sobota, 24 marca 2018

Ogrodowe podsumowanie miesiąca


"No i co, no i pstro i nie ma o czym gadać" - tak w skrócie można by  podsumować marcowe ogrodowanie. Plany niby  były ale  raczej takie niedookreślone,  snute ze  świadomością  że pogoda może je zburzyć.  No i wzięła i zburzyła! Ledwie parę dni mijającego miesiąca da się podciągnąć pod  określenie  przedwiośnie, reszta dni to była klasyczna zima. Pełnoobjawowa że tak  rzecz nazwę. Jedyne co  ogrodnikowi zostało to snucie planów  wiosennych, siewy na parapetach wewnętrznych i oczekiwanie na cieplejsze dni.  Przycinanie  konarków i gałęzi w śnieżycy  i mrozie to nie jest to co tygrysy  lubią najbardziej. Konarków  zresztą teraz to już chyba nie ma co ruszać, niedługo gniazdowania się zaczną więc lepiej  niech konarki  pozostaną tam gdzie są ( tylko jeden podwórkowej robinii zwanej akacją sprawia taki  problem że trza  go będzie ciachnąć bez względu na porę roku, sięga  gdzie nie trzeba bo w okolice przewodów ). No i to by było właściwie na tyle bo co to za ogrodowanie przeprowadzane  na domowych parapetach, ersatz ino. Miejmy nadzieję że  kwiecień nie będzie aż tak zimny jak zapowiadają. Oby do wiosny Kochani, oby do prawdziwej, ciepłej, pachnącej kwiatami wiosny!
Podsumowanie miesiąca ma miejsce tak wcześnie bo tygrys teraz będzie wyjechany i na pewno nic  już w ogrodzie  nie zrobi.

piątek, 23 marca 2018

Szaro - bura wiosna

 No i są pierwsze ogrodowe  foty tego roku ( tych z ośnieżonym podwórkiem nie liczę ). Od razu krótkie info - na wybuch wiosenności na fotkach z Alcatrazu i z Podwórka  nie liczcie.  Jak na razie w obejściu przydomowym jest głównie zgniło a gdzie nie gdzie  nadal  śnieżnie, znaczy nie cała pokrywa śnieżna  się  zwinęła. Jak na  trzecią dekadę marca to słabiutko,  nie ma co  ukrywać że jesteśmy  "opóźnieni w rozwoju". Ponoć w przyszłym tygodniu cieplej ale mokro  więc nie spodziewam się że  nawet przy tych wyczekiwanych z utęsknieniem  plusowych temperaturach kwiaty pierwszych cebulaków zaprezentują pełnię urody i zrobią "łączki" .  Moje "botaniczne " krokusy, przebiśniegi, cyklamenki czy iryski cebulowe dopiero startują.  O ile następne noce  będą mroźne to pąki nie będą się szybko  rozwijać. Sądzę że  z powodu zapowiadanych w przyszłym tygodniu  opadów będzie wymoczkowato, roślinnie ostrożnie i w ogóle dopiero przedwiosennie. Zupełnie nie tak jak powinno być  kiedy kwiecień już u proga. Teraz potrzeba i ciepła i słoneczka, żeby zmrożone i nieco pouszkadzane ciężkim śniegiem wczesne cebulowe jakoś do siebie doszły i zaczęły rozwijać normalne kwiaty. Tak czuję w lewej pięcie i prawym półdoopku że dopiero w kwietniu będę mogła wyleźć do Alcatrazu, nacieszyć oczy kolorem i stwierdzić że to już definitywny koniec zimy.

 Byliny śpią  jeszcze snem  głębokim, większość nawet nie wylazła z ziemi. Tylko te bardzo wcześnie kwitnące czyli ciemierniki i przylaszczki mają przy glebie zawiązki pąków, ale w tym wypadku nawet  ciepły tydzień nie wystarczy by solidnie ruszyły, myślę że  Ciemiernikowszczyzna da w tym roku czadu dopiero po pierwszym tygodniu kwietnia.  Na szczęście w domu oczy cieszą kwitnące ciemiernikowe zakupy, będące w tym roku  namiastką prawdziwego przedwiośnia ( no bo skoro Matka Natura się wzięła  i wypięła na Centralno Polske to przedwiośnie trzeba było zorganizować w zakresie własnym i nie moja to wina że na ciemierniki poszło tyle kasy tylko wina tych kretyńskich zawirowań pogodowych, howgh! ). Do startu przygotowują  się też paprocie, starsze paprotniki wyglądają jak  zeszłe z tego świata pająki -  pastorały zwinięte, wręcz zaciśnięte jak  powieczki udającej sen Szpagetki, starsze frondy wygięte pod  dziwnym kątem, obrośnięte szczeciną. Siedzą w gruncie jak  ptaszniki czyhające  na zdobycz, wyglądają tak drapieżnie że od razu  sobie człowiek  przypomina że paprocie przeżyły dinozaury i że zaprawdę dziwne  z nich rośliny. Zauważyłam  że w niektórych miejscach Alcatrazu pojawił się w większej  ilości mech.  No i bardzo dobrze, oby się utrzymał. I to by było na tyle  tego krótkiego przeglądu ogrodowego.



