lasku z prześwitami tła czyli  pastwiska dla koni to  tematy pozostałych  fotek ). Tak sobie myślę że niełatwo będzie ocalić to magiczne miejsce, gdzie stare dwory, oficyny,  chałupy chłopskie żyją sobie skrzypiąc. Nie ma  muzealnej woni, wypieszczonych eksponatów, tabliczek z napisami pod każdym eksponatem - to nie jest tego rodzaju ekspozycja. A jednak udało się ocalić w tym miejscu coś co zazwyczaj bardzo  rzadko udaje się w obiektach muzealnych - ocalono atmosferę miejsc. Boję się że teraz  mogą za ten skansen zabrać się ludzie, którzy nie pokumają czaczy i będziemy mieli kolejne, świeżo  odmalowane, przecudnie błyszczące chałupki w zaprojektowanej zieleni ( inna wersja jest też przygnębiająca - może to się wszystko rozwalić ).  Oj, chyba paciorek do Pambuka przyjdzie zmówić w intencji ocalenia tego mało muzealnego muzeum.








5 komentarzy:

  1. czytam i czytam, na razie podziwiam zdjęcia w treść wczytując się pobieżnie, przyjemność poznawczego czytania dogłębnego na później zostawiając gdy w lepszej kondycji wzrokowej pozostawać będę, na razie wymiata zdjęcie tego omszonego gontu:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeszcze dodam, ze opisane przez waćpanią jako "naczynko ze znakiem królewskim - splecione inicjały imion ostatniego króla Polski, pod królewską koroną. Naczynie ( pojemnik na lód? ) pochodzące być może z belwederskiej "farfurowni" króla Stasia, działającej króciutko bo tylko w latach 1770 - 1783" wymienione jest na pozycji 33 w "Polskiej porcelanie" Wyd.Ossolineum jako "cache-pot" Korzec 1790-1796 i opisane w sposób następujący : półkolisto-cylindryczne uchwyty w kształcie łbów bawolich, w nich antaby z brązu złoconego.Brzeg zdobiony złotym ornamentem na kobaltowym podszkliwnym tle. Na brzuścu z jednej strony kwietny monogram Stanisława Augusta SA pod koroną a z drugiej ozdobny stolik -kadzielniczka na czterech nóżkach" Takie samo w posiadaniu zamku w Łańcucie.
    Cache-pot [wym. kaszpo] «ozdobna osłona na doniczkę»

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Omszone gonty, jabłonie starszych odmian, konie pasące się nad rzeką - wsi moja sielska, moja anielska. Zatrzymane to w czasie. Dzięks wielki za info o cache - pot, poprawkę do tekstu naniosłam, niech mózgi się dowiedzą co oczy oglądają.:-)

      Usuń
  3. Tabasiu, taki naturalny wzrost domu na drodze pączkowania przybudówek, dobudówek, nadbudówek i przebudówek, jaki opisał Łoziński, był chyba naturalnym procesem w całej Europie. Czytając ten fragment, przed oczami stanęła mi jak żywa akcja dawno czytanej książki Gubranssena "A lasy wiecznie śpiewają". No wypisz wymaluj dwór na Bjorndal!

    OdpowiedzUsuń
  4. Fakt, tylko u nas pączkowało to wszystko w drewnie do w sumie bardzo niedawna. Tym się chyba tak naprawdę różniliśmy od reszty Europy ( no, może tej na zachód i południe od nas ).

    OdpowiedzUsuń