poniedziałek, 31 grudnia 2018

Sylwestrowe wyjadzenie mła!


O ile powoli i z oporami wycofujemy się z huczenia w noc sylwestrową na poziomie władz gmin to zupełnie nam nie idzie na poziomie centralnym. Ustawy o zakazie obrotu środkami pirotechnicznymi   jak nie  było  tak nie ma. Kowalski może sobie huczeć do woli i tak po prawdzie tylko jego poczuciu odpowiedzialności można zawierzyć.  U mnie z zawierzaniem ciężko a Kowalski to wg. mła nie świeci przykładem odpowiedzialności i roztropnego podejścia do wielu spraw więc  ostrożnie z tymi zawierzeniami. Kowalski jak  większość ludzi na świecie kieruje się emocjami i dodatkowo lubi sobie te  emocje z okazji świątecznej podlać albo nawet podproszkować. Kiedy dzięki podlaniu czy podproszkowaniu ( a czasem i bez ) sylwestrowy Kowalski jest już na poziomie małpy to nie powinno dawać mu się do ręki brzytwy,  o środkach pirotechnicznych nawet nie wspominając. Ale  Kowalski sobie po nie sięgnąć  może i broni tej możności  jak Teksańczyk dostępu do broni, takie przynajmniej  odnoszę wrażenie po przejrzeniu komentarzy umieszczonych pod artykułami dotyczącymi zakazu obrotu środkami  pirotechnicznymi.  Teraz będzie prawie seksistowsko czyli genderowo  - mła sądzi że głupota jest powszechna, nie jest większa czy mniejsza u kobiet czy mężczyzn ale potrafi się tak jakoś płciowo objawiać. Objawy głupoty znaczy bywają zróżnicowane przez płeć. Cóś mła się zdaje  że większość obrońców  obecnego stanu rzeczy dopuszczającego między innymi odpalanie środków pirotechnicznych na terenie własnym bez dodatkowych zezwoleń przez calutki rok,  to mężczyźni. Złośliwie dodaję że chyba zakompleksieni wieczni chłopcy i stwierdzam że tęsknotę za wybuchami  można zaspokoić wstępując  do konkretnych służb, o ile  ma się rzecz jasna tzw. jaja a nie jest się tylko prężącym siłkowe bicepsy pseudosamcem albo JKM który jest osobnym gatunkiem wyposażonym w 150% ego i czułki udające wąsy. Mła jest wiekową samicą  i w  starszym wieku niektórzy panowie ją denerwują,  hormony buzujące nie przesłaniają mła morza objawianej po męsku  głupoty ( głupota damska to wg. mła objawia się  na ten przykład poprzez masowe celebryckie metoo, które wcale nie pomaga skądinąd słusznej sprawie albo przez zajadłość ekshibicjonistyczną  ). Mła jest  za tym żeby niedojrzałych zbytnio nie rozpieszczać wolnym wyborem, dojrzali to zrozumieją. Oj, żeby to w Polszcze takie obruszenie było wśród panów przy publikacji danych dotyczących niepłacenia alimentów! Albo  żeby się pultali z powodu rzadkiego przyznawaniu przez sfeminizowane sądy rodzinne opieki naprzemiennej! Mła tak sobie myśli że spory odsetek matek Polek wychował równie spory odsetek istot męskopodobnych - na zewnątrz niby Stanisław ale  w środku nadal mały Staś.  I tak damsko objawiana głupota matek zamienia się w męsko objawianą  głupotę synów, co dowodzi że głupota tak na prawdę  nie ma pci  i jest przywarą ogólnoludzką ( truizm ale po lekturze neta to mam wrażenie że dla niektórych  byłaby to prawda  objawiona - głupota przez głupich bywa radośnie  przypisywana pci ).

Tera najlepsze - jako ogrodniczka ze sporym  stażem wiem bo to nie jest  wiedza tajemna,  jak przy pomocy nawozów i paliwa do kosiarki wyprodukować środek pirotechniczny.  Może powinnam tak zacząć odpalać raz w miesiącu na terenie własnym.  Ostrzeżenia napiszę, na pirotechnicznej  chińszczyźnie zaoszczędzę ( nie ma to jak domowe przepisy ), siłę wybuchu wyliczę przy pomocy chemicznie uzdolnionej siostry coby nie przekraczała norm dopuszczanych dla ładunku pojedynczego będącego w obrocie detalicznym ( a kto mi zabroni używać wielu "ładunków pojedynczych" ? ) i wybeję przy okazji w czasoprzestrzeń jedną z szopek ogrodowych? Pewnie jak by się do czegoś wadzunia dochrzaniła  to tylko do domowego przepisu z benzyny  i nawozu na bum,  bo przeca na terenie własnym to se mogę chińszczyznę pirotechniczną zapodać. Zresztą co ja się przejmuje, nasze państwo działa jakby nie działało! Szczególnie zaprzestałoby działań jak bym się zdecydowała zostać  ciężko zawierzającą patriotką wyklętą powiązaną z jakimś klubem piłkarskim albo jeszcze lepiej z jedną parafią z Torunia.


A teraz muszę się odczepić od  neta bo mła wyraźnie szkodzi  i zostawić za sobą te wszystkie narzekania na jakość jeszcze nierozpoczętych sylwestrowych zabaw w  Zakopconym , zwanym też Las Dutkas, oraz opowieści z Celebrytowa w których trzy czwarte  obsady jest mła nieznane ( politycznych podsumowań roku nie czytam, idę na imprezkę i  nie mogę pozwolić sobie na niestrawność ).