czwartek, 22 marca 2018

Krzyk w kamieniu czyli o kościele Convento do Carmo

Historię Lizbony dzieli się na tę sprzed trzęsienia ziemi i tę po trzęsieniu, podobnie jak w przypadku Warszawy dzieli się jej historię na tę sprzed powstania 1944 roku i tę popowstaniową. Przyczyna jest oczywista w obu przypadkach - zagłada miasta. Z Warszawy ostała się jeno Praga, w Lizbonie natura oszczędziła wschodnią część wzgórz. Pierwszy listopada 1755 roku, Dzień Wszystkich Świętych jest dla lizbończyków tym czym dla warszawiaków pierwszy sierpnia 1944 roku, czas upływa a wspomnienia  po nieistniejących  miastach nadal trwają w  murach, które nie są już murami domów, w ulicach które są cieniami dawnych  ulic, w  pustce po miejscach których  już  nie ma. Czym była Lizbona do czasu wielkiego trzęsienia ziemi ? - była Złotym Miastem, Księżniczką  Mórz, stolicą kolonialnego imperium nad którym nigdy nie zachodziło słońce. Z całym szacunkiem dla naszej stolicy, stara starością starożytnych miast stolica Portugalii w połowie XVIII stulecia była miastem innego formatu niż Warszawa w wieku XX.  Tragedia Warszawy była jedną z wielu wojennych tragedii ( choć nam jest to ciężko przyjąć do wiadomości ), miasta niknęły masowo w połowie lat czterdziestych XX wieku, XVIII wieczna tragedia Lizbony  dotyczyła właściwie tylko jej ( choć trzęsienie ziemi odczuwalne było w  wielu miastach europejskiego południa, Kadyks w końcu zalało 20 - metrowej  wysokości tsunami ). Rozpadło się, zniknęło w falach oceanu, spłonęło Złote Miasto, wręcz niewyobrażalnie bogate. Parę dni wystarczyło by  wraz z miastem zburzyć porządek społeczny, zmienić  mentalność ludzi którzy doświadczyli katastrofy, wytyczyć nową ścieżkę  historii nie tylko jednego państwa ale pośrednio ścieżkę historii całej  Europy. Po wielkim trzęsieniu ziemi w Lizbonie Europejczycy coraz mniej chętnie zawierzali tzw. opatrzności bożej. Jeżeli ta opatrzność zniszczyła miasto tak pełne miejsc kultu jakim była Lizbona,  wielu ludzi  dochodziło do wniosku że albo  coś nie tak  jest z formą oddawania czci  opatrzności, albo  sama opatrzność  nie jest czymś realnie istniejącym. Nie potrafiono sobie wytłumaczyć wg. starych, dobrych reguł dlaczego Księżniczkę  Mórz spotkało  nieszczęście nieporównywalne  z żadnym innym, które przydarzyło się do czasu tego wydarzenia  wielkiemu miastu w czasach nowożytnych. Do tego poczucia bezsensu przyczyniały się choćby tak drobne rozbieżności "z planem bożym" jak to że z katastrofy cało wyszły burdele w Alfamie za to straszliwie oberwały  kościoły, no dysonans poznawczy ludzie po tej hekatombie mieli.




