niedziela, 8 września 2024

Codziennik - weekend podsuszany.

Mła się czuje jak ta kiełbasa krakowska podsuszana, wciśnięta na co dzień w ciuchy jak to mięcho w osłonkę, zapeklowana własnym potem i wysuszona przez gorąc potęgowany przez nagrzane mury. Generalnie  czuję się do dupy i to szczególnie sflaczałej i nieapetycznej i nie mogę się już doczekać deszczu i choćby ciut niższej temperatury. Usiłuję cóś robić poza tym co muszę ale cóś kiepsko mła idzie. Koty tak rozbisurmanione że już szeroka publiczność wie że mła olewajo, a przymuszane do wieczornego apelu przechodzą do łapoczynów. Mła krnąbrność ich  charakteru składa na rozdrażnienie upałem i wizyty fabrycznych kotów, które uznały że nasz ogród w takiej porze to cóś lepsze miejsce do życia niż fabryczny  beton. Mła ma nadzieję że z czasem ewakuują się nazad do fabryki ale Mrutek ze Sztaflikiem i  Lucasem twierdzą że mła jest naiwna jak carewna Tatiana, która myślała że jej guwernantka opiekuje się nią z powodu dobrego charakteru a nie za kasę i że trza już teraz towarzystwo fabryczne  gonić żeby sobie nie wyobrażało. O Najwyższy, kto ma siłę przy tej pogodzie rozsądnie myśleć?! Na pewno nie mła, inaczej przestałaby oglądać film pod tytułem  "Pułapka" po 10 minutach, zamiast po ciągnąć ten  nieszczęsny seans do końca. Co tu od fabrycznych kotów pomyślunku wymagać? Skrzyneczka wstępnie pomalowana, bardzo wstępnie. Sama czynność nie była prosta bo Szpagetka uparła się siedzieć na obiekcie w chwili  jego malowania. Co gorsza Okularia tyż usiłowała zasiąść i cud że mła udało się w ogóle  farbę na tym drewienku położyć. Ech...

No i to by było na tyle, na wincyj mła nie ma siły. W Muzyczniku dziś piosenka o deszczu, taka zaklinająco - mrucząca. 

środa, 4 września 2024

Miasto Ódź - Księży Młyn i okolice - część trzecia

Trzecia i ostatnia część wpisu o Księżym Młynie i okolicach. Potrzeby mieszkaniowe fabryk Scheiblera były olbrzymie, w 1885 roku zatrudniano w nich  na 5 006 pracowników, 2 642 osoby to kobiety. Do liczby tej należy dodać 394 robotników pracujących w farbiarni i apreturze, w czym 59 robotnic  farbiarni  i 9 apretury, w tym 28 małoletnich - pracowało 15 dziewczynek i 13 chłopców. Tych  małolatów to dodaje tak żeby obraz  Scheiblerów nie by ł zbyt cukierkowy, bo w  łódzkich fabrykach istniał zwyczaj niezatrudniania w tak ciężkich działach osób małoletnich. Tej zasady przestrzegał nawet taki tuz jak  Izrael Kalmanowicz Poznański. U Scheiblera pracowało 51% kobiet, większość miała rodziny. Doliczcie sobie zatem jeszcze jakieś parę tysięcy dzieciaków.  Było dla kogo budować.  Jak już wiecie z poprzednich wpisów XIX wieczne europejskie zespoły fabryczno - mieszkalne były na ogół a odrębnymi jednostkami położonymi  w pobliżu miast. Były one powiązane komunikacyjnie z miastami, głównie za pomocą linii kolejowych, które  zapewniały dostawy surowców i wywóz gotowych materiałów. W Łodzi  jest  więcej niż jeden taki zespół ale Księży Młyn jest najbardziej znanym. Charakterystyczne dla tych przyfabrycznych dzielnic było dążenie do uporządkowania zabudowy i czytelny podział na trzy główne części funkcjonalne: produkcyjną, mieszkalną i rezydencjonalną. Budynki przemysłowe tworzyły często zespoły wielowydziałowe zapewniające cały cykl produkcyjny, z czasem dzielnice obrastały w różne udogodnienia. Historia Księżego Młyna była właśnie taka "etapowa", co i raz  coś na osiedlu przybywało.