Ogrodowe podsumowanie miesiąca


W grudniu  uprawialim gdybizm zwany też  gdybactwem. Zakupili my chujinki z czego chujinka mła   ma być jodłą szumiącą co prawda nie na gór szczycie tylko na Wyżynie Łódzkiej. Znaczy jakby cóś ogrodowo robilim. Jednak więcej działo się w głowie mła niż na rabatach, co zresztą jest zrozumiałe  w grudniu. Zastanawiałam się dlaczego mój niby leśny ogród nadal przypomina ugór z fragmentami ogrodowymi  i doszłam do wniosku że to przez działanie po kawałku. Wicie rozumicie, tu dosadzę tam dopełnię ale całość leży i jakoś w leśny ogród  się nie zamienia.  Żeby ogród  dostatecznie zleśniał potrzebne jest działanie po całości, bez  ścibolenia  po kątach. Tylko  że to wymaga jakiejś koncepcji nieodwracalnej że tak ją nazwę ( w końcu sadzenie drzew nie uchodzi tak bez konsekwencji jak sianie jednorocznych czy sadzenie marchewki )  a koncepcja nieodwracalna  jak na razie mła przerasta. No  bo to już tak  "na zawsze", jak nie daj Wielki Ogrodowy popełni się błąd sadząc drzewo to potem w zasadzie  piła i toporek naprawiają nasadzenia. Wiem bo już to grałam i nie jest to  nic przyjemnego wycinać fajną roślinę, zdrową i pełną życia tylko dlatego ze się ją kiedyś głupio posadziło. Znaczy jak widzicie jest o  czym gdybać. Zastanawiam się jaką proporcję zachować pomiędzy ilością roślin zimozielonych i tych z sezonowymi  liśćmi  żeby las ogrodowy pozostał grądem  ale cieszył też oczy zimową porą.  Gdybam sobie czy aby nie przesadzam z ilością iglaków sadzonych w Alcatrazie.  Z drugiej strony przeca w moim ogrodzie dużo jarząbków, magnolków czy tam inszych klonów oraz kombinacje z brzózkami więc niby gdzie to iglakowe przedobrzenie?  Hym... przyznam że nieco zagubiona jestem  przez to że sadzonki drzew rosną wolno i ciężko wyobrazić mi sobie  Alcatraz jako  ogród w pełni dojrzały.  Dobra, koniec gdybactwa. Z rzeczy bardziej zielonych, konkretnych a nie gdybalnych to uprzejmie donoszę że zeszłoroczne cebulki pędzonych narcyzków wypuściły zielone kiełki, najwyraźniej  oczekują  doniczek z ziemią  i dopieszczeń. Szykuje nam się zimowa wiosna na parapecie. Pozostaje mieć nadzieję że  Felicjan i dziewczyny darują życie cebulkom  i skoncentrują  się na obgryzaniu jaśminowych listków.

niedziela, 30 grudnia 2018

Codziennik - ferie świąteczne w przyprawie orientalnej


W tym roku mam świąteczne ferie, znaczy dłużej leżę odłogiem sprytnie wykorzystując fakt że tradycyjnie w okolicach świąt podłapałam jakieś  świństwo. Rodzina jak zwykle w święta  też w połowie leżąca,  Dżizaas z Dżizaasowym zawieźli w prezencie dychawiczny  kaszelek a  nadmorska część  rodziny obdarowała ich w zamian jelitówką. Ależ było wesoło, jakieś zawody w długości rzygu,  konkurs na najpiękniejszy kaszel i tym podobne radości integrowały rodzinę.   No cóż, tak to bywa jak zarazki z Centralno - Polski spotykają się z pomorskimi  bakcylami.  Szczęśliwie wszyscy przeżyli, nawet wiekowa Sukowska nie ucierpiała zbytnio i uznają święta za udane i w dodatku spędzone tradycyjnie ( znaczy z chorobą  w tle ). Ódzką część rodziny szczęśliwie choróbsko ominęło bo sprytnie profilaktycznie zażywała doustnie Amol i nie tylko. Cio Mary stwierdziła że ewentualny alkoholizm to bardziej "przyjemna" choroba niż grypopodobne  świństwa  i ani jej się  śni zaprzestać wraz z Wujkiem  Jo zażywania ochraniających przed grypą specyfików.  Mogą  co najwyżej dodatkowo nosić maseczki, choć  Cio Mary jest zdania że mustasze Wujka  Jo chronią go lepiej  niż maska gazowa. Ciotka Elka wspiera kurację  Cio  Mary i Wujka  Jo nalewkami ziołowymi, będę musiała  z nią poważnie porozmawiać o rozpijaniu rodziny oraz o załatwianiu jej  cukrzycy ( zrzut ciast z kuchni ciotki Elki był w tym roku taki że wprost zalało nimi kamienicę ). Z drugiej strony  Ciotka Elka  jest z tych  którzy są uszczęśliwieni tym że  pożera się i wypija ich wyroby, wicie rozumicie    Homo obdarowiensis.


Takiego człowieka  nie można unieszczęśliwiać odmową pożerania i chlania, a na co komu ciężko nieszczęśliwa  ciotka? Małgoś - Sąsiadka jest podobnym  typem ale nauczona poprzednimi świątecznymi  zrzutami dobra wszelakiego zaniechała wyczynowej działalności kulinarnej. Święta spędziłyśmy  prawie na krzywy ryj ( prawie  bo rosołek antyprzeziębieniowy został ugotowany i zapodany leczniczo mła ) co wpisało się zresztą w przygotowanie Małgoś - Sąsiadki do roli  osoby niemogącej uczestniczyć w rodzinnych zebraniach. Do tego numeru  Małgoś - Sąsiadka zbierała się  długo, wykonywanie rozpoczęła  tuż przed świętami. Na dwa dni przed Wigilią  Małgoś sprytnie porozkładała po domu trzymane  "na wszelki wypadek" ( czytaj pobyt szpitalny ) pieluchomajty w miejscach strategicznych ( znaczy takich które wpadają w oczy  - na fotelu na ten przykład ) oraz wyciągnęła wszystkie leki przeciwbólowe jakie udało jej się znaleźć w domu  i narzekając przez telefon przystąpiła do udawania schorowanej staruszki.  Po wigilijnych wizytach rodziny trochę przestraszonej stanem zdrowia seniorki ( musiałam  uspokajać i przyrzekać "opiekę nad staruszką" ), przekazaniu prezentów i tym  podobnych rodzinnościach,  Małgoś pożegnała familię udając się do łoża boleści w którym miała zażyć leczniczej drzemki a z którego  niemal zaraz po wyjściu onej rodziny ryczała do mła coby podać jej pilota do telewizora,  gazetkę, kieliszek z ajerkoniakiem i kota.


Obsługiwałam starszą damę plącząc się po jej mieszaniu w stroju  odświętnym czyli szlafroku, skarpetach wełnianych i supergrzejnych majtach.  Dwa dni tak sobie wypoczywałyśmy wzajemnie podając do wyrek smakołyki i stwierdzam że mimo mojego nieudawanego słabowania było bosko.  Małgoś też się podobało, twierdzi  że jak dożyje  przyszłych świąt ( "Wiesz jak się ma dziewięć dych na karku to planowanie jest trochę ryzykowne" ) to powtórzy numer z chorą staruszką, może nawet wprowadzi elementy Alzheimera dla większego autentyzmu.  Przyjacielstwo i sąsiedztwo wypoczywało podobnie, znaczy przemykało w szlafrokach i  piżamkach. Kto wie czy Mamelon nie zarzundzi w przyszłym roku zakupu odpowiednich świątecznych szlafroków do świętowania? Chyba rodzi nam się nowy sposób obchodzenia  świąt, już nie tylko obiadki proszone i  zasiadanie wielogodzinne przy stole, maratony odwiedzin dobijające głównie panie domu.  Domowe święta to naj - najbardziej bliscy, szlafroki, książki czy tam inne przyjemności życia  jakie ludzie preferują  ( filmiki, spacerki, wcale nieukradkowe wyprawy do lodówki ).  Mniej tradycyjnego żarła poza wigilijnymi potrawami, więcej luzu i czasu dla tych naprawdę ważnych a także dla siebie.  I nie potrza tu żadnej "wigilijnej wieczerzy" z dwunastoma potrawami czy pieczonego świątecznego indyko - schaba,  wystarczy usiąść do stołu ze starą sąsiadką albo przycupnąć niekompletnie ubraną na jej wyrku z talerzykiem pełnym ciasta i kubkiem z kawą i już są święta.


Teraz o obabrazkach ozdabiających ten wpis. Ten świąteczno - sylwestrowy okres spędziłam głównie na lekturze "Dzieci Północy", mojej własnej a nie pożyczonej książki. No i miałam czas na smakowanie bo powieść  Rushdiego jest taką lekturą do smakowania i mlaskania.Czas z potomkami doktora Aziza i z nim samym, z tym dziwnym  dla nas miejscem jakim są wieloetniczne i wielokulturowe Indie ( mam na myśli kraj, przestrzeń historyczno - kulturową nie państwo, czyli Indie sprzed podziału  na państwa Indie i Pakistan, oraz Bangladesz ). Wicie rozumicie,  świetny język ( chwała tłumaczowi a właściwie to tłumaczce), klimat i spokój  czyli  niezakłócone smakowanie z mlaskaniem sprawiły że  odleciałam w kaszmirską dolinę i okolice  Bombaju zwanego dziś Mumbajem. Postanowiłam  podzielić się z Wami dobrem i choć trochę prawdziwie indyjskiego klimatu przydać temu świątecznemu wpisowi. Sięgnęłam do najwyższej półki, znaczy prezentuję miniatury z epoki  Mogołów ( choć nie tylko, na przykład ta otwierająca wpis jest postmogolska, to już czasy Kompanii Wschodnio - Indyjskiej a nie jest to jedyna później  niż w epoce mogolskiej stworzona miniatura zamieszczona w tym wpisie  ). Mam nadzieję że choć trochę  orientalnej magii te obabrazki przydadzą mokrej, polskiej  końcówce grudnia i rozgrzeją Wasze zmysły.  Niech kolendra i cynamon będą z Wami!




niedziela, 23 grudnia 2018

Meldunek z frontu robót

 Mła przeżywa apogeum popularności, czuje  się  jak gwiazda.  No bo bliscy  mła cóś wyraźnie spragnieni kontaktu - a to zwabiają pod  pretekstem niemożności zrobienia w chałupce czegóś tam a  potem to okazuje się że sprytnie wysyłają mła  na wyprawę sklepową bo tak naprawdę to mieli  w planach, a to ćwierkają że nic  nie gotują bo po co i na co, po czym zawalają lodówkę mła tonami  świątecznego żarła ( dałam, stanowczy odpór karpiowi w różnych postaciach ) bo jak powszechnie wiadomo mła cierpi na zaawansowaną anoreksję a te wałki na brzuchu i cyce jak donice to puchlina głodowa. Co bardziej wyrafinowani żundajo zabiegów  kosmetycznych i dopieszczeń ogólnych.  Małgoś  - Sąsiadka też rozbisurmaniona, za nic mam moje uwagi na temat  jej ciśnienia i szaleje z firankami co oczywiście  kończy się tym że wyrywam z tych dziewięćdziesięcioletnich łapek cholerne firanki, wygłaszam stanowcze zdanie na temat mocno starszych pań patrzących pożądliwie na moją drabinę malarską i wieszam te obrzydłe szmaty bo jak nie powieszę to jeszcze Małgoś wymyśli sposób na uatrakcyjnienie świąt pobytem  na SORze.  Nawet Epuzer który jest przeca tylko  kotem dochodzącym i ma swoich państwa,  kieruje do mła żądania ( ostatnio mięsko  było za grubo podziabane - ryk protestu, "wyrzutowe spojrzenie" i bicie ogonem ).  Co prawda daje się głaskać i w ogóle  jakby dla mnie miły ( szczególnie jak w pobliżu  jest Felicjan, który udaje  że mu na mła nie zależy co nie oznacza że potem mła nie karci za spoufalanie się z Epuzerem ) ale  żundania ma. W związku z falą popularności mła zabiegana jakby i trochę słabo wypoczęta bo szczyt kociej aktywności wypada tak cóś kole  trzeciej w nocy ( zdaniem Felicjana najodpowiedniejsza pora na wyjście na spacerek a potem  godzinne piescenie, zdaniem kocich dziewcząt najlepsza pora na przegląd lodówki ).

Mła zamierza wypocząć w święta, będzie uprawiać tzw. leżenie odłogiem poczytując  "Dzieci Północy"  Salmana Rushdiego co to dostała pod  chujinke ale bezczelnie rozpakowała wcześniej (  i teraz pilnuje się  żeby nie popaść w zaczytanie ) i oglądając  filmy.  À propos, Mła ostatnio  oglądała film  'Roma'  który nakręcił Alfonso Cuarón. Mła  pamiętała że oprócz takich Harrych Potterów czy tam inszego mainstreama typu  'Grawitacja' Alfonso zrobił swego czasu taki film "I twoją matkę też", który to film zrobił na mła wrażenie. Zatem  mła  pełna nadziei przystąpiła do oglądactwa i mła się nie zawiodła - mła lubi filmy w których  "nic się nie dzieje" a dzieje się wszystko.  Mła  potem doczytała że  cóś tam nawet o Oskarze  dla Alfonso jest bredzone, hym...mła nie jest przekonana czy grożenie Oskarem jest właściwe dla dobrego filmu. Mła nie ma wyrzutów  że poświęciła czas na oglądanie zamiast pucować domek, w końcu Wzgardzony Okryty  Chwałą przyszedł  na świat w stajence - u mnie jak w chlewiku więc pozostaję w klimatach. No a teraz koniec pisania,  dla  Felicjana  też czasem jestem ważna  - czeka już naszykowany do " wypiesceń" (  leży na grzbiecie, łapy w górze i porykuje na mnie, wiem jak to będzie wyglądało - "Miziaj po  brzuszku i żebym  nie słyszał że mam kurze  tylne łapy!  I puchaj i głaszcz ale  nie koło pisiorka bo to jest molestowenie i zrobię ci metoo.  A teraz pod  brodą i ciumkanie za uchem!" ). Dzisiejszy post ozdabiajo obrazki z krasnoludkami ( krasnoludki mniej kontrowersyjne od Mikołaja z czerwonym nosem namawiającego dzieci  żeby usiadły mu na kolanach - co to nam się porobiło, he, he, he ).

Wszystkim zapracowanym i tym szczęśliwcom co mogą zalegać życzę wszystkiego świątecznego, niech sobie świętujo  jak  kto chce i lubi.

piątek, 21 grudnia 2018

Drzewko a nie tylko chujinka

Zakupilim z Mamelonem chujinki.  Było dużo wybierania  bo mła  chciała jodełkę a jodełki majo  palowy system korzeniowy i doniczki im nie służo. W związku ze związkiem  chujinka nie jest tak duża jak mła chciała choć też nie jest ostatnim ułomkiem. Jest za to  bardzo miłym dla oka drzewkiem rarytetnego  gatunku.  Jodła Frasera Abies fraseri pochodzi z Ameryki  Północnej, konkretnie to porasta naturalnie w trzech stanach -  Wirginii, Karolinie Północnej i Teneessee. Stany niby  południowe ale ona porasta sobie w górach, tak gdzieś do 1500 metrów n.p.m. , znaczy jest gatunkiem dość odpornym na środkowoeuropejską pogodę. Na dziczyźnie dorasta do 20 -25 metrów wysokości i rośnie w miarę  szybko ( u nas  to 20 metrów osiągnie po  około 40 latach ).  Cechą  charakterystyczną  jest jej wąski pokrój,  widać go  już nawet przy bardzo młodych sadzonkach. Największym naturalnym  skupiskiem  tych drzew, wpisanych do  Czerwonej Księgi  jest The Great Smoky Mountains National Park, jeden ze starszych parków narodowych Stanów Zjednoczonych, uznany za rezerwat biosfery i w 1983 roku wpisany na listę  światowego dziedzictwa UNESCO. U nas jodła Frasera często robi za drzewko  bożonarodzeniowe bo szybko "nabiera masy". Niestety większość jodełek nie przeżywa wykopków, ja mam nadzieję że z moim egzemplarzem nie  będzie  problemów. Ten gatunek jodły lubi  dość żyzną glebę, wilgotnawą i o zasadowym odczynie, mam takie miejsce w Alcatrazie gdzie  chyba drzewko będzie dobrze się czuło.




Ponieważ drzewko nie jest tak duże jak planowałam to nie wyciągnęłam wszystkich bombek.  Zeszłoroczne  łupy - koty, bałwanki, skrzydlata świnka zostały grzecznie  w szafie. Te święta prześpią w swoich pudełkach.  Może w przyszłym roku trochę wcześniej rozejrzę  się za drzewkiem  i kupię coś naprawdę sporego.  Hym... mam naprawdę dużą kolekcję kretyńskich bombek, na  tegorocznym drzewku nawet połowa moich bombkowych zbiorów  nie zawisła.  Zatem to jeszcze nie jest  prawdziwe  chujinkowanie, na nie trzeba poczekać. No chyba  że koty w tym roku  okażą się na tyle niegrzeczne że w  następne święta bombki zostaną zawekowane dla bezpieczeństwa.  Jak na razie koty  udają że się nie interesują, znaczy nie do końca  - Felicjan patrzy z obrzydzeniem ( Cio Mary twierdzi że to dlatego że  Felek ma dobry gust ) a reszta tak jakoś  jakby nie myślała o czynnościach zakazanych. Może się uda i jakoś z drzewkiem bezstresowo  przeżyjemy  te święta.

Co do wystroju to hym... chujinka w tym roku jest bardzo, bardzo  infantylna.  Po prostu nie ma na niej innych bombek niż te  foremkowe.  Pewnie była by bardziej urocza gdyby zawiesić na niej szklane  kule, przedszkolizm nie waliłby wówczas tak po oczach.  Z drugiej strony święta jak wiadomo  są głównie dla dzieci ( nawet dla tych bardzo dorosłych dzieci ) więc właściwie wszystko jest jak najbardziej na miejscu, he, he, he. Teraz  do okolic okołchoinkowych - do  pilnowania wyznaczyłam zespół z ogrodu - Wolfgang z żabią koleżanką i dwiema  domowymi, pluszowymi abizjanami rozsiadły się koło zafizelinowanej na zielono donicy.  To tak  na wszelki wypadek, jakby któś chciał sprawdzić czy na pewno nie znajdzie się dla niego miejsce pod  chujinką. Psie  w Spencerku pod  chujnkę został podłożony specjalnie na tę okazję wyprasowany do ostatniego zagniotka obrusek żakardowy z zakupów wysortowych czynionych na rynku w Pabianicach.





Chujinka za długo  w domu nie postoi.  Zamierzam tuż po Nowym Roku zamienić ją z powrotem w  jodełkę. Tak dla jej zdrowia będzie lepiej. Coby za dużego szoku nie przeżyła to w pokoju  Cioci Dany  i Azy przykręciłam solidnie ogrzewanie. W końcu sezon choinkowy w Polszcze to dwa tygodnie z hakiem a żyć potem trzeba i szumieć w ogrodzie.  Poza tym koty nie przepadają za rozkosznym chłodkiem i nie będą za często wizytować chujinki. Hym... przynajmniej taką mam nadzieję.

niedziela, 16 grudnia 2018

Coroczne rozmyślania o świąteczności

Spadł  śnieg i przez chwilę poczułam zimową magię. Taa... ledwie przez chwilę bo  kocie problema dały o sobie znać. Szpagetka i  Okularia pociekły nie wiadomo gdzie,  Felicjan nie je tak jak powinien, znaczy ma ochotę na rzeczy  dla niego niewskazane  i zachowuje się zdziwnie ( plucie pasztecikiem i ostentacyjne chowanie  się przed własną miską z żarciem podsuwaną przed nos  a rzucanie  na jakieś potworne "kawałki do rozgryzania" w michach dziewczyn ), Sztaflik za to sprawdza jak szybko jest się w stanie przeziębić przenosząc się z rozgrzanego kaloryfera na śnieg i z powrotem.  Kiedy koty nie zachowują się średnio przewidywalnie zawsze podejrzewam że cóś zaraz srujnie i będzie się działo. Oczywiście najbardziej martwię się o Felicjana, najstarszego i po przejściach  ( z usuniętym dziąślakiem który ma tendencje do odrastania - jest się czego bać ) ale dziewczyny też potrafią nieźle zakombinować. Ot, dola pańci  wielokotnej. Ten grudniowy śnieg też tak po prawdzie mła  nie zadowala,  nie jest do końca taki  jak mła lubi, ciężkie to i ciapowate.  Gdyby nie lekkie mrożenie za dnia popłynąłby w trymiga. Lekki śnieg, taki suchy,  jakoś dłużej się  utrzymuje niż te śnieżne ciapy. No ale może ja malkontencę, w końcu jest śnieżnie a mogło nie być. Osuwam się pamięcią w czasy dzieciństwa, w których  tzw. gwiazdka nie zawsze iskrzyła bielą.  Hym... najfajniejsze  momenty grudnia wcale jakoś nie zależały od  śniegu, znaczy śnieg  świąteczny jest przeceniany.

Wszystko przez Binga Crosbiego i ten hicior o białych świętach. Ta stara piosenka Irvinga Berlina jest niemal zawsze śpiewana w okrojonej wersji, mało ludzi wie że  "I'm dreaming of a White Christmas" zaczynało się od zwrotki  o tym że na południowym zachodzie  Stanów zimy ni ma. Sam Berlin potem zwrotkę wywalił i  z piosenki ostał się tylko refren wyśpiewywany pierwotnie melancholijnym barytonem Binga. Marzenia o białych świętach  to była raczej tęsknota Berlina siedzącego gdzieś w Arizonie  czy inszej Kalifornii za domem, nie  mówię że za syberyjskim mroźnym Tiumeni ale za Nowym Jorkiem z rozkapryszoną pogodą  do którego Irving  przybył jako czterolatek.  Nie  o śnieg  tu chodziło a o domową świąteczność ( lekko  tylko zdziwne  bo rosyjscy Żydzi w Stanach lubili protestancką wersję świąt  Bożego Narodzenia ). Mła z przyczyn oczywistych ma spore szanse na śnieg w grudniu , choć po prawdzie nie jest on jej  niezbędny do grudniowych celebracji.  Mła rozsądnie  dawkuje sobie kolędy, sklepy wielkopowierzchniowe w okresie przedświątecznym odwiedza rzadko, ton żarcia do wywalenia bez pośrednictwa przewodu pokarmowego nie szykuje, okien dla Jezusa nie myje, na opady śniegu specjalnie  nie oczekuje i być może dlatego mła jeszcze jakieś nędzne resztki świąteczności odczuwa.  Najbardziej  świąteczność ją dopada kiedy pakuje prezenty, mła sobie lubi wyobrażać jak one prezenty są rozpakowywane i co poniektórzy mówią "Ach!" a inni "No nie, znowu skarpetki!".

Nie dla mła radości kulinarne wigilijnej wieczerzy, właściwie mła  już nie może patrzeć na śledzie, kapusty  kiszone w różnych wersjach i z różnymi dodatkami, oraz  pierogi,  uszka, barszcze, grzybowe oraz pierniczki. Wszystko przez Małgoś - Sąsiadkę która cały  grudzień uważa za jedną wielką wigilijną kolację i gotuje wyczynowo począwszy od pierwszego dnia grudnia wszystkie znane jej  świąteczne potrawy. Czuję że  w Wigilię znów będę  miała ochotę na sajgonki i kaczkę w pięciu smakach. A co z radościami pozakulinarnymi? Zasiadania uroczystego też nie lubię,  nie dla mła urok wspólnych posiłków "w szerokim rodzinnym gronie" bo po pierwsze : mła  nie jest aż tak szalenie rodzinna  żeby czuła  potrzebę przebywania w towarzystwie spokrewnionych i spowinowaconych których nie trawi ( tych których mła kocha to i tak mła odwiedzi telefonicznie - wiadomo rozmówki z siostrami to tak przynajmniej na trzy godziny bo jest sporo do  omówienia,  Tatusia tyż się dorwie,  Cio Mary  i Wuj  Jo to żywcem będą oblookani bo  Cio  ma nową  koncepcję strojniczą i będę uczestniczyć w zabawie ), po drugie zasiadanie  przy stole i dyskusje o doopie Maryni  przeplatane polityką mła nie bawią, po trzecie trzeba się zmuszać do żarcia żeby gospodyni padającej na twarz po przygotowaniu nieprzebranych ilości  jedzenia nie urazić.

Za to towarzystwo przyjaciół mła planuje na święta  ale to ma być  kawa jak zwykle a nie żadne proszone obiady czy cóś w tym guście.  Nie da się ukryć że nie znoszę hipokryzji prorodzinnej,  tych wszystkich kuzynów z  którymi człowiek nie ma nic wspólnego poza przodkami a z którymi wypada się spotkać z okazji  "świąt rodzinnych", przymusowej celebracji w ten a nie inszy sposób, sterty  żarcia które  mła nie odpowiada - no nie dla mnie ten  bal. Zacznę od  tego  że prawdziwe chrześcijaństwo męczy  bo wymaga, a teraz to i najpopularniejsze w Polsce chrześcijaństwo obrzędowe  zaczyna męczyć rutyną, ludzie mykają w inne klimaty i zostajemy na  święta  tylko z rodzinnością.  Niby wiadomo - rodzina w Polszcze rzecz święta, to  i Wigilia musowo z wszelkimi etapami do odhaczenia ( opłatek, zupka, pierogi, makiełki, wódka, pasterka ) i święta n bogato z rodziną i w ogóle  powinno być  piąknie. Ale jakby cóś nie jest. Od wielu lat uchodziłam w tzw. szerokim gronie rodzinnym za dziwadło a teraz się okazuje że ja byłam prekursorką nowego sposobu obchodzenia świąt. Tradycjonaliści sarkają ale młodsza część familii ma w nosie coroczny "świąteczny maraton wycieczkowo - kulinarny", chcą po prostu spędzać święta po swojemu - bez napieprzania się w kuchni lub zmuszania kogoś do tego napieprzania, bez wizyt u w sumie obcych ludzi będących jakimiś tam dalekimi krewnymi, bez przymusu. Wujek  Jo twierdzi że w familii z jego strony właśnie ma miejsce rewolucja ( Wujek Jo rzecz jasna jak ja od dawna w jej awangardzie ).


To źle?  No nie koniecznie. Co ta za magia świąt do której  jest się przymuszanym, przeca przymus  niszczy wszelką magię, zamienia radość w  obowiązek.  Święta opresyjne, babcie stosujące szantaż moralny i te coroczne ustępstwa dla świętego spokoju, które w końcu jak ta kropla wody drążąca skałę niszczą wszelkie rodzinne radości. Święta u babci raz na parę lat świetna sprawa ale coroczna mantra bożonarodzeniowa? No bo babcia sobie inaczej nie wyobraża! To już tylko  krok  do grinchyzmu wnuczków bo przeca nigdzie  nie jest napisane że świat jest dokładnie taki  jak babcia go sobie wyobraża!  Mła w tym przymusie, grozie celebry szablonowej,  podsycanymi przez komerchę wszechobecną  i przez upartą głupotę naszego gatunku egoistycznego nie tam gdzie trzeba a oportunistycznego aż do bólu  gdzie nie trzeba upatruje ostatnio głównej  przyczyny odświąteczniania się  świąt. I tak, komercha tylko to odświątecznianie wspomaga, nie ona jest główną przyczyną tego że coraz  więcej ludzi rodzinne święta wcale nie  cieszą. Forma przerasta treść a uwięzieni przez własną hipokryzję  czują jakby  paradowali w nieswojej sukience czy  garniturze. Puste obrządki, nieważne czy chrześcijańskie  czy rodzinne,  nie wystarczą.  Szeroko rozumiana rodzina nie jest tym samym  czym była dawniej, otwarty świat daje  większą możliwość wyboru sposobu życia - nie ma zmiłuj, święta się zmieniają. Kiedyś było mi żal tej magii, którą pamiętałam z dzieciństwa, świąteczności nie do odtworzenia.  Tylko że to tęsknota która w każdym z nas drzemie, tęsknota za dzieciństwem które ubogie, komusze  święta czyniło  czymś wyjątkowym.

 
Ach słodki czasie  miniony, bezpieczny i utrwalony.  Tak, tak słodycz dziecięcych lat a święta były jak dzisiaj w  wielu domach okupione staniem w kolejkach, gotowaniem wyczynowym i padaniem pań domu na twarz po porządkach domowych. Oszczędnościami bo chciało kupić się prezenty.  No i koniecznością podzielenia się opłatkiem z kuzynką której się nie znosiło i która w pierwsze święto obrabiała tyłek gospodyni wigilijnego przyjęcia. Społeczeństwo z przyczyn oczywistych było jednak bardziej niż dziś zamknięte, siły do życia szukano w najbardziej powszechnej tradycji.  No a dziś mamy wolność to i zaczynamy z niej korzystać. "Ech, tylko koni, tylko koni i  żal!" ale nie żal  że kuzynka M. poszła w odstawkę!


Dzisiejszy wpis  ozdabiają prace szwedzkiego malarza Lennarta Helje.  Urodził  się w 1940 roku w Limie ( nie peruwiańskiej tylko  szwedzkiej ). Kształcił się  w Berghs Reklamskola. Najbardziej znane są jego łobabrazki bożonarodzeniowe, takie w skandynawskich klimatach (  Helje wykonał kartki świąteczne dla Unicef,  a także stworzył serię znaczków świątecznych  i noworocznych ) .  Jak dla mnie urocze.

piątek, 14 grudnia 2018

Codziennik - przedświąteczna zwyczajność

Z bólem serca wyzbyłam się kasy zapewniając towarzystwu  i ścianom chałupy solidną porcję ciepła, a po mojemu  to nawet gorąca.  Jakoś się muszę przestawić co nie jest proste bo ja z tych zimnolubnych ( albo i zimnokrwistych, jak ten perszeron ).  Koty oczywiście zachwycone z wyjątkiem  Felicjana, który wyniósł się do pokoju Azy i Cioci Dany, zażądał zaścielenia parapetu  pikówką czyli narzutą na wyro ( łóżeczko w  praniu bo uświnił je  niemożebnie ) i obserwuje w miłym chłodku co to się dzieje za oknem ( wściekły ryk jak tylko zobaczy łobcą konkurencję, przyjazne pomruki na Epuzera, przeciągłe z lekka grożące miauczenie kiedy widzi nasze kamieniczne dwie suczki ).  Reszta okupuje kaloryfery a ja jak zawsze się  dziwię jaki to  cud że te kocie  ciałka nie wysychają na wiórki! Tyle miłego a teraz do tzw. kłopotów dnia codziennego . Mła będzie zmuszona złożyć reklamację w sprawie  pralki bo ona pralka tańczy mimo wypoziomowania ( lekstronicznego ), nóżków należycie ogumionych, maty gumowanej.  Chyba cóś ma nie tak z bębnem.  W każdym razie  zostawiłam ją z praniem kulturalnie stojacą na swoim miejscu  a zastałam urządzenie na środku pralni, bezczelnie usiłujące wyrwać wężyk doprowadzający wodę i stepujące tak że słyszałam te odgłosy na zewnątrz chałupy ( przyspieszyłam  jak ferrari ).  No cóż, jak bym chciała pralki  pilnować czy ekscesów nie wyczynia to bym sobie  Franię z odzysku  zanabyła a nie automata, znaczy zbieram siły na pójście z tzw.  protestem postzakupowym ( praleczka cóś niszczycielska, przez to stepowanie mam straty nie tylko moralne ).


Zbieram też siły na zakupy choinkowe, o jodełce mi się śni co to ona  będzie potem sobie w Alcatrazie porastała. Tylko  żeby ona porastała  to korzeni szpadlem załatwionych mieć  nie może.  W związku ze związkiem jodełka musowo szkółkowa a nie  z marketu.  Skłaniam się ku miłej  koreance, takiej średniego wzrostu.  Niedługo zamierzam wyciągnąć większą część zabawek i zdecyduję co ulegnie zawekowaniu a co się powiesi na Tannenbaumie. Z Mamelonem omawiałyśmy  koncepcje strojnicze ( zieleń i czerwień  czyli klasyka jako tło  dla licznych figurkowych bombek posiadanych przez mła została uznana za zbyt ciemną, przytłaczającą i  w ogóle za bardzo na serio ) dekorów  świątecznych, które to zajęcie odpowiada kwietniowemu planowaniu coby  tu jeszcze dosadzić na rabatach żeby ogród był bardziej ogrodowy. Słodka działalność przepijana kawą. Podziwiałam też cinżko ( doginanie drucików do zawieszanych ozdóbek  ) wypracowany przez  Mamelona  żyrandol, stajlowy, nieprzeładowany. Pytanie kto tego okaza i chlubę żyrandolstwa  będzie mył wisiało w powietrzu, więc niby niepytana Mamelon w powietrze odpowiedziała że ktoś go kiedyś umyje. Przezornie pozostanę przy papierowych  kloszach na moich  żarówach, elegancję będę podziwiać u Mamiego. A w ogóle to kochany  Mikołaju "I've been an awful good girl" i cóś mła się należy za tę obrzydliwą dobroć. No odpuszczam tytuł własności do kopalni platyny, jacht, błękitny  kabriolet, ozdóbstwa od Tiffaniego a o sobolach przerobionych na futro to w ogóle  nie wspominam bo sobole to ja tak bardziej żywe na dziczyźnie preferuję.  Jednak  Mikołaj mógłby się postarać i cóś miłego zesłać, na ten przykład więcej czasu dla domu i ogrodu, mniej   spraw  do załatwienia i o zdrówko dla wszystkich drogich sercu mła się zatroszyć a i jej samej tego zdrówka tyż nie skąpić. Czy Mikołaj  mła czyta?! No i najważniejsze - czy  Mikołaj rozumie co czyta?!


Dzisiejszy post zwyczajnie codziennikowy ozdabiają urocze pocztóweczki z początku wieku ( zwróćcie uwagę że  Mikołaj nosił się  wtedy bardzo modnie w bladej purpurze ) i współczesny odpowiednik ( to chyba z Demotywatorów, ta odpowiedź jakże materialistyczna na bynajmniej niematerialistyczne  prośby mła ).

środa, 12 grudnia 2018

Koszmary malowane

Powinnam pisać post o roślinkach co to są uważane za występne ale jakoś znów nie mam weny.  Pewnie przez ten niby  mróz za oknem. Bawię się domem czyli udaję że sprzątam. Mamelon jest ode mnie lepsza, skręca swój nowy żyrandol i poprawia stary.  Będzie po francusku ale w stylu wiejskim, bez Wersalu. Małgoś - sąsiadka jest za to ode mnie mundrzejsza, stwierdziła że jak się ma zaćmę to się nie sprząta bo i tak wielkiego bordello się nie widzi - "Dopóki się człowiek o cóś nie potyka to znaczy że jest porządek". W czwartek zasponsoruję  Kubicę czyli  nabędę drogą kupna paliwo, szlag mnie trafia jak pomyślę jakie podatki  i akcyza jest nałożona na cóś co wytwarza znacznie mniej syfu niż tzw. wyngiel.  No tak, ale gaz , ropa to zło, mniejsze co prawda niż cholerna energia odnawialna ale zło. A my teraz będziemy ocieplać budynki w ramach walki ze smogiem. Taa, ciekawe jak ocieplą od wewnątrz i zewnątrz zabytkowe kamienice i czy ktoś z  tej bandy dyletantów  słyszał kiedykolwiek o czymś  co nazywa się punktem skraplania i kojarzy tę nazwę z budownictwem. Ale czego ja wymagam, toż oni pieprzą przed siebie i nawet ci  co to wybrali nam  ten zestaw złodziejsko - aferalno  - układowy ( boszsz... szukali, szukali tych złodziei, afer, układów, na wszelki wypadek sami stworzyli )  średnio już zawierzają wybranym. Ech...

Postanowiłam Was dobić kolejnymi koszmarkami, tym razem malowanymi.  Zdziwne ale nie mam w domu prac które malowałam w czasach postnastoletnich. Szczerze pisząc  to sama nie wiem dlaczego.  Może po prostu te szkolne prymitywy jakoś tak bardziej  do mła paszą. "Dorosłe" prace, te wszystkie straszne martwe natury, ćwiczenie stylistyczne typu zintegrowane płaszczyzny koloru czy tam inne mundre srutututu nijak się mają do prawdziwej mła. W jamie Tabazelli musi być swojsko  do bólu, żadnych  hiperrealizmów czy całkowitych abstrakcji typu średni Pollock. Preferowany  styl to  ćwierćrealizm półmagiczny,  wszystko jest opowiadane wbrew temu  czego usiłowano mła nauczyć ( mniej literatury więcej  obrazu ) . A tu proszę, nawet plenerowy domek z Olczy przypomina  opowiadankę o domku ( taa... styl zakopiański w wydaniu z lat 70 - 80 - XX wieku cóś tak jechał  Cepelią po całości, wrażliwość artystyczna we mła się obudziła i zarejestrowała, he, he, he ). Portret jaśnieleżącego Tasiemki w stylu jak mały Jasio wyobraża sobie impresjonizm oraz portret Babci  Wiktorii ( trzy miesiące ciężkiej obrazy i obrabianie mła tyłka  przed Ciotą Daną - "Nigdy Kochana nie daj się namówić  na bycie modelką mojej wnuczki, nigdy powtarzam!" ) są też opowiadane. Hym... ja po prostu jestem opowiadaczką, tak szczerze pisząc to chyba nigdy nie miałam szansy na bycie malarzyną a co dopiero malarką. Tzn. mam na myśli taką profi, co to wie ( niby ) co robi. No ale pewnie jakbym była  profi to bym instalowała, kreowała i w ogóle robiła "coś bardzo poważnego" bo takie tam zwyczajne malowanie  od siedemdziesięciu lat jest passé . No a opowiadactwo obrazkowe to jest passé od ponad setki z hakiem ( z wyjątkiem opowiadanek surrealistycznych ).

wtorek, 11 grudnia 2018

Koszmarki naścienne

Mnie wzięło i natchło. A tak  naprawdę to Ewa Gwiazda Północy wywołała tę waderę z lasu.  Kiedyś tam, w zamierzchłej przeszłości groziłam Wam pokazaniem  moich  paskudków własnoręcznie wykonanych w przeszłości jeszcze zamierzchlejszej.  No i nadszedł czas kaźni i nie ma zmiłuj! Czas  zdjąć ze  ścian  spostponowane przez owady i życie codzienne haftowane obabrazki "pod  szkłem".  Serwis czyli mycie, niekiedy  ponowne naciągnięcie materiału albo insza konserwacja. Nigdy ja nie miała tzw. dobrego gustu, aberracje mła się na poczuciu piękna od najwcześniejszej młodości robiły.  Ha, i powstawały koszmary które z lubością wieszałam gdzie popadło albo i ustawiałam jak koszmar był trójwymiarowy.  Niestety z czasem nic mła się nie polepszyło, bywa że  śmiała koncepcja wnętrzarska albo modowa nijak nie znajduje zrozumienia  u Mamelona i Cio Mary robiących w środowisku mła za zbiorczego arbiter elegantiarum.  Pocieszam się że dolą awangardy jest brak zrozumienia u współczesnych, he, he, he. Napiszę tak - poruszam się na skraju  "ładności" i campu zwanego dawniej kiczem.  Po prawdzie po mojemu to camp jest jednak od kiczu bogatszy, pełniejszy bo zdecydowanie świadomy. Przerysowanie  pasuje do teatralnej natury mła  ( to nie moje określenie, niejaki Pan Robert urzędnik bankowy je wymyślił,  po mojemu Pan  Robert po prostu nie miał śmiałości coby określić  mła gwiazdą, he, he, he ).  Czasem u mła to przerysowanie jakoś tak zmierza w stronę  karykatury dobrego smaku (  nie każde przerysowanie jest karykaturą, sporą dozę złośliwości trza posiadać by karykaturę należycie wykonać  ) ale zazwyczaj poruszam się w obrębie tzw. "ładności", choć już blisko granicy. Dobra, koniec ględzenia czas na horror!



Usprawiedliwiam tę szaleńczą "oczojebność" hafcików tym  że mła wychowała się w czasach ciężkiego konsumenckiego niedopieszczenia. Po jej słodkich latach szkolno - podstawowych które wypadły za Towarzysza Edwarda nastało smętne nastolęctwo kryzysowe. W sklepach występowały  głównie tkaniny typu bistor i różne  mieszanki z elaną ( zupełnie jak teraz,  w czasach rozbuchanego konsumpcjonizmu, he, he, he ) w kolorach smutnych jak rzeczywistość kraju demokracji ludowej ( tzw. wysrany buraczek, sparzona czerwona  kapusta udająca śliwę, zieleń zmętniałej  butelki albo czerń bistorowa która zawsze wyglądała antycznie, tzn. materiał w noszeniu błyskawicznie się starzał ). Barwników ponoć należytych nie było, apretury takoż ( znaczy były ale do produkcji na - uwaga magiczne słowo - eksport ich się używało ) i skutek był taki że ludność pracująca  miast i wsi, oraz liczni renciści, młodzież ucząca się a nawet element reakcyjny i zwyczajny przestępczy zmuszony był szczęścia związanego  z założeniem na się czegoś co nie przypominało kolorem szmaty do podłogi szukać w miejscach zwanych  komisami, na bazarach lub u znajomych do których przychodziły zagraniczne paczki.

Z braku kasy na lepsiejsze ciuchy farbowało co się  tylko  ufarbować dało ( na przykład deficytowe pieluchy tetrowe ) podłej jakości barwnikami wytwarzanymi albo przez "spółdzielnię" albo tzw. prywatną inicjatywę na kolory przecudne typu  fiolet prawdziwy a głęboki, róż amarant, wściekły  turkus.  Barwnik łapał po całości znaczy przy odrobinie nieszczęścia można było mieć  turkusowy tyłek czy amarantowe insze części ciała, z tym że barwnik jak wspomniałam był podły czyli jak to się mawiało "pierny".  Dzięki tej pierności pieluchowe  ciuchy nadawały się do wielokrotnego farbowania, z czasem nawet uzyskiwały niezwykle wyszukane odcienie ( najczęściej tuż przez rozpadnięciem się materiału ).  W czasach takiego ciężkiego wygłodzenia kolorystycznego i prób zaradzenia mu mła zaczęła była tworzyć swoje pierwsze haftowanki.  Niech  nie dziwi  Was zatem że one cóś jakby coolorowe straszliwie i nawet błyszczące. No i że w ich tworzeniu wykorzystałam  materiały takie jak resztki po bluzeczce z "lepszego świata" czy dziecięcych chusteczkach do nosa.

Jakby  było mało "oczojebności" to te moje   haftowania nie są szczytem technicznej doskonałości, bardzo  oględnie rzecz ujmując.  Na szczęście w realu to nie są duże obrazki, więc  paskudyzm ich wykonania aż tak bardzo nie rzuca się w oczy ( no bo tzw. treść przedstawień na dzień dobry zatyka i nikt się specjalnie  nie przygląda ). Wykonywane to było różnymi nićmi, kordonkami, mulinami a nawet wełną pozyskaną z oddziału przedsiębiorstwa  "Cepelia"  ( koncesjonowana ludowość, wyroby cepeliowskie były w późnym PRL obłożone  prawie osiemdziesięcioprocentowym  podatkiem od luksusu żebyśmy całkiem niezludowieli ) w Opocznie ( pasiaki i insze wełniaki ).  Wiszą te hym... tego... cuda  robótkowe na  ścianach kuchni mła raczej nie dodając jej uroku ( kuchni, mła niczego dodawanego nie potrzebuje bo jest urocza do bólu  sama z się ) ale czyniąc tą kuchenną przestrzeń zajętą przez mła.  Wicie rozumicie, cóś jak obsikujące wzięcie w posiadanie stosowane przez niektóre kocury.

Taa... to umiłowanie  koszmarnie kolorowych, wykonanych z  byle  czego i byle jak obabrazków, kylymków i serwetuszek to spuścizna  po czasie bez niczego.  Dziś wydaje się śmieszne  że ludziska w czasach komuny zbierały takie dzieła sztuki jak puszki po Heinekenie czy paczki  po Camelach.  He, he, he, nikt tak nie doceniał sztuki pop art  w jej najprostszej, siermiężnej formie rynkowej  jak ludzie żyjący w tzw.  realnym socjalizmie.  Niech więc sobie wiszą te obabrazki przypominając dydaktycznie że to co nazywamy dobrobytem jest pojęciem nader względnym. Za zaawansowanej komuny przeca w Polszcze był dobrobyt  powszechny, znaczy z głodu  się nie umierało, społeczeństwo reprodukowało się jak należy a że miało pretensje do czegóś tam jeszcze to po prostu pańskie zachciewajki wykazywało. Szczęśliwie komuna nie wpadła na to że społeczeństwo niezdychające z głodu za długo w stanie bezaspiracyjnym nie wytrwa, no i nastała nam wreszcie  demokracja bez przymiotników.  Teraz mamy fazę rozczarowania tą zdobyczą  bo system  jest be, znaczy ludzie jeszcze nie wpadli  na to że tak naprawdę jest za mało demokratyczny. No i miotamy się pomiędzy ochlokracją a merytokracją i co poniektórzy zaczynają tęsknić  do błogich czasów  kiedy to ktoś myślał za nich i prawie wszystkiego było  w bród, zwłaszcza sztucznych materiałów pod  warunkiem że miały kolor wysranego buraczka,  sparzonej czerwonej kapusty udającej śliwkę, zieleni zmętniałej butelki czy "antycznie" noszącej się czerni. Starzy tęsknią za młodością, młodzi za opowieściami z dziadkowych czasów a mnie łobabrazki przypominają real demokracji z przymiotnikiem.


Teraz jako mocno stara  rura oszczędzam  ślepia i nie robótkuję, co nie oznacza że "nie pozwalam sobie". Ostatnia zdobycz ze śmieciowego targu - niewielki łobabrazek kupiony za jednego zeta Bardziej "ładny" niż campowy ale co mi tam. Ścianom mojej kuchni  niewiele  już zaszkodzi!


Jak chcecie się  zanurzyć w odtruwających z komuny straszliwościach robótkowych możecie oblookać następujące wpisy: Świąteczne krzyżykowanie czyli jak upchać błędy młodościPożegnanie jesieniHaftowanki dla AnkiSmętna październikowa niedziela . Na koniec to sorrky  za jakość fotków, robienie zdjęć czegoś za szkłem zawsze mła przerasta.