Convento do Carmo czyli kościół przy klasztorze Karmelickim to chyba najbardziej znana pamiątka po wielkim lizbońskim  trzęsieniu ziemi. Nie odbudowano go "w całości", pieczołowicie tylko konserwuje się  ruiny. Miejsce  dobrze jest widoczne z  placu Rossio  i stosunkowo prosto znaleźć schody prowadzące na wzgórze dzielnicy Chiado , w której znajduje się klasztor.  Jednak większość turystów i nie tylko  turystów nie męczy nóg. Elevador de Santa Justa czyli najpopularniejsza chyba lizbońska winda wjeżdża na wzgórze i oszczędza mozolnego drapania się po co prawda niezwykle malowniczych, tym niemniej jednak stromych  schodach. Historia kościoła  Convento do Carmo sięga roku 1389, jego donatorem był Condestável do Reino ( cóś jak  średniowieczny premier ), Dom Nuno Álvares Pereira. Zbudowany na wzgórzu naprzeciwko zamku Santo Jorge, ze względu na swoją wielkość i monumentalność rywalizował z katedrą w Lizbonie i klasztorem św. Franciszka. Od początku swego istnienia ta religijna przestrzeń była uważana za symbol miasta Lizbony i miejsce potwierdzające tożsamość narodową, ponieważ jest związana z imieniem jednego z najsłynniejszych portugalskich bohaterów średniowiecza ( Nuno Álvares Pereira pochowany został w kościele który ufundował ).




Ruiny kościoła robią nieco inne wrażenie niż  słynne ruiny brytyjskich opactw, Holyrood Abbey czy katedry St. Andrews.  Do zniszczenia budynków na Wyspach przyczynił się człowiek, nie było to bardzo gwałtowne zjawisko a postępujący powoli proces degradacji.  Owszem zapoczątkowano ten proces grabieniem ale same  budynki "stopniowo rozpływały się  w czasie". W przypadku ruin lizbońskiego kościoła  świadomość  że zawalił się on w ciągu paru  minut, za sprawą  zjawiska na które do dziś człowiek nie ma  żadnego wpływu powoduje tzw. refleksję z ciarkami  na plecach. Człowiek chcąc nie chcąc przypomina sobie że trzęsienie miało dziewięć  stopni w skali  Richtera ( największe trzęsienie  ziemi odnotowane w Europie ), że było po nim  tsunami a następnie przez  niemal tydzień szalały pożary przechodzące w burze ogniowe. Gdzieś tam  rodzi się myśl  że ludzie którym  sklepienie kościoła Convento do Carmo o  godzinie  dziewiątej czterdzieści zawaliło się na głowy i którzy zginęli natychmiast mieli szczęście.  Wielkie trzęsienie ziemi w 1755 roku pochłonęło  sześćdziesiąt do  dziewięćdziesięciu tysięcy istnień ludzkich ( tak szacują  historycy ), wiele   z tych istnień ginęło na raty, w bólu. Niestety  ci którzy zdołali przeżyć zawalenie budynku kościoła najprawdopodobniej zginęli w pożarze który wypalił wnętrze.  Ta świadomość  sprawia  że kamienie kościoła Convento do Carmo zaczynają krzyczeć.



Rok po kataklizmie zaczęto przebudowę kościoła w stylu  neogotyckim, jednak nici z tego wyszły i w roku 1834 ostatecznie zarzucono ten pomysł bo zakon karmelitów przestał istnieć na ziemiach Portugalii. Z  tego okresu rekonstrukcji pochodzą filary i łuki naw, będące świadectwem neogotyckiej architektury eksperymentalnej, jak to się ładnie określa "o charakterze scenograficznym". Chodząc dawną nawą główną, spoglądając w   niebo na którym rysują się ostrołukowe żebra jakoś mimowolnie zaczyna się odczuwać niepokój - a co by  było gdyby ziemia  zatrzęsła się teraz. Nie dziwi  mnie  że król José o Reformador po wielkim trzęsieniu ziemi niespecjalnie lubił  przebywać w jakichkolwiek  budynkach. Jego  fobia była tak daleko posunięta  że na wzgórzach Ajuda wybudowano miasteczko  namiotowe i sam  Najjaśniejszy Majestat raczył w owym miasteczku pomieszkiwać na tyle długo że rodzina królewska zaczęła się mocno niepokoić. Tak naprawdę biedny król José nigdy nie wyleczył się z klaustrofobii, do końca  życia miewał ataki paniki.

Nie zawierzał już też  opatrzności, Sebastião José de Carvalho e Melo znany szeroko jako Marquês de Pombal został spuszczony za smyczy.  Markiz, którego król José obdarzył władzą wykonawczą w roku 1750,  już wcześniej dał się poznać jako osoba  o tzw. oświeceniowych poglądach. W okresie zmiany mentalności objawiającej się coraz większym zwątpieniem  w istnienie opiekuńczej siły wyższej, poszedł na  całość. W roku 1759 ostatecznie pozbył się z Portugalii jezuitów, z którymi walczył od lat . To była decyzja brzemienna w skutki. Bezwzględna akcja markiza odbiła się szerokim echem w całym świecie, a efektem procesów przez nią zapoczątkowanych było rozwiązanie Towarzystwa Jezusowego przez papieża Klemensa XIV w roku 1773. Mimo  prób przywracania dawnego stanu rzeczy przeprowadzonych przez córkę króla José , Marię I Francisce a Piedosa ( czyli Marię Franciszkę  I , zwaną Pobożną ) antyklerykalne miazmaty zdołały opanować portugalskie  umysły i zasiać  w nich coraz bardziej rozrastającą się tendencję do wątpienia w moc opatrzności. W wyniku kataklizmu rodziła się współczesna  Portugalia,  w której objawienia są  przede wszystkim okazją do zrobienia kasy, opatrzność ma za zadanie ustalanie korzystnych wyników meczy ligi piłkarskiej, a  prawo budowlane wygląda tak  że do istniejącej już   konieczności sprawdzenia projektu budowli pod względem odporności sejsmicznej wprowadzono niedawno obowiązek weryfikacji rzeczywistej wytrzymałości obiektu ( bo  twierdzą  że jakby co  to oni nadal niegotowi ).





Takie to są konsekwencje zawalania się  kościołów w Dniu Wszystkich  Świętych, bardzo gwałtowne zdarzenia rodzą rodzą równie gwałtowne reakcje, których skutki  długofalowe zmieniają nam rzeczywistość. Kataklizm zmienia nie tylko życie pojedynczych ludzi, to masowa zmiana ludzkich losów, gwałtowny ruch skrzydeł  motyla wywołujący  huragan na drugim końcu świata. Jezuicka awantura dotarła przecież i do XVIII wiecznej Polski ale miazmaty nie miały aż takiej siły rażenia, hym... może dlatego że naszym sprytnym  sąsiadom miazmaty  były nie na rękę. Dość znamienne jest  że   Fryderyk II i Katarzyna Wielka olali papieskie brewe, zakon działał  w najlepsze w  Królestwie  Prus  jeszcze parę lat  po ogłoszeniu  brewe a Katarzyna  pozwoliła jezuitom pozostać na terenach pozyskanych rok wcześniej podczas I rozbioru Polski. Pomyśliwałam sobie nad tym przemierzając ten kościół pod  gołym niebem, oglądając koronkowe fragmenty manuelińskiej ornamentyki które przetrwały kataklizm i  zmierzając do cudem ocalałej  apsydy , w której urządzono małe muzeum.  Może i muzeum małe  ale sztuka w nim wielka, umieszczono tu sporo artefaktów ze znakiem jakości Q. Koronki w kamieniu nie tylko manuelińskie, znacznie starsze dzieła kamieniarskich dłut można w tym malutkim muzeum zobaczyć.

Muzeum powstało w roku 1864,  było to pierwsze Muzeum Sztuki i Archeologii w kraju. Zrodziło się do celów ochrony narodowego dziedzictwa, które nieustająco zanikało w wyniku splotu wielu okoliczności -  kasaty  zakonów opiekujących się budynkami, licznych szkód wyrządzonych podczas francuskich inwazji i trwania tzw.  wojen liberalnych.  Jest solidnie eklektyczne, jak to jest zazwyczaj z muzeami powstałymi w XIX wieku. Są w nim zebrane  eksponaty których powstanie sięga prehistorii aż po dzieła  współczesne. W pierwszych latach istnienia w muzeum zgromadzono  kolekcję składającą się z licznych fragmentów architektury i rzeźby,  a także pogrzebowych zabytków o wielkiej rzeźbiarskiej klasie - płyt nagrobnych, stel kamiennych i innych obiektów o znaczeniu historyczno-artystycznym i archeologicznym. Pod koniec XIX wieku i pod koniec trzeciej ćwierci XX wieku, do muzeum trafiły ważne kolekcje  sztuki i archeologii nie związane z Lizboną, w tym kolekcja epigrafii rzymskiej, kolekcja prekolumbijskiej ceramiki i mumii oraz kolekcja z wykopaliska Castro z Vila Nova de Santo  Pedro, w Azambuja ( Calcolítico ok. 3 500 p.n.e. ), obecnie liczące około tysiąca artefaktów na stałej wystawie. Jeżeli nie znosicie sztywności  i zadęcia muzealnych ekspozycji to jest muzeum dla Was, bez dłuuuugich korytarzy i olbrzymich sal, bez tłumu turystów, klimatyczne , z ledwie wyczuwalnym zapaszkiem stęchlizny. