sobota, 31 sierpnia 2019

Codziennik - upalny koniec sierpnia, nudnik

Coda wakacyjna, sierpień kończy się ponad trzydziestostopniowymi  upałami.  A mła musiała się ruszać! Jak przybywała do domu to padała zaraz po nakarmieniu towarzystwa, które zresztą było średnio  żarte bo kto ma ochotę podżerać przy takiej temperaturze. W ogrodzie nic oczywiście zrobić nie można bo to nie aura na roboty ogrodowe, w domu nic  robić się nie chce i po prostu zalegam i się pocę.  Co prawda rozpoczęła  ja pisanie czwartego odcinka  cyklu egipskiego ale styki mi  nie stykają i  się szybko robi awaria po której musi się znów regenerować. Doszło już do tego że mła zastanawiała się czy nie podładować się  lekstrycznie za pomocą  ładowarki do Małgosinej komórki, bo są  chwile kiedy ona właściwie trenuje odpłynięcie, znaczy  jedynie czuje a myśl gdzieś ucieka ( hym... lata ludzie trenują jogę medytacyjną  żeby dojść  do takiego stanu, a mła wystarczą  trzy dni z odpowiednią temperaturą i konieczność  łażenia po  mieście i już osiąga  ów błogi stan ). Odpłynięcie  niby  mła służy bo ona się niby duchowo odświeża ale jej  fizyczność to jest do doopy. Mła w związku z tym że postanowiła nie wyłazić z domu i zregenerować się w  boskiej temperaturze  dwudziestu  pięciu stopni Celsjusza zrobiła sobie przegląd  prasy bo nie wie na jakim świecie żyje, tzn. wie ale  jakby cóś niedokładnie.

Pierwsze to afera sralnicza - sorry, mam gdzieś czy gównociąg  jest  opozycyjnie totalny czy  politycznie właściwy, jako  obywatela interesuje  mnie tylko dlaczego cóś co zostało wykonane ledwie siedem lat temu dupnęło tak że naprawić awarię jest trudno i gówienko w Wisłę  się leje i płynie do Bałtyku. Muszę skonsultować  się z Tatusiem coby  mła wytłumaczył  jako fachowiec,   co mogło do takiego stanu rzeczy doprowadzić ale  już niemal słyszę tę odpowiedź - głupota, kochane dziecko, głupota. Jak znam życie to pewnie działali kumpletentni krewni albo znajomi królika zatrudnieni w konkretnym wydziale urzędu miejskiego, inżyniery niedouczone po stronie wykonawców,  tzw. styk interesów mógł  mieć  miejsce i jeszcze cała  masa pijawek które  tylko czekały coby się podłączyć. Znaczy wszystko to co jest u nas niezmienne  bez względu na to  jaka to partia jest u steru ( taa... załoganci obrabiają  pasażerów aż miło a przyłapani z lubością zwalają  winę na kolejną zmianę załogi, normalnie statek mniłości ). A gówno płynie po  polskiej  krainie.

Łobecnie rzundzące  się rzuciły jak te muchy na rzecz wiadomą  w nadziei że  przykryje ta gówienna sprawa wszystkie ich gówniane sprawki.  O ile  z marszałkolotami   może się udać o tyle z brzydkościami wykrytymi w MS to już nie bardzo.  Brzydkości  bowiem wypłynęły w  świat i one wrócą do nas z zagramanicy, gdzie  afery gównociągowe również  się zdarzają i nic ale  afery związane   z trzecią władzą kończą  się upadkiem drugiej a czasem i pierwszej władzy.  To nie zadziała na korzyść obecnej władzuni  ( choć nie bezpośrednio  bo suweren nasz mało kumaty i dopóki mu się do doopska wody nie naleje to on nie kojarzy po co komu ten dziwny przyrząd przypominający termofor z wężykiem ) a na nas obywatelach też się odbije i to zdaje się  już prędzej  niż później. Jedno co dobre nam się zdarzyło w tym  tygodniu to fakt że hamerykański prezydent postanowił osobiście dopilnować huraganu  u  siebie ( ciekawe  czy spuści mu  atomówkę w oko? ).  Przyznam  że odetchnęłam z ulgą, mamy  tak niewiele  tych wysp ( co prawda  łobecnie  rzundzący  pracują w pocie  czółek nad  uwyspowieniem  pewnej  mierzei ) a Orange jest  łasy  na wyspy (  nasze rzundzące by mu jeszcze dopłaciły  jakby którą zechciał  ). No ale Orange był  cóś zmęczony  po ostatnim show w Europie ( fakt, wolniej mówił głupotki, facet ma w końcu swoje lata a w życiu różnie się prowadził ) postanowił zostać w domu, tym  bardziej że pretekst jakby wiarygodny. Na paciorki i perkal znaczy trza poczekać.

Jak już prawie skończyłam przegląd polityczny to wpadło w kaprawe ślepia że najsłynniejszy wikary w Polszcze, znaczy  syn byłej  premier,  ma podobno kryzys wiary. Tak przynajmniej piszą znawcy tematu czyli Isakowicz  - Zalewski.  Mła współczuwa  facetowi bo jego prywatne sprawy zrobiły się publiczne dzięki  działalności  politycznej jednego z rodziców.  Odkąd sutanna zrobiła  się niezbędnym wyposażeniem kampanii politycznych,  ubranych w nią ludzi dosięgła przypisana politykom publiczna  ciekawość.  Jakby te sutanny własnych problemów organizacyjnych, jak też i takich zwykłych, ludzkich  nie miały. A to dopiero początek  bo  upolitycznienie każdemu  politycznemu  bokiem wyłazi, prędzej czy później.  Taka  to już natura zjawiska. Potem mła  doczytała  że  jednym z tematów  tygodnia było ograniczenie kategorii wiekowej przez jakąś restauracje w Poznaniu.  Mój boszsz... prawo  nie reguluje wszystkiego ale  często  tam gdzie brak  jest tzw. odpowiedniego zachowania  bo nie ma wychowania ludzie sięgają po tzw. kontrowersyjne środki i ograniczają świadczenie  usług ( na co zresztą im zezwala  obecnie istniejące prawo ). I to by było na tle  w temacie. Na sam koniec poczytałam o tym jak  "matka demokracji" po raz kolejny dała ciała i muszę się przyznać  że poczułam schadenfreude ( też niestety po raz kolejny ). Ma to głównie związek z tym że jutro pierwszy września  i mła się przypomniało jak trza było nam Polakom zapłacić  Brytyjczykom za wyposażenie  sił zbrojnych w II WŚ  kiedy oni tak naprawdę nie wywiązali się z paktu obronnego w ramach którego różne rzeczy nam naobiecywali ( ani perkalu, ani paciorków, tylko rachunek przyszedł ). Taka historycznie uzasadniona  zajadłość się we mła obudziła po dwugodzinnym wertowaniu  politycznych newsów mijającego tygodnia.

Ponieważ mła musi się uspokoić  po lekturze a wyleźć na zewnątrz nadal nie zamierza,  to obejrzy sobie film i poczyta potem książkę.  Nerwy se  ukoi. Kotuchny  mła olewają, wybrały prażenie się w słoneczku ( czarnule będą rude ). Dzisiejszy wpis ozdabiają prace Geralda Coopera, brytyjskiego malarza  ( był zakręcony na punkcie roślinnych  "martwych natur" )  żyjącego w latach 1899 - 1971. Mła uwielbia jego słonecznikowe  obrazy.

wtorek, 27 sierpnia 2019

Ogrodowe rozkminy - ogrody starożytnego Egiptu - część trzecia


No to polecę tak w stylu  Monty Pythona -  "To co takiego właściwie dali nam Egipcjanie?"Oswoili dla nas całkiem sporo warzyw i ziółek i roślin które uznajemy  dziś wyłącznie za ozdobne. Dla Egipcjan mało było roślin wyłącznie ozdobnych, rośliny raczej były  piękne  bo były pożyteczne.  Uroda tylko  potwierdzała  tę pożyteczność.  My tu w XXI wieku w Europie Środkowej nie bardzo rozumiemy że na wszystko zielone można patrzeć z perspektywy możliwości zeżarcia albo wykorzystania w inszy sposób. Sadzimy wokół siebie rośliny dla ich urody, starożytni, nie tylko Egipcjanie, sadzili rośliny głównie dla urody wyrażającej się w ich użytkowej funkcji, inne podejście do świata. Inszy sposób patrzenia, biorący się z powszechnego strachu przed głodem. Jako przykład  podam Wam historię dwóch roślin, które zawędrowały do  egipskich ogrodów z natury po to by cieszyć oczy bogów i bogaczy a  zbierane ze swego naturalnego środowiska stanowiły pożywienie tych, których nie było stać na luksusowy chlebek z orkiszu. Przyjęło się mniemanie że papirusowe zarośla to niemal wyginęły w Egipcie z powodu manii  piśmienniczej jego starożytnych  mieszkańców.  No cóż, nie do końca tak się sprawa przedstawiała - korzonki cibory  papirusowej Cyperus papyrus po upieczeniu były w miarę pożywne, nie tylko w tzw. chude lata cibora znikała  z powodu potrzeb "wyższego rzędu". Podobnie było z inną rośliną pozyskaną z natury, w stawach w egipskich ogrodach królowały od czasów najdawniejszych,  czyli od początków Starego Państwa, grzybienie Nymphaea alba i Nymphaea lotus - zarówno ten pierwszy jaki  i drugi był z lubością zjadany ( pierwszy ponoć smaczniejszy ). Herodot opisuje praktykę zbiorów i kulinarną obróbkę:


"Skoro rzeka wzbierze i równiny zamieni w morze, wyrastają w wodzie liczne lilie, które Egipcjanie nazywają lotosem. Te zrywają i suszą na słońcu; następnie ziarna ze środka lotosu, podobne do maku, wyłuskują, tłuką i sporządzają z tego chleby, które wypiekają na ogniu. Także korzeń tego lotosu jest jadalny, dość słodki w smaku, okrągły i tak wielki jak jabłko. Istnieją jeszcze inne lilie , które są podobne do róż i również w rzece rosną; owoc ich znajduje się w kielichu innej łodygi, która z korzenia obok wyrasta, a ma on wygląd całkiem podobny do dzianki miodu ós. Tkwią w nim liczne jadalne ziarna, tak wielkie jak pestka oliwki, które gryzie się albo świeże, albo wysuszone. Dalej papirus, młodą, jednoroczną roślinę, wyciągają z bagien, odcinają górne jego części i używają ich do innego celu ; co zaś od dołu zostanie, mniej więcej na długość łokcia, bądź jedzą, bądź sprzedają. Tacy zaś, którzy chcą papirus smakowicie przyrządzić, pieką go w rozżarzonym piecu, a potem zjadają."
Taa... nenufary, nenufary a żołądek ma swoje potrzeby. Grzybień błękitny Nymphaea nouchali var. caerulea był chyba mniej smaczny, poza tym był hym...tego...Świętym Lotosem, być może za sprawą tego że zawiera  substancje psychoaktywne. Halucynacje, łagodne pobudzenie, te sprawy! Znaczy świętość.  W Okresie Hellenistycznym w stawach ogrodowych Egiptu pojawił się lotos Nelumbo nucifera lotos orzechodajny, import z Indii via Persja ( przymiotnik orzechodajny jest wiele mówiący ). Jak widzicie egipski ogrodnik nawet bajorko ogrodowe osadzać mógł nie tylko ku uciesze oczu bo co nie truło było jadalne. Do tego dochodziły jeszcze wspomniane w części pierwszej rozkmin, "dorobione" kwestie religijne. I sadzono ku chwale bożej, radości żołądka  i oczu!

Chyba największą karierę w egipskich ogrodach zrobił rodzaj Allium,  czosnki były znane od zarania egipskiej państwowości. Wspomina też o tym  Herodot przywołując w  swoim dziele  życia pod tytułem "Dzieje", olbrzymią sumę wydaną na warzywka w czasie wznoszenia piramid.
"Zaznaczone też jest w egipskim piśmie na piramidzie, ile wyłożono na rzodkiew, cebulę i czosnek dla robotników. I jak sobie dobrze przypominam to, co mi powiedział tłumacz, który odczytywał napis, suma ta wynosiła tysiąc sześćset talentów srebra."
Dobra,  Herodotowi nie zawsze można wierzyć ( numer z prostytuującą  się córką faraona , która  miała w ten sposób zarabiać na nagrobek tatusia cóś mało wiarygodny ) ale wiemy z egipskich źródeł ( ikonografia i przede wszystkim teksty ) że już w okresie Starego Państwa rośliny z rodzaju Allium były ni mniej  ni więcej - środkiem płatniczym. Areał ich upraw bywał nieraz na tyle  duży że można w tym wypadku pokusić się o twierdzenie że to już uprawa polna a nie ogrodniczenie.  Teraz dojdziemy do pewnego problemu semantyczno - gatunkowego - w zapisie  hieroglificznym słowo oznaczające czosnek określa ogólnie rośliny rodzaju  Allium -  czosnek, cebulę, pora  ( to takie trzy mini szczypioropodobne ), jest też inna  forma zapisu, bardziej skomplikowana która najprawdopodobniej określa  wyłącznie jeden gatunek z rodzaju. Zagłębiając się nieco w opracowania dotyczące egipskiej  historii nie da się nie  zauważyć że tłumaczenia tego  bardziej skomplikowanego zapisu nie są jednoznaczne - cebula i czosnek  podstawiane są wymiennie. Albo to tak było ze Egipcjanom wsio rybka  i zapis rzeczywiście dotyczył obu tych roślin, albo (  i to mła rozkminiła jako bardziej prawdopodobne ) zapis "bogatszy" określa roślinę która  dla starożytnych Egipcjan miał większe znaczenie.


Mła sądzi podobnie jak  część egiptologów że bardziej skomplikowany napis określa cebulę, co sobie też tak samodzielnie wydedukowała po tym że cebula była tak  najbliżej zmarłego Egipcjanina jak się  tylko da - w mumiach cebulę znajdowano  w obszarze  miednicy , w klatce piersiowej, wciśniętą do uszu i  w okolicach oczodołów ( Ramzes IV, który zmarł w 1160 roku p.n.e. został pochowany z cebulami umieszczonymi w oczodołach ).  I była to cebula w różnym stopniu rozwoju - kwitnąca, cebulki przybyszowe. Nie przemawiają do mła tłumaczenia niektórych egiptologów że cebula  to była taka antyseptyczna i przez to rozumiana  jako roślina  magiczna że jej zapach odstraszać miał  czyhające w zaświatach niebezpieczeństwa i tych  którzy  chcieliby nadgryźć mumię.  Także nie przemawia do mła tłumaczenie że cebula mogła zostać użyta, ponieważ uważano, że jej silny zapach i magiczne moce skłoniłyby zmarłych do ponownego oddychania. Zdaniem mła ci co  tak twierdzą to chyba nigdy czosnku nie wąchali, ten  jest dopiero pachnący i antyseptyczny! Zapachem poraża nawet oddech jedzącego czosnek   i  to w stopniu nieporównywalnym do tego  jakim się zionie po spożyciu cebuli. Siarkowodór rządzi! Zdaniem mła cebula była po prostu rośliną uprzywilejowaną przez to że stanowiła oprócz  zbożowych placków podstawę  wyżywienia (  już widzę tę siłę jaką ma się po spożyciu świeżej  główki czosnku, jego działanie hipotensyjne nie pozwoliłoby ani rączką , ani nóżką ruszyć, po obróbce cieplnej jest mniej smaczny niż cebula ). Poza tym częściej   w grobowej i papirusowej ikonografii spotyka się rośliny z rodzaju Allium bardziej  przypominające cebulę niż czosnek, co prowadzi do wniosku  że to ta pierwsza roślina  była tą ważniejszą  ( choć  spór czy powtarzające się bunty robotników budujących  grobowiec któregoś tam  Ramzesa dotyczył braku cebuli czy czosnku nadal  jest nierozwiązany ).  Cebula na pewno była uprawiana w Starożytnym Egipcie przynajmniej od  około roku 3200 lat p.n.e.

Czosnek i pory cieszyły się niemal taką samą  atencją jak cebula, uprawiano je powszechnie.  Do Egiptu trafiły podobnie jak cebula już w okresie predynastycznym ( via Azja Zachodnia ), z zachowanej ikonografii  można wysnuć wniosek że wygląd roślin nie  uległ jakiejś znaczącej zmianie na przestrzeni tysiącleci ( to nie zawsze  jest oczywiste - taka egipska pszenica na ten  przykład , nie uznawano jej zresztą aż do epoki późnego Nowego Państwa za królową zbóż, miała całkiem inszy wygląd  niż jej współczesne nam potomstwo -  to była płaskurka o  małej  ilości ziaren w kłosie ). Kolejnymi warzywkami które wypełzały z ogrodów  na pola były warzywa strączkowe - groch Pisum, ciecierzyca pospolita Cicer arietinum , najpopularniejsza z warzyw strączkowych uprawianych w starożytnym Egipcie soczewica Lens culinaris ( nie występuje w stanie dzikim, uprawiano ją na terenach dzisiejszego Iraku już około roku 9100 p.n.e. - nie zachował się w naturze ten gatunek ), bób vel wyka bób  Vicia faba i bobik Vica faba var. equina. Najstarsze bobowe znaleziska w starożytnym Egipcie pochodzą z okresu 2500-2300 lat p.n.e. . Już w czasach Starego Państwa  bób odgrywał rolę kultową, wiązano go z kultem zmarłych ( jako  "pokarm umarłych" był jedzonkiem zakazanym dla kasty kapłańskiej, tak przynajmniej  twierdził  Herodot ). Insze warzywa pozostały trwale związane z uprawą ogrodową, nie miały zakusów by stać się "prawdziwymi" uprawami rolnymi. Te insze warzywa najczęściej każdy uprawiał dla siebie. Zdarzało się że pracownikom większych posiadłości przydzielano działki na których  mogli uprawiać warzywa w ramach wynagrodzenia ( czego  sami uprawiacze ogrodu nie zjedli  zawsze mogli wymienić na cóś innego na targu ).  Uprawa czosnków  i strączkowych rzecz jasna zajmowała najwięcej miejsca w ogrodach ale i warzywa dyniowate Cucurbitaceae  zajmowały spory areał upraw.

Ogórek  siewny Cucumis sativus do starożytnego Egiptu przywędrował spod  Himalajów, najstarsze ślady uprawy pochodzą z czasów Średniego  Państwa, z około 2000 roku p.n.e. . To najprawdopodobniej z Egiptu,w którym "nabrał ciała", rozprzestrzenił się w czasie wojen  grecko - perskich na kraje wschodnio - północnej  części basenu  Morza Śródziemnego. Melon zwany prawidłowo ogórkiem melon Cucumis melo ,  roślina o nieznanym rodowodzie, trafił do  Egiptu w tym samym czasie co  mniej słodki krewniak ogórek siewny.  Melonowe  ślady znajdowane znajdowane są w licznych wykopaliskach z okresu Średniego Państwa. Oczywiście melon  nie jedno  ma imię, zdaje  się że  starożytni  Egipcjanie znali więcej niż jedną  odmianę melona. Arbuzy  vel  kawony Citrullus lanatus trafiły do Egiptu nieco  później, chyba via Nubia ( bo  pochodzą z południowej Afryki ).  Pierwsze arbuzowe ślady można znaleźć w  egipskich wykopaliskach grobowych  i świątynnych datowanych  na rok 1330 p.n.e. , w czasach  Nowego Państwa. Na terenie  dzisiejszego  północnego Sudanu czyli starożytnej  Nubii ślady uprawy arbuzów  datowane są na około 1500 rok p.n.e. . Są co prawda  egiptolodzy twierdzący że arbuzy  do starożytnego  Egiptu przybyły z terenów  Libii, gdzie znaleziono ich pestki liczące prawie  5000 lat ale mła się cóś wydawa że  Egipcjanie byli  bardziej rolniczo - ogrodniczo zaawansowani niż ludy chamito - berberyjskie  i prędzej stawiałaby na przybycie  arbuzów z Nubii.  No, ale to jest zdanie mła a jak wiadomo mła egiptologiem  nie jest  tylko się wymądrza.

Do rodziny dyniowatych należała też roślina którą uprawiano nie  w celach spożywczych a jednak  użytkowych - tykwa Lagenaria siceraria dostarczała owoców które sprawdzały się jako  pojemniki. Znano ją przynajmniej  od czasów wczesnego  Średniego Państwa. Inna roślina z rodziny dyniowatych  trukwa zwana też ogórkiem  egipskim Luffa aegyptiaca nie była spotykana w Egipcie faraonów, dopiero w czasach rzymskich zawędrowała do egipskich  ogrodów.  Tak właściwie to pod  koniec ery starożytnej. Dość zagadkowo przedstawia się w starożytnym  Egipcie uprawa roślin z rodziny kapustowatych Brassicaceae, z jednej strony wiemy  że uprawiali czarną rzepę już od czasów  Starego Państwa ( tak przynajmniej  twierdził  Herodot ) z drugiej strony uważa się że starożytni Egipcjanie aż do  późnych czasów ptolemejskich nie uprawiali kapusty (  i tu mamy  kolejny archeologiczny spór, ponieważ w tzw. Papirusie Harrisa pochodzącym z czasów Ramzesa III jest słówko  które zdaniem wielu  egiptologów powinno być interpretowane jako określenie  kapusty ). Tak naprawdę pewni możemy być jedynie tego że kapusta pojawiła się w Egipcie wraz z greckim osadnictwem i że nie była to raczej roślina wiążąca  ścisłe główki. Najprawdopodobniej wraz z Grekami mógł trafić  do  Egiptu chrzan Armoracia rusticana, choć są i  tacy którzy twierdzą że chrzan znany był w Egipcie znacznie wcześniej. Za to pewni być możemy że  gorczyca czarna Brassica nigra i  gorczyca  biała Brassica alba uprawiane były przynajmniej od czasów wczesnego Średniego  Państwa ( a mła się wydaje że mogły być uprawiane wcześniej  bo to jedne z tych roślin które miały szanse trafić z natury do egipskich ogrodów ). Starożytni Egipcjanie uprawiali też namiętnie rośliny z rodziny selerowatych Apiaceae, były one bardzo cenione.  Selery zwyczajne Apium graveolens dostąpiły zaszczytu i znalazły się w grobie Tutenchamona ( zmarło się biedaczkowi koło roku 1332 p,n.e. ) gdzie ich liście i kwiatostany robiły za pogrzebową girlandę.

Pasternak Pastinaca sativa  przybył do Egiptu znacznie później  bo dopiero pod koniec okresu ptolemejskiego i tak naprawdę  to nie do końca jest pewne czy to był on a nie  marchew Daucus carota  ( starożytni Rzymianie, główni zjadacze korzeni marchewki i pasternaku nie dali jasnych wskazówek co za warzywko zjadali, a ponieważ marchew jeszcze XVII wieku miała przeważnie biały korzeń ciężko  jest się zorientować na podstawie ikonografii co tak właściwie uprawiano i zjadano ). Znacznie wcześniej uprawiano  kolendrę Coriandrum sativum, pochodzącą tak jak i marchewka gdzieś tam z terenów dzisiejszego Iranu.Na jej ślady natrafiono w grobowcu  Tutenchamona i stąd  wiemy że na pewno była znana już w czasach Nowego Państwa. Jeszcze wcześniej uprawiano w Egipcie anyż Pimpinella anisum, znany był już w czasach wczesnego Średniego Państwa. Podobnie wiekowa jest uprawa kopru Anethum graveolens,za to koper włoski Foeniculum vulgare pojawił się w egipskich ogrodach później, najprawdopodobniej w schyłkowym  Nowym Państwie  lub Epoce Późnej ( choć oczywiście są tacy co mają swoje zdanie w tym temacie, w końcu nie tylko Zohary and Hopf zajmują się roślinną starożytnością).

Od dawien dawna znaczy od czasów  Starego  Państwa uprawiano w Egipcie sałatę Lactuca sativa.  Była jednym z tych warzyw które dostąpiło świętości, na reliefach sprzed ponad  czterech tysięcy lat możemy prześledzić jak ją uprawiano i w jaki sposób wykorzystywano. Starożytna sałata miała gorzkawy  smak, wspomnienie  po dzikim przodku czyli sałacie kompasowej ( przypomina nieco mniszka lekarskiego, zresztą to  krewni ). Sałata była poświęcona Minowi i często  w ikonografii grobowej możemy  zobaczyć chroniącą jej uprawy małą figurkę boga. Jej liście były spożywane na surowo, w całości, maczane w oleju i soli, często stanowiły część wotywnych darów mających usatysfakcjonować bóstwo.  Uważano je za   afrodyzjak  i środek zwiększający płodność. Buraki Beta pojawiły się w Egipcie  w czasach Starego Państwa,  ponoć  znaleziono jakieś  buraczane  ślady w wykopaliskach na płaskowyżu Sakkara,  jednak nie do końca wiadomo czy spożywano włóknisty  korzeń czy mięsiste  liście. Zdaje się ich bulwy nie były czerwone tylko białe, starożytność warzywna nie była przesadnie kolorowa.  Mła się jednak wydawa że  buraki  stały się bardziej powszechne dopiero w okresach poźniejszych, ale to może się tylko mła wydawa.  Od czasów  Starego Państwa uprawiali też Egipcjanie szparag lekarski  Asparagus officinalis, nie do końca jestem pewna czy jako warzywo czy też jako roślinę leczniczą. A może jedno  i drugie? W każdym razie  zachował się obraz na jednym ze staroegipskich fryzów.  Wszystkiego zielonego  nie przedstawiłam ale z grubsza już  wiecie co tam nadającego się do zjedzenia uprawiano w ogrodach starożytnego Egiptu. Nie zawsze jasne są dla  badaczy ścieżki którymi rośliny docierały w to miejsce, czasem tych ścieżek było wiele. Na pewno długoletnia uprawa z rośliny półdzikiej przybyłej z odległego zakątka świata tworzyła zasiedziałego ogrodowca.  Żyzna gleba nanoszona przez rzekę, nasłonecznienie i odpowiednia  ilość wody zmieniła w prawdziwe warzywo niejedną roślinę która trafiła do Egiptu via Azja  Mniejsza czy Afryka. Wiele warzyw wcześniej uprawianych w innych rejonach starożytnego  Starego Świata dopiero w Egipcie "nabrało ciała". Dobra koniec z tym warzywnikiem, przejdźmy do wznioślejszych upraw, znaczy takich które  "podnosiły ducha", he, he, he.


Winorośl Vitis vinifera - w Egipcie uprawa winorośli poświadczona jest w dokumentach pisanych datowanych na 2400 lat p.n.e. ( najstarsze rysunki winorośli opartej o budowle, a więc na pewno sadzonej przez człowieka pochodzą z Egiptu z ok. 1500 p.n.e. ). Zatem już w czasach Starego Państwa winorośl rosła w Egipcie, najprawdopodobniej jako roślina sadzona w winnicach i w ogrodach. Uprawiano ją wszędzie ale najlepiej udawała się w rejonie jeziora zwanego Mewer a po grecku Moeris ( dziś ma arabską nazwę Karun, to wielkie jezioro w tzw. Oazie Fajum - zagospodarowane, znaczy połączone z Nilem kanałem powstałym w czasie Średniego Państwa ale w Fajum ludzie mieszkali od dawien dawna, znaleziono tam najstarszą osadę miejską w Egipcie datowaną na ok. 7000 r p.n.e. ). Klimat tej części Egiptu jest bardzo zbliżony do śródziemnomorskiego, to miejsce upraw oliwek i inszych roślin pochodzących ze strefy tego klimatu. Jednak pierwsze winnice znajdowały się w delcie  Nilu, to tam w czasach III Dynastii posadzono pozyskane z regionu dzisiejszego  Izraela i Syrii sadzonki winorośli ( najstarsze "winne" zapisy hieroglificzne to nazwy winnic na zatyczkach do dzbanów ).  Uprawiano  głównie odmiany o ciemnych owocach z których uzyskiwano czerwone  wino. Wiemy jednak że w czasach  Nowego Państwa (  nieocenione wykopki Tutenchamonowe )  dostępne było w Egipcie wino białe czyli  uzyskiwane z owoców o jasnym kolorze ( słynne pięć amfor z wyposażenia grobu  Tutenchamona ). Nie ma pewności  czy było to  wino  importowane czy też powstałe z egipskich owoców.  Zdaniem  mła można zakładać że  w czasach Nowego Państwa Egipcjanie  uprawiali odmiany winorośli  dających  owoce ciemne i jasne, z tym że odmiany o owocach ciemnych były bardziej popularne.  Mogło to się wiązać ze sprawami  natury religijnej - pięć  świętych trunków czyli pięć odmian wina wykorzystywanego od czasów  Starego  Państwa  w ceremoniach religijnych i oferowanych zmarłym na  nową drogę "życia wiecznego"  miało barwę krwi - bądź ze sprawami natury praktycznej, białe wino z powodu  braku garbników nie przechowuje się tak dobrze  jak wino czerwone.

No i jeszcze jedna ważna przyczyna  mniejszej  popularności jasnego  trunku - odmiany  o jasnych owocach wymagają nieco chłodniejszego  klimatu  niż te  których owoce są ciemne.  Oczywiście w miarę upływu czasu pojawiało się coraz więcej odmian winorośli z których  produkowano coraz to nowe gatunki win. Czy starożytne egipskie wino nam by smakowało?  Śmiem wątpić bowiem uciekano się do różnych zdziwnych sztuczek mających na celu przedłużenie jego trwałości. A to żywicą je zaprawiano, a to ziółkami, o dojrzewaniu wina we współczesnym rozumieniu tego słowa  mowy nie było.  Napój który  uzyskiwano nie był klarowny, pachniał kadzidłem albo innym anyżkiem ( wino z grobowca faraona Skorpiona pochodzące z około 3150 roku p.n.e. miało w składzie oprócz żywicy sosnowej sporą ilość kolendry, melisy, szałwii, mięty, tymianku - klasyczny wermucik ) i miał tendencję do  szybkiego zamieniania się w ocet.  Nad Nilem opiekun winnic to był ktoś, winiarstwo uważano za sztukę którą opiekowała się bogini Renenutet. Winorośl przypisana była jako atrybut Ozyrysowi, panu wszelkiej roślinnej wegetacji, oraz bogini Hathor, opiekunce rodziny , pani miłości i wszelkich inszych upojeń. Było takie podanie które mówiło o tym że gniew wściekłej Hathor - Tefnut musiano złagodzić alkoholem  i na pamiątkę tego wydarzenia odbywało się Święto Upojenia które corocznie obchodzono w jej świątyni w Denderze. To taki jeden z egipskich festiwali, starożytni Egipcjanie co i raz urządzali święto jakiegoś warzywka ( to były obchody ściśle religijne ale zazwyczaj kończyło się ucztą i popijawą ). Proces produkcji wina znamy z przedstawień w grobowcach, poszczególne fazy uprawy winorośli i produkcji wina, których było aż 12 jest zazwyczaj dokładnie rozrysowany. Wino służyło w celach medycznych ( ekstrakcja niektórych substancji w alkoholu była znana przynajmniej w czasach Średniego Państwa ) i rozrywkowych. Z użytkowaniem rozrywkowym wiązał się rzecz jasna problem kaca, za to cień rzucany w  altanach przez  winorośl był pozbawiony niemal wszelkich wad - niezależnie od tego jakiego koloru owoce wydawało pnącze i jak mocny z nich uzyskiwano trunek zapewniał  miły chłodek.


Hym... post sie tak rozrósł że zdaje się będę musiała  dopisać czwartą część.  Nie wiem  jak to zdzierżycie, ten staroegipski  napad na blog w zasadzie  ogrodowy.

niedziela, 25 sierpnia 2019

Codziennik - powizytownik i kuchenne gryplany

Była  Sylwik, króciutko  bo w biegu, jak to Sylwik. Na zaszopiu a właściwie  na zakanciapiu u  Mamelona stoją śliczniaste siewki języczników. Mła zamierza je posadzić  dopiero  po upałach, wcześniej  nie zaryzykuje. Ponarzekałyśmy we trójkę na pogodę, która jest parszywa zarówno na Żuławach jak i w mieście Odzi, pokiwałyśmy głową nad tegorocznymi stratami wśród zielonego, westchnęłyśmy na myśl o tym jaki ogrom roboty nas czeka i we dwie popatałyśmy Sylwikowi na pożegnanie. Potwierdziło się - susza  jest w całej  Polszcze, nawet tam gdzie sucho właściwie być  nie powinno. Oczywiście skala zjawiska jest różna, zdaje  się  że im bardziej na zachód i południe tym  mniej ciekawie. Dobra,  koniec  tych biadoleń bo  i tak jestem wystarczająco dobita rzeczywistością.

Ponieważ nie za bardzo mogę wyżyć się ogrodowo to  wyżywam się mieszkaniowo.  Nadejszła wiekopomna chwila w której dojrzałam do wymiany mebli  kuchennych. Od pewnego czasu urządzałam sobie małe burze mózgów z Mamelonem na  temat mojego umeblowania kuchennego. Mamelon jest najodpowiedniejszą osobą do urządzania burzy mózgów w tym temacie ponieważ dumnie o sobie mówi "Ja, córka stolarza".  To jest taka córka która  odróżnia wieniec jakiś tam od stelażu, płyciny od tych dech  co robią  boczki, wie co to jest płyta stolarska i w ogóle! Po prostu mła nie wyobraża sobie siebie samej  zostawionej z tymi wszystkimi meblami, odciętej od  Mamelonowej wiedzy którą  ona pozyskała od  swojego Taty.  Czysta groza, zważywszy na to że współczesne mebelki kuchenne na ogół wykonywane są z   szesnastki ( płyt o grubości 16 mm, najczęściej  z żywicy  i pyłu drzewnego  ), w sprawie wieńca to  montujący  odesłaliby do kwiaciarni a w ogóle meble to składa się tylko raz w ich meblowym życiu  i trzeba podążać za modą ( niedługo będziemy kupować meble z papieru a płacić  będziemy jak za te  wykonywane z  litego drzewa - w końcu  papier to celuloza, dżewniane so meble, jasne - nie?! ).  Mła postanowiła przy wsparciu  mentalnym Mamiego udać  się przetartą  ścieżką i kupić stare, prawdziwe meble kuchenne i po prostu je odnowić.

Obecnie mła zasiada  do OLX - ów i innych sprzedajów  i szuka czegóś dla się odpowiedniego.  Swoje  typy już ma,  Mamelon najspamierw zadrżała ze zgrozy jak zobaczyła  co sobie mła  upatrzyła ale potem wyczuła zarówno szlachetność  materiału jak i stylu i doszła do wniosku że należy poruszać się w tej estetyce która mła sobie   wymyśliła bo to do mła  pasi. Znaczy przyklepane i zaaprobowane.  Teraz  tylko pozyskiwanie, czyszczenie, składanie, malowanie i wykończenia. Znaczy mnóstwo roboty  przede mną.  Kiedy na nią znajdę czas powiedzieć ciężko bo teraz jestem tak naprawdę zarobiona inszymi sprawami  po dziurki w nosie. Finansowo  nie jest źle, nie są to straszne  pieniędze bo ludzie  pozbywają się  drewnianych  mebli coby sobie mebelki z szesnastki  zafundować ( pikne  co  cud )  ale robota żeby z takich mebelków cóś swojego wykombinować zajmuje sporo deficytowego dla mła czasu. No nie ma lekko!



Dziś za ozdóbstwo robią fotki ogrodowe, nieostre zresztą bo wiaterek był i w ogóle.  Mła jednak dawno  nie fociła  ogrodu a blog w końcu w zasadzie ogrodowy więc  fotki blogoczytaczom się należą  jak  psu zupa!

piątek, 23 sierpnia 2019

Codziennik - zakręcalnik!

Zakręcona, zakręcona! - tak to wygląda teraz u mła.  No nie ma  że nie ma, mła swoje  musi zrobić, byznesa pilnować, kombinacje uskuteczniać i jeszcze przy okazji bilokacje niemalże urządzać bo musi.  Łatwo mła nie jest ale co robić, trza rzeczywistość ogarnąć bo jak  nie mła  to kto? Mła więc ogarnia ale sobie za to marzy że jak tylko poczuje że może to się wypodróżuje. Na razie to mła   ma coraz bardziej konkretne plany podróży krajowych i zagramanicznych i nie ma zmiłuj, mła  się wypuści kiedy będzie trzeba bo mła się po prostu należy  jak tym  mynistrom. Ba, mła ma jakąś taką dziwną pewność w sobie że jej się to należy bardziej niż onym wspomnianym. Takie  bordello jakie jest w niektórych  mynisterstwach to u mła by nie przeszło, lokatorzy by ją pogonili przy współudziale kadr urzędniczych paru instytucji. Czasem  mła się zastanawia  skąd rzundzące  takich dupków na mynisterialne stanowiska wynajdujo i co do cholery stoi za potrzebą masochizmu prezentowaną przez zarzundzanych.  No wicie rozumicie, mła paczy i oczom nie dowierza a rozumem to już na pewno nie ogarnia. Mła tak sobie myśli że  Kisiel ciągle  aktualny - "To, że jesteśmy w dupie, to jasne. Problem w tym, że zaczynamy się w niej urządzać." Ech...  Przed mła teraz weekend i mła sobie pozwoli troszki odetchnąć coby  sił nabrać przed pracką.

A jak  już minie sierpień to tadam, tadam! - mła się wybierze  po młodszego braciszka dziewczynek, któren się   Mrutek nazywa.  Teraz  mła nie może ze względów logistycznych  bo chciałaby żeby  Mrutek z fasonem do chałupy przyjechał i nie taki umęczony tylko wypoczęty coby  dziewczynkom zdołał się zaprezentować  z najlepszej strony. No i żeby mła  była po wypoczynku choćby dwudniowym żeby sytuację domową ogarnąć ( mogą być zazdrości,  próby  nieautoryzowanych wycieczek itd. ).  Mrutek jest klasycznie czarny ( znaczy kolor noc polarna z ócz zieloną zorzą ), w  wieku nastoletnim i na pewno będzie wymagał wspomaganego  przez mła wprowadzenia w życie domostwa. W mijającym  tygodniu to w ogóle nam się familia rozmnożyła,   u Dżizaasa pojawiło się kuzynostwo, znaczy Tytus  i Wasyl adoptowali Dżizaasa i Jądrzeja.  Adoptowani z lekka przerażeni własną odwagą bo zajęło się nimi kocie rodzeństwo. Hym... jeden z maluchów błyskawicznie  zaczął wyłudzać na "bo ja jestem taki mali" a drugi roznosi  chałupę bo temperamentny  jak ten wicher ze stepów.  Oczywiście adoptowani są już pod  pazurem, zabawki, kuwetki, transporterki, karma dobra na brzuszek i te sprawy - he,he, he, szybciutko zostali wdrożeni w obsługę kociego państwa. Mam nadzieję że  Mrutek nie ma jakichś przesadnych wyobrażeń o obowiązkach  mła względem jego  kociej osoby ( nadzieja matką głupich - każdy kot ma wymagania, mła to wie bo jest przyuczona ale mieć nadzieję znaczy żyć spokojniej ).

A co w ogrodzie? - przed  nami upały  i  mła doszła do tego stanu  że chciałaby żeby  nastąpił już  definitywny koniec tegorocznego lata. Wielka dodupność pogodowa to tegoroczne lato, szczerze pisząc to mła jest po prostu latem umęczona i to wcale nie dlatego że pracowała  jak mrówa w ogrodzie. Jest gorzej, znaczy większy stopień umęczenia niż było dwa tygodnie temu, perspektywa  upałów bardzo mła wkurza. Kiedy  jest bardzo sucho i bardzo gorąco to ogród  po prostu przestaje cieszyć, człowiek chowa się przed palącym słońcem w domu  i jego bytowanie cóś nie różni się bardzo od tego jak  bytuje zimą.  No,  wieczorkiem  może posiedzieć w ogrodzie o  ile jest komaroodporny ale dnie spędza w murach. Takie "schowane" lato to nic  fajnego, wprost nie można  doczekać się nowej pory roku.  Posadziłam zimowity i nadal leniwie zastanawiam się nad posadzeniem jesiennych krokusów, hym... częściej  o ogrodzie myślę  niż w nim przebywam.  Jak pisałam w poprzednim ogrodowym poście to raczej takie myślenie pitu - pitu bo cebulki odmianowych przebiśniegów są drogie  a wiecie że to ich zakup mła się marzy i nie ma co forsą szastać.  Tak w ogóle to mła musi wyliczyć na ile zielonego  może sobie pozwolić ale przede wszystkim  musowo  trza jej przedtem  zrobić postletnią inwentaryzację nasadzeń.  Upały  wykończyły  sporo roślin, trzeba będzie  pomyśleć o nowych nasadzeniach, kto wie czy po uzupełnieniu nasadzeń mła  będzie jeszcze stać na jakiekolwiek cebulki. Dzisiejsze foty to słoikowe dekoracje będące wyrazem tęsknoty za jesienią. Mła tak napadło na leśne klimaty bo Cio Mary przesłała  foty z efektem polowania na grzybki jakie  uskutecznili Madame Teresa i  Wujek  Jo. U mnie styropiany i papiery udajo leśną dzikość, takie miejskie  do bólu te leśne tęsknice!

wtorek, 20 sierpnia 2019

Codziennik - uspokojnik


Minął  tydzień  i jeden  dzień odkąd  nie ma z nami tu i teraz Felka i jakoś powoli do siebie dochodzimy. Co prawda dziewczyny siedzą wyczekująco w jego bazach ale zaczynają powoli oswajać się z sytuacją. Ciężko się przyzwyczaić że nikt nie pierze futra za niedogodnościowanie i ustawienie ciałka nie z tej strony parapetu co trzeba. Mła też brakuje tych pełnych pretensji miauków i żądań lodówkowych. Mła jednak wie że w pewien sposób to  Felicjan jest z nią już na zawsze i że dobre życie miał i zakończone w sposób dla wielu wymarzony.  Dziewczyny jak na razie dalej w spółdzielni, choć Sztaflik podjęła  próbę zarządu podwórkiem. Trochę  nie wyszło bo akurat  mięskiem  dzieliłam ale kierownicze zdolności były  wyraźnie okazane.  Okularia zaczęła przychodzić do każdej michy a nie jak zwykle raz dziennie i spieprzanko, a Szpagetka posunęła  się nawet do dopieszczeń zakończonych skaleczeniem  mojej  powieki (  udeptywała mła z uślinieniem i nóżka jej się omsknęła  kiedy postanowiła przejść  się mła po twarzy - taki wypadek przy pieszczotach ). Znaczy wracam  do normalności, choć z niejakim  trudem ( taa... Feluś tak mła przetresował  że wszelkie skaleczenia kotopochodne  mła uznaje  za cóś normalnego ).

Lato  trwa ale wchodzi już w tę fazę kiedy czuć  nadchodzącą powoli jesień, do domu tradycyjnie przyszła  kolejna Balbina i rozsnuła siatkę na oknie. Jest potężnym  krzyżakiem i  Ciotka Elka odczuwa wobec niej obrzydzenie  i chęć  mordu. Balbina siedzi z dala  od  mła więc  jakoś łatwo mła przyszło zwalczyć objawy arachnofobii i darzyć stawonoga sympatią tym bardziej że w siateczce Balbiny znaleźli się wrogowie mła.  Znaczy żyjemy z Balbiną w symbiozie, mła udostępnia  lokal a Balbina go oczyszcza z elementów niepożądanych. Ciotka  Elka nie wchodzi do pokoju, kawę pijemy w kuchni. Naprawdę robi  się jesiennie u mła, kiedy krzyżaki odwiedzają jej  chałupkę. Małgoś - Sąsiadka odchorowuje Felicjanowy  numer co było  do przewidzenia,  Felicjan uwielbiał z nią przebywać ponieważ ustępowała mu na każdym  kroku. Na szczęście  Sztaflik stanęła  na wysokości zadania i zaczęła ryczeć pod  Małgosiną lodówką. Jednak w Małgoś odejście  Felka zrobiło dużą dziurwę  emocjonalno - egzystencjalną i ma teraz zastanowienia  nad tym czy aby na pewno w tym  wieku powinna kupować opał na zimę.  Takie myśli z "opłacaniem się" pojawiają się u niej zawsze kiedy ma doła. Postanowiłam  że pójdziemy do restaurana żeby  Małgoś  się rozerwała. No i żeby mogła ponarzekać na restauracyjną kuchnię  i "wymyślności", to jej dobrze zrobi ( choć  nie wiem czy na uchyłki ale na psyche to na pewno ). Cio Mary urlopuje wraz z Wujkiem  Jo, na razie zaliczyli ekscytującą kąpiel w jeziorku (  towarzystwo  mieli takie  ekscytujące - żmije z całej  okolicy z powodu suszy postanowiły nie oddalać się zbytnio od jeziora  ). Cio Mary  ustaliła podział terytorialny, znaczy Cio  i Wujek mają swoją stronę bajora.

Mam nadzieję że  żmije o tym wiedzą.  Wg. przyjacióły Cio Mary, Zelżbiety,  to nie  żmije ale gniewosze rezydują w tej wodzie ( tu  było powołanie  się na naukowe źródła ) ale zdaniem  mła lepiej  żeby Cio i Wuj  nie weryfikowali hipotez naukowych i trzymali się swojej strony  jeziorka. Tatuś  oczekuje na planowy zabieg ( miejmy nadzieję że nic  nie stanie na przeszkodzie, żadne zawirowania typu strajki  czy brak kasy ),  Magdzioł gluta czwarty  tydzień glutami ale już bez antybiotyków ( ma tak doglutywać  jeszcze jakiś czas ), Dżizaas milczy jak J-23 w casie wielkiej wsypy. A ja mam mnóstwo roboty której nie lubię! Jednak postanowiłam  że w tym tygodniu, pod  koniec zrobię sobie małą przerwę. Poszukam pierwiosnków dla Ewandki, spotkam się z Sylwikiem i będę bezczelnie nachodzić Mamelona ( Mamelon pocieszycielsko piecze drożdżówki albo wyrabia insze słodkości ).  Może nawet postraszę swoją osobą Alcatraz albo przynajmniej  Suchą - Żwirową. No i roją mła się gryplany podróżne, co zawsze jej dobrze robi na jestestwo.

sobota, 17 sierpnia 2019

Najgorszy numer jaki wywinął Felicjan!


Do wpisu się zbierałam i zbierałam bo łatwe  to dla mnie  nie jest.  Dosięgło nas  niespodziewane a nieuchronne i bardzo ciężko się z tym pogodzić. Nie tylko mnie ale i bliskim mi zwierzętom i ludziom. W poniedziałek 11 sierpnia odszedł od nas  Felicjan.  Bez zapowiedzi  i nie dając nam  żadnych szans na oswojenie się ze swoim odlotem w insze światy.  No, cały On! Poprzedniego dnia zrobił solidną awanturę że za mało surowej wołowiny dostaje, wlał profilaktycznie Okularii i  ( udało się napuścić na nią  Sztaflika, więc okazywał zadowolenie ),  w nocy  żądał smyrania  za uszami, pod  brodą i jeszcze raz za uszami, w tym wypadku okazał niezadowolenie z powodu niewłaściwej  kolejności smyrniczej, a rano obudził się i bez śniadanka  poszedł na obchód włości ( najsampierw  poostrzył pazury, tak żeby było widoczne, znaczy na wyściełanym krzesełku, w końcu robił wszystko żeby mła  się nie czepiała o tamtą historię zeszłoroczną z usuniętym pazurem za osiem dych ).  Poleżał trochę w bazie pod  forsycją i postanowił zdrzemnąć się pod kamorem, na piaseczku  wygrzanym i przy okazji wyleżeć (  bo  nie wysiedzieć ) kłącza irysów  tam posadzone. I z tej drzemki już się nie obudził. Odleciał we śnie do Krainy  Tygrysów z której pochodził.




Mła zostało znaleźć tylko skorupkę po  Felicjanie, ciałko, które  kiedyś należało do niego ale Felicjana już w nim nie było i to było  natychmiast widoczne.  Pod kamorem jakiś taki obcy,  pręgowany  pojemnik na Felicjana,  zamiast niego spał snem  z którego wybudzić się nie można. Po tej ciszy  i nieruchomości poznałam z daleka  że już Felka  z nami  tu i teraz nie ma.  Był pogrzeb i wszystko ( zero  kocyków, kocyki są dla bab a nie dla prawdziwych złych kotów które są mucho macho ), było opłakiwanie zbiorowe a mła jakoś nie mogła sobie ryknąć  bo musiała sytuację ogarniać i dopiero po tym wszystkim, kiedy załatwiła sprawy które kocie  mamusie załatwić muszą mogła sobie  pozwolić na  gorzkie żale. Nasz Dohtor  mła pociesza  że  gwałtowna śmierć we śnie to najmniej bolesny (  bo ból króciutki, czasem nawet mózg go już nie rejestruje bo  nie zdąży ) sposób odchodzenia dla osobników płci żeńskiej  i męskiej nie tylko kociego  gatunku i że Felicjanowi w pewien sposób się udało.





Wiem że  udało bo  Felek od zawsze kusił los, ryzykant był z niego a zarazem kocurek delikatny ( alergie, podejrzenia zarażenia wirusowego po bójkach, pogryzienia przez psy, wyjście z okna w bloku - nie był to parter, dziąślak który szczęśliwie okazał się  łagodnym guzem ale wymagał dwóch podejść , przeziębienia po  ucieczkach z domu w czasie złej pogody i pomniejsze sprawki, które kończyły się  u veta ) i mogło się najgorsze zdarzyć w wyniku wypadku czy długotrwałej choroby. Felicjan słabował po operacji i długo dochodził do siebie po dziąślaku ale się wykaraskał i był w  dobrej formie, wściekły  jakby nic nie dolegało. A tymczasem w główce czaiło się zło, niewykrywalne a śmiertelnie groźne ( mła myślała  że w serduszku ale  Dohtor że o serduszku mowy być nie mogło bo Feluś był katem bez serca i że to to sprawa mózgu - Dohtor podsumował  odejście Felicjana z lekka tylko zmienionym  cytatem z piosenki  "Shimmy Szuja" - "Alleluja niewesołego  zrobił nam i znikł!" ). W domu  drażniąca uszy cisza i niemiły spokój, nie ma  miauków pełnych pretensji  ( Sztaflikowi wychodzą tylko takie skwierczenia, choć bardzo się stara ), nikt nie wskakuje  na biurko tak że wszystko na  nim ustawione się trzęsie, żadnych odgłosów dzikich awantur z ogrodu. Paskudny i bolesny zastój domowych funkcji życiowych,  "Teraz wszytko umilkło, szczere pustki w domu" jak to pisał Poeta.  W stadku  bezkrólewie, wygląda na to że dziewczyny założą spółdzielnie bo Sztaflik  bez  guru jakoś straciła  chęci do zarządzania a Szpagetka z Okularią  ani myślą  się wysilać. A ja? No cóż, dochodzę do siebie ale  gdzieś tam się we mnie  tłucze - "Szuja, cóż takiego uczyniłam mu ja, Żem jak tuja poderżnięta przezeń dzisiaj jest???". Na szczęście  mam idiotyczne  wrażenie że on gdzieś schowany mła podgląda ( tak jak wtedy kiedy postanowił  "uciec z domu"  by ukarać za sycylijski wypad zarówno mła  jaki i Cio  Mary ) i jest usatysfakcjonowany tą moją za nim  tęsknotą.




sobota, 10 sierpnia 2019

Wiadomości ogrodowe





Wiadomości ogrodowe są takie sobie - popadało , liście na forsycjach się podniosły ale mła nie ma złudzeń  że nastąpi cudowna reanimacja nasadzeń.   Nie nastąpi  bo niektóre życie to wyschło do cna. Przetrwały sucholuby, śródziemnomorskie i głęboko się  korzeniące, reszta jest w stanie dodupnym albo  nie istnieje. Tak to wygląda  w pierwszej dekadzie  sierpnia.  Jak  mogę ratuję się kupowaniem kwiatów do wazonu, z ogrodu nie mam  co do tych domowych ustrojstw wycinać ( a to  była  pora na  pachnące floksy i nie mniej pachnące  lilie orientalne ).  Zastanawiam się czy aby nie wysiać jeszcze raz maciejki, może tym razem  wzejdzie? Lato bez  jej zapachu jest jakieś takie dziwne ale to lato w ogóle  jest dziwne.  Dawno po Hance a ani wieczory ani  rani nie są rześkie, są duszne jak przy końcu czerwca. Zarówno Mamelon  jak i mła jesteśmy już zdrowo zmęczone sezonem, nie do wiary ale wypatrujemy jesieni, znaczy pluch, chłodku i żółknących a nie zasychających  roślin. Z myślą o jesieni mła pozwoliła sobie na zakup  zimowitowych cebul, 'Waterlily'  i takich sobie zwyklaków. Nie wiadomo co będzie w tym roku z kwitnieniem  marcinków  ( oberwały że hej ) to choć większa ilość  zimowitów jakoś zrobi jesień na Suchej - Żwirowej.

Może powinnam spróbować z uprawą jesiennych szafranów vel krokusów ale miałam  do tej pory złe  z nimi doświadczenia co jakoś mnie mile  do tych roślin  nie nastraja. Prędzej pokuszę się o  cebulki krokusów  wiosennych a może nawet nowych przebiśniegów ( odmianowe znowu mła się marzą, ku  zgrozie  Mamelona która nie rozumie czaru tej drobnicy i ceny którą trza płacić za piciumy ). Zdaje się że tegoroczne zmęczenie sezonem to  nie tylko u nas, wszędzie tam gdzie był najpaskudniejszy upał i susza  to odnoszę  wrażenie że gdyby nie to jakże miłe dla wysuszonych serduszek ogrodniczych  popadywanie to całkiem spora gromadka ogrodników nie mogłaby się  doczekać końca sezonu letniego. Co poniektórzy z nadzieją że po  resecie  z werwą ruszą do jesiennych prac. Ech! Przede mną  wcale  nie jesienne pracki, muszę  uformować niektóre krzewy  róż  historycznych, których nie cięłam ze względu na upał i suszę, poobcinać kwiatostany lawend i szałwii, poprzesadzać  piwonie tak  jak sobie zaplanowałąm - całkiem sporo tego jest. Nadal wisi  nade mną post egipski ale przyznaję bezczelnie  że jakoś  mi się teraz nie chce ślęczeć i sprawdzać, dokończę go  później. Poza tym on jest taki pośrednio ogrodowy a tymczasem realny ogród wzywa. Temperatury takie odpowiednie i ponoć ma padać - jak dla mnie to dopiero teraz lato pokazuje tę miłą stronę.

A teraz całkiem insza  inszość, mła dziś po bardzo ciężkiej emocjonalnie końcówce tygodnia ( mła żegnała "na zawsze"  młodszą od siebie osobę, którą  tak zwyczajnie lubiła  ) wzmocnionej paskudnym zachowaniem  Felicjana  a także  nagłym pogorszeniem charakteru dochodzącego Epuzera i koniecznością przeprowadzenia zebranka lokatorskiego w sprawie  śmieci na którym  jak zna  życie  będzie musiała robić za szeryfa  który wpieprzy zarówno czerwonoskórym jak i kałbojom a potem będzie  bujał się z sędzią  pokoju - otóż mła wzięła i pojechała  na Gosino - Piotrusiową działkę na której ponad osiemdziesięcioletni  rodzice  Piotrusia ( Marysia  i Kazio ) uprawiają warzywnik. Zresztą  nie tylko warzywnik bo tam jest i sadek i taka miła dla oka część łąkowa, która uprawia się sama. Dodam do obrazu całości strumyczek, odwiedziny łosi i już wiecie że sobotnie popołudnie spędziłam w Raju.  Tera fotki!






Duży warzywniak uprawiany przez parę dziarskich  jednak  zaawansowanych wiekiem osób to w ogóle chapeau bas! Przy tej suszy, bez nawożenia chemicznego, z opóźnionym startem wiosennym z powodu zapadania na zdrówku,  "Dziadki Natalki" dochowują się plonów że ho, ho! Jednak ich zdaniem ten rok  jest kiepski bo nie uda im się uzyskać słynnych  trzynastokilowych arbuzów, znaczy domyślacie  się że byłam w ogrodzie uprawianym wyczynowo. Myślę zresztą  że ten wyczyn Marysię i Kazia trzyma w formie, chorują zazwyczaj w zimie  - martwym sezonie dla ogrodników, który czasem  przeciąga się  w ich wypadku i na młodą wiosnę. Łączka  w dzikiej części działki zdaniem mła nie wymaga jakichś szczególnych ulepszeń, można kontrolować stan zanawłociowania i dosadzać ulubione  byliny w niektórych jej partiach i szlus. Jest właśnie taka jaka powinna  być łączka - sprawiająca wrażenia absolutnie niezaplanowanej.  Ot,  rosną sobie roślinki kwitnące w tych trawach gdzie chcą.  Wcale się nie dziwię że łosie się kuszą,  na  takową łączkę  to jest wielu amatorów!