Jednakże pierwsze w Łodzi  przyfabryczne osiedle nie znajdowało się na Księżym Młynie. Podczas budowy  "Centrali", czyli  pierwszej swojej fabryki, Karol Scheibler zrealizował tez budowę pierwszych domów dla robotników na tzw. Wodnym Rynku. Dziś mało kto kojarzy te domy znajdujące się w opłakanym stanie technicznym,  z  budynkami wznoszonymi przez fabrykanta. Wszystko przez to że w latach komuny otynkowano czerwoną cegiełkę, coby  porządniej wyglądało. W końcu te domy stoją tak ze widoczne  są  z jednej z głównych arterii miasta, alei marszałka Józefa Piłsudskiego. Te pierwsze familoki powstały w latach  1865 - 68, tak konkretnie to  przy północnej części Wodnego Rynku. Czy miasto będzie je ratować nie wiadomo, na razie wygląda na to że decyzji jeszcze nikt nie podjął. Stan budynków jest tak zły że ściany podparte są balami. W takiej sytuacji ciężko coś myśleć o skuwaniu  tynków z ponad 150 letnich budynków. W lepszej sytuacji są domy familijne przy ulicy Przędzalnianej, tu prędzej niż później dotrze gentryfikacja. Okolica zresztą jest wdzięcznym polem dla takich działań,  zespoły fabryczno - mieszkalne na Wodnym Rynku i ulicy Przędzalnianej  są integralnie połączone z zielonymi terenami parku Źródliska, jednym z najpiękniejszych łódzkich parków, takich z 400 letnim zadrzewieniem. Zresztą  na samym Księżym  Młynie też zielono,  podczas budowy robotniczego osiedla  planowo założono wielką zieloną aleję przecinającą Księży Młyn. To w końcu miało być miasto ogród, wiem że to się mało kojarzy z legendą brudnej Łodzi, no ale takie są fakty.

W latach 1870 -1877 powstał zasadniczy szkielet całego układu przestrzennego nowego założenia na Księżym Młynie,  z przędzalnią, osiedlem mieszkalnym ze szkołą oraz rezydencją z ogrodem. Wszystkie trzy części składowe "fabrycznego miasteczka" zostały uwzględnione i zachowano spory zapas terenu, zdając sobie sprawę że z czasem został kompleks będzie się rozrastał. Był uzupełniony o kolejne budynki fabryczne, budynek straży pożarnej, szpital oraz przylegający folwark. Główną gwiazdą osiedla była rzecz jasna przędzalnia, która dawała pracę i kasę.  Ta przędzalnia stała się największym budynkiem fabrycznym Łodzi, najnowocześniejszym zakładem włókienniczym na ziemiach Królestwa Polskiego, ba, także jednym z najnowocześniejszych budynków tego typu w Europie. Uważa się że skala tego projektu, jego wielkości i formy stylistyczne wyznaczyły nowy kierunek w budownictwie przemysłowym. No wicie rozumicie, to jest ogrom, budynek jest rzeczywiście monumentalny. To  czterokondygnacyjna fabryka z nieotynkowanej cegły,  zbudowana na planie wydłużonego prostokąta o wymiarach 207 x 35,5 metrów. Budynek flankują cztery  ośmioboczne wieże o wysokości 27 metrów. Wyglądają jak wzięte ze starego zamczyska, w ich zwieńczeniu widnieją bowiem motywy zaczerpnięte z architektury obronnej, zobaczycie tu  krenelaże i blanki. Te same motywy architektoniczne powtórzone są w mniejszych wieżyczkach nadbudowanych  na wieżach, co potęgując wrażenie wielkości obiektu. Część centralną z głównym wejściem podkreśla podwyższony ryzalit, który został  zwieńczony ażurową wieżyczką. Hym... groźna twierdza kapitalizmu.

W latach 1873-1875 powstała główna część zespołu mieszkalnego, który został usytuowany tuż przy przędzalni. Układ osiedla jest prosty i symetryczny, koszarowy do bólu. Osiedle składało się początkowo z 18 piętrowych,  murowanych i nieotynkowanych  domów, ustawionych w trzech rzędach po sześć w każdym. Wymyślności nie było, żadnych ozdóbstw na ceglanych elewacjach,  prosta forma architektoniczna.  Na osi głównego budynku fabrycznego przez całe osiedla biegnie wspomniana już wielka aleja obsadzona lipami, aleję zamykał budynek szkolny. Ten układ był bardzo funkcjonalny i nowoczesny, nawiązywał do  szachownicowego układu sieci ulic miasta, wicie rozumicie, taki amerykański, różniący się od układu innych polskich miast, które miały jakieś grody, podzamcza i całe mnóstwo zaułków. Pomiędzy szeregami budynków jak i poszczególnymi budynkami zostawiono dość dużą przestrzeń. Ta duża przestrzeń między szeregami domów przeznaczona była na podwórka, tam znajdowały się nieodzowne dla życie  mieszkańców budynki gospodarcze i przydomowe ogródki. W domach familijnych, przy głównej alei, mieściło się przeciętnie 18 mieszkań. Były to mieszkania o różnym standardzie. Większość to mieszkania jednoizbowe o powierzchni 25 metrów kwadratowych i dwuizbowe o powierzchni 40 metrów kwadratowych. Lokale przeznaczone dla kadry inżynieryjno technicznej i administracji były większe i miały osobne wejścia. W tej części osiedla mogło zamieszkać 312 rodzin, co jak na potrzeby fabryki było ilością znikomą. Dlatego do połowy lat 80 nastąpiła dalsza rozbudowa i powstało na osiedlu kolejne siedem domów. 

W ciągu niespełna trzydziestu lat infrastruktura mieszkaniowa należąca do Towarzystwa Akcyjnego Manufaktur Bawełnianych Karola Scheiblera osiągnęła takie rozmiary że znalazła się w czołówce inwestycji tego typu w Królestwie Polskim. W kwietniu 1892 roku firma Scheiblera informowała władze, że w domach familijnych należących do jego firmy mieszkało 6085 osób, były to rodziny  2618 osób  zatrudnionych w fabrykach Spółki. Na początku XX wieku zbudowano długi szereg domów dla robotników wzdłuż ulicy Przędzalnianej, dochodzący do ulicy Rokicińskiej ( czyli obecnie alei marszałka  Józefa Piłsudskiego ). Z mieszkań fabrycznych korzystało ogółem około 35% zatrudnionych w scheiblerowskich zakładach. Tak duże miasteczko musiało mieć swoją infrastrukturę i jak wiecie z poprzednich wpisów, było w zasadzie samowystarczalne. Zaplecze usługowe,  szkoła z domem dla nauczycieli, klub dla robotników, konsum, pierwszy w Łodzi i trzeci na ziemiach polskich szpital fabryczny a po latach to nawet boisko sportowe. W 1913 roku firma dysponowała 75 domami familijnymi, w których zamieszkiwała ponad jedna trzecia załogi fabryki.  Na inwestycjach w samej Łodzi się zresztą nie skończyło. Wielkim problemem miasta była nieustająca epidemia gruźlicy. Nie radziły sobie z tym problemem zachorowalności nawet najprężniejsze fabryki. Zięć Scheiblera,  Edward Herbst, w 1901 roku stwierdził, że korzystniejsze dla firmy byłoby wybudowanie sanatorium dla chorych niż wypłacanie im zapomóg. Stąd idea wywożenia dzieci "dla lepszego powietrza" i działania podjęte w tym kierunku.

Jak już jesteśmy przy Edwardzie Herbście, to  trzecim elementem zespołu fabryczno - mieszkalnego była rezydencja fabrykanta, składająca się z głównego budynku mieszkalnego - pałacu, pałacyku lub willi, ogrodu oraz zaplecza gospodarczego. Usytuowanie willi Herbstów  było  zgodne z zasadą całego założenia - żyjemy w bezpośrednim sąsiedztwie fabryki. Pierwsi łódzcy fabrykanci chcieli mieć całodobowo oko na interes, stąd wznoszono siedzibę właściciela fabryki tuż obok źródła zysków. Dopiero drugie pokolenie zaczęło budować swoje siedziby nieco dalej od fabryk, jednakże nigdy zbyt daleko. Budowę willi Herbstów na Księżym Młynie rozpoczęto przed 1875 rokiem, w którym to roku miał miejsce ślub najstarszej córki Karola Scheiblera,  Matyldy, z Edwardem Herbstem, dyrektorem fabryki. Willa Herbstów była znacznie bardziej elegancka niż domostwo  papy Scheiblera, plutokracja zaczęła wchodzić w rolę mecenasów sztuki. Nie chodziło już o to by pokazać zamożność domu, teraz gra toczyła się o to by widocznym stał się dobry smak jego właścicieli. Zamożność można było odczytać z rozmiarów fabryki i osiedla, dom to siedziba muz a nie kupiecki kantor. Willa Herbstów wzniesiona w stylu toskańskiego renesansu może wydawać się nieco dziwnym zjawiskiem na tle ceglanych murów "warownej" fabryki, czy koszarowego osiedla. Jest to jednak budowanie charakterystyczne dla epoki i tego typu założeń, w Łodzi zatem to nic zdziwnego. 

Miasteczko Scheiblera  w 1910 roku obejmowało  rozległy teren, w obrębie którego można wyróżnić można było kilka zespołów fabryczno - mieszkalnych. Dlatego jest tak wyjątkowe. Niestety w jego wielkości leżała też jego słabość, kiedy nadszedł kres wielkich fabryk i tuzy produkcji zaczęły wykładać się na interesach z rosyjskim rynkiem, to zrobiło się cinko. Wielu fabrykantów poszło z torbami, innym powodziło się gorzej niż w złotej erze łódzkiego przemysłu.  Jednak najgorsze było dopiero przed nimi. Najpierw przyszedł czas zwany wielkim kryzysem, potem przyszła wojna, a potem komuna, która zmiotła świat fabrykantów a robotnikom miała zapewnić tzw. godne życie. Godne życie oznaczało bloki komunalne bądź spółdzielcze, fabryki same bloków nie budowały. Księży Młyn jednak nie opustoszał, ogólny głód mieszkaniowy na to nie pozwolił. Jednakże mieszkania znajdujące się w tej dzielnicy nie uchodziły już za godne pożądania, Księży Młyn tracił na wartości, bo robiono tu tylko to co absolutnie musiano by chałupy się nie zawaliły. To dotyczyło nie tylko budynków robotniczych, tak działo się z fabrykami i długi czas z rezydencjami fabrycznymi. Kiedy komuna padła wcale się nie poprawiło, pojawili się szabrownicy w upadłych i opuszczonych fabrykach. Pełna groza, dziś mająca miejsce w opuszczonej EC2, klejnociku socrealizmu. To że coś jeszcze stoi zakrawa na cud, po tych wszystkich ekipach złomiarzy i miłośników cegiełek.

Zmieniać to się zaczęło od rewitalizacji dawnej fabryki Izraela Poznańskiego, dzisiejszej  Manufaktury. Do ludzi dotarło że miasto może mieć drugie życie i to w starych murach. Oczywiście szło jak po grudzie, australijska firma deweloperska usiłująca przywrócić do życia dużą przędzalnię na Księżym  Młynie nie podołała i padła. Jednakże z czasem opanowano sztukę umiejętnego podłączenia się do unijnego cyca i jakoś to idzie. Raz wolniej, raz szybciej ale Księży Młyn powolutku podnosi się z upadku. W fabryce zrobiono lofty, dostawiono nowe budynki w "fabrycznym stylu", nie tak dawno pozyskano inwestora do renowacji drugiego fabrycznego,  krowiastego straszliwie budynku. Postawiono na mieszkaniówkę ale  nie znaczy to że osiedle bez rozrywek. Są knajpki, rzut beretem do Monopolis i w sumie dość niedaleko do Galerii Łódzkiej a to już prawie śródmieście i te kina i teatry. Jednocześnie dzielnica zaciszna bo  położona za parkiem  Źródliska i naprawdę zielona. Pewną dzikość znamionuje choćby taki  Koci Szlak. Ma Wrocek swoje krasnoludki pomarańczowo - alternatywne a miasto Ódź ma kocie figurki na Kocim Szlaku. Przy Muzeum Kinematografii, czyli dawnym pałacu Scheiblera, stoją sobie Filemon i Bonifacy, a na Księżym Młynie, na uboczu, jak typowa kocia ścieżka leży sobie uliczka przy której stoją kocioludki. Od czasu do czasu przemyka obok nich któś kocio prawdziwy, w okolicach knajpek i kawiarni czyhają hym... bywalcy.Nie ze nachalni czy cóś, tacy jakby bardziej pewni swego i nie zmuszani do umizgów czy natręctw.

poniedziałek, 2 września 2024

Codziennik - sprawozdanko z sierpniowo - wrześniowego weekendu

Uff, weekend był pracowity, mła nie miała czasu żeby przysiąść i cóś jeszcze napisać, więc dopiero teraz otrzymujecie poweekendowe sprawozdanko. Ze spraw miłych to wróciła Cio Mary po wojażach jeziorno - leśno - pasiecznych, opalona i zadowolniona jak ten kot, któren się obżarł zakazanym żarłem. Wrócili też Dżizaas i Jądrzej, z przygodami, jak to oni. Też zadowolnieni bo byli na żaglach na jeziorku na którym motoru nie zapuścisz. Mła jedzie w połowie miesiąca zaczerpnąć oddechu, padło na Brukselę bo: po pierwsze primo Mamelon i mła spragnione grzebania w starociach, które nie są z nikim związane, obce, bez żadnego ładunku emocjonalnego, po drugie drugo Sławencjusz zasponsorował nam połowę wyprawy za obietnicę zakupu czekoladek. Tak, taki jest hojny i współczujący. Obiecałyśmy sobie z Mamelonem że przywieziemy mu najsmaczniejsze, więc hym... dieta zostanie zawieszona bo czeka nas troszki testowania. Oprócz tych przyjemności mła zarzundziła odwiedzenie galerii starych mistrzów,  bo ma ochotę na zobaczenie obrazów  Brueghlów i XV wiecznych Flamandów. Młą czuje jak  niegdyś czuła premier Beata - nam się to po prostu należy. Sierpień nie należał do łatwych, zarówno fizycznie i nadusznie mła oberwała. Nie da się też ukryć że finansowo nie jest cudownie, tym bardziej doceniam fundację Sławencjusza, która umożliwi mła złapanie oddechu a Mamelonowi trening, bo zamierzamy solidnie dreptać.

Na tym  miłe weekendowe sprawki się skończyły. W sobotę ratowaliśmy Maćka, któren się potężnie zatruł i z temperaturą 40 stopni trafił na SOR.  Nie będę się wypowiadać jak wygląda obecnie służba zdrowia, bo ona nie wygląda. Maciek doszedł do siebie głównie przy pomocy sąsiadów; temperatura zbita, elektrolity uzupełnione, przewód pokarmowy starannie wyczyszczony, pogadanka na temat jedzenia oślizgłych parówek odbyta. Dziś jeszcze nieco zalega ale jest OK. W sobotę  pod wieczór mła na króciuto postanowiła odwiedzić Mamelona, coby zobaczyć jej projekt na przerobienie szafy i skonsultować renowację znalezionej w szopie skrzyneczki, którą mła postanowiła uchronić przed całopaleniem. Skrzyneczka jest nieco tandetna, bo ze sklejki, zniszczona i w ogóle nie jest to cud stolarskiej roboty ale mła urzekły wzory  liści i owoców kasztanowca, uznałam że szkoda jej dla ognia.

Po konsultacji z Mamelonem wyleciała z listy koncepcja naprawienia skrzynkowych ubytków szpachlówką do drewna, trzeba tu bardziej subtelnego tworzywa. Do uzupełnienia jest sporo elementów, trzeba też cóś poradzić na spękanie powierzchni. Dla mła jest jasne że skrzynka musi zostać potraktowana  kryjącą  farbą, nie ma że nie ma.  Wnętrze skrzynki wymaga wyklejenia, oryginalnie to był papier, mła zastanawia się nad wyklejeniem materiałem, jakimś kretonem w zabawne wzorki.  No cóż, roboty jest sporo ale skrzynka jest "posiasna" i taka w sam raz na szyciowe przybory mła. W renowacji skrzyneczek mła ma już troszki wprawy, powinnam sobie poradzić. Ile to czasu zajmie nie wiem, robię jak zawsze z doskoku, bardziej dla przyjemności własnej, więc termin realizacji może nie być natentychmiastowy.

Po drodze do Mamelona mła została świadkiem wypadku, widać mało było tych atrakcji w weekend i Najwyższy postanowił mła dopieścić. Znacie to uczucie, kiedy wiecie że zaraz cóś pieprznie, mła tak właśnie miała kiedy zobaczyła zawracający samochód i nadjeżdżającą Yamahę. Jak w zwolnionym tempie mła obejrzała lot Yamahowego nad maską i wylądowanie tzw. płaską żabą trzy metry od mła. Mła się natentychmiast przemieściła do Yamachowego , coby sprawdzić czy przeżył bo lot był z tych długich i wysokich. Na szczęście Yamahowy oddychał  i robił się przytomny więc mła zastosowała diagnostykę typu rusz pan palcem dłoni i palcem stopy, najsampierw jednej potem drugiej ( stopy Yamahowego można było spoko  obserwować, bo wyskoczył z butów przy tym locie ). Huk był taki że wywabił Mamelona na pięterko, z którego oglądała, jak to określiła, "ogarnianie wypadku" przez mła. Oprócz niej  zaczęli wyłazić z domów somsiady a także ludzie z auta, ciężko zszokowani i nieustannie  pytający  czy Yamahowy dycha i czy dzwonić po pogotowie. Yamahowy  usiadł, potem mimo moich protestów wstał, po czym oświadczył że nie chce pogotowia, nie chce policji i żeby wszyscy  się od niego odpiendrolili a już szczególnie to gapie! Mła cóś zaczęło nie pasić z przyjemniaczkiem i słusznie, bowiem okazało się że Yamahowy nie ma uprawnień do prowadzenia pojazdu! Nie upiekło mu się, bo auto uczestniczące w wypadku było wypożyczone. Mła doszła do wniosku że może jednak nie wszystkie opowieści o głupocie dosiadających spalinowe jednoślady są przesadzone.

Jeśli chodzi o stado i reakcję na odwiedziny u siostrzeńców to czysta groza. Najdalej posunęła się zazdraszczająca Szpagetka. Najsampierw wymruczała do mła  żeby przyjść i pooglądać ją w pokoju Cioci Dany i Azy, baraszkującą słodko na stole a potem na oczach mła zeszła pod ten stół i wycisnęła z się najsampierw jedynkę a potem dwójkę. Macki mła opadli, jednakże  na tle kota somsiadów, któren ukarał ich, wyniesieniem się z domu i kategoryczną odmową powrotu  ( było zainstalowanie się na  tzw. opuszczonej działce ) za rzecz od nich niezależną, znaczy za obecność migających "Eoeo" przybyłych do wypadku, to Szpagetka z tym jej wyzywającym obsrywo - szczaniem jeszcze nie jest taka najgorsza. Mła się zresztą spodziewała ze strony stada okazywania zazdrości, woli jednak spać pod Mrutkiem zalegającym na głowie niż sprzątać po Gwieździe.

Teraz zapowiadany przed weekendem przegląd filmowy. Mła ostatnio sporo oglądała nocką późną, nie tylko nowości, sporo powtórek. Z nowych filmów mła obejrzała zapowiadany z fanfarami horror z Nicolasem Cage pod tytułem "Longlegs", który nie wiadomo dlaczego przetłumaczono jako "Kod Zła". Nicolas daje z się ale horror to mła tak średnio podszedł. Owszem, klimat jest ale  tak od połowy filmu robi się mało strasznie za to bardzo przewidywalnie, przynajmniej jak dla mła. Gdyby nie  Nicolas i Maika Monroe to i z klimatem, główną dobrocią tego filmu, mogłoby być kiepsko. A tu jest takie granie robiące to cóś, bez którego film byłby kolejną produkcją klasy b. Potem mła obejrzała najnowszy film Yórgosa Lánthimosa , "Kinds of Kindness", czyli  po polskiemu "Rodzaje życzliwości", zbiór trzech historyjek, które bez nadnaturalnych odjazdów są najczystszym horrorem, będąc jednocześnie czarnymi komediami. Lánthimos jest specyficzny, jego kino nie każdemu odpowiada ale jeżeli lubicie klimat jak w "Dzikich historiach" czy jazdy Lyncha, to ten film przypadnie Wam do gustu. No i aktorzy, to jest jazda bez trzymanki. Dla mła odkryciem jest Jesse Plemons, dotychczas widywany przez mła w rolach drugoplanowych. Tu gra w tercecie z Emmą Stone i Willemem Dafoe, naprawdę świetnie. Film jest zabawny, krytykom z kijem w tyłkach się nie podobie, znaczy nuda ale mła podobał się zgryźliwy humor opowiastek.

Kolejną nowością filmową którą mła oblookała było coś na kształt komedii romantycznej, gatunku na który mam alergię, pod tytułem "Fly me to the Moon", co mła kojarzy się z piosenką Franka Sinatry. Historia niby obiecująca, bo na temat działów PR nie trza za wiele wymyślać, rzeczywistość jest wystarczająco śmieszna. Niestety wyszło mocno słabo, że tak to określę. Nawet Woody Harleson w roli diabolicznego wysłannika administracji Nixona nie jest w stanie uratować filmidła. Jak kto lubi ten gatunek to może przymknie oko na tradycyjnie drewnianego Chaninga Tatuma i będzie się cieszyć stylową garderobą Scarlett Johanson, dla mła to było za mało. Hym... chyba wolę bardziej zjadliwy humor. Najzabawniejsze dla mła były wstawki z kręcenia w studio eksploracji Księżyca ale to w sumie niewielka część przydługiego filmu. W  bezsenne noce ten film pomoże zasnąć, dobre i to. Ze starych ale jarych to mła obejrzała sobie Humphreya Bogarta w "The Big Sleep", grał tam razem z Lauren Bacall. Mła lubi  stare kino w stylu noir, a klasyka czyli Chandlerowski Marlowe w wykonie Bogarta zawsze warty odświeżenia. Jak już sobie zaczęłam grzebać w starych filmach to rzuciło mła znów w czeskie kino. Są takie filmy, które sobie raz na jakiś czas zapuszczam w się ku pokrzepieniu, takim pokrzepiaczem  jest dla mła "Wsi moja sielska, anielska". Kocham w tym filmie wszystkie sceny w których występuje doktor Skružný, qurcze, Rudolf Hrušínský wielkim aktorem był!




No tak, tyle  o oblookanych filmach, teraz troszki cykanek. Na miastowych fotkach macie rewitalizację przy ulicy Kopernika w mieście Odzi. W 1867 roku Karol Kretschmer przeniósł z ulicy Piotrkowskiej na ulicę Milscha, dzsiejszą ulicę Kopernika, swoją fabrykę, w której produkował wełniane chustki. W 1875 roku w nowej tkalni parowej rozpoczął produkcję kortów i wyrobów wełnianych. W 1925 roku kompleks fabryczny Kretschmera spalił się. Po tym pożarze przejął go Państwowy Monopol Tytoniowy, który przeniósł się w to miejsce z ul. Kopcińskiego 58/60, z dzisiejszego Monopolis. Państwo w 1926 roku rozbudowało fabrykę, powstały wówczas budynki w stylistyce modernistycznej według projektu architekta Milauera. Przedsiębiorstwo państwowe funkcjonowało w tym miejscu do końca XX wieku. 

Po zamknięciu fabryki w 2001 roku w tym miejscu pojawiła się zabudowana przestrzeń, z którą nie bardzo wiadomo było co zrobić. W roku  2007 teren dawnej fabryki został  kupiony przez grupę Arche. W 2010 roku firma dokonała rewitalizacji zabudowań, częściowo przeznaczając je na mieszkania oraz na Hotel Tobaco, który został otwarty w 2013 roku. Deweloper nie zachował wszystkich budynków dawnej fabryki Kretschmera, postanowiono wyburzyć te zabudowania, które spaliły się w pożarze, który miał miejsce w fabryce w latach 90 XX wieku. Zastąpiły je nowe  budynki, obecnie to takie lepsze blokowisko łączone z fabrycznymi zabudowaniami, dość typowa zabudowa dla miasta Odzi. Na pierwszych miejskich fotkach widzicie też dawną Fabrykę Wyrobów Bawełnianych Juliusza Kindermanna. Kremowy budynek przędzalni, z dwiema wieżami podług łódzkiej mody, zbudowano w 1897 roku, a w 1910, za nim, powstał mniejszy, w którym mieściła się tzw. wykańczalnia, tkalnia i farbiarnia oraz elektrownia zasilająca fabrykę. Zakład  po 1945 przejęło państwo, pod nazwą  Dywizji Kościuszkowskiej fabryka zakończyła była produkcję w 1996 roku. Potem tradycyjnie nie wiadomo było co dalej z niszczejącymi budynkami a teraz rewitalizacja. Te cykanki to tak zamiast trzeciej części historii Księżego Młyna, cholera, mła najgorzej się pisze te trzecie części. W Muzyczniku jeszcze letnia piosenka i Pan Jurek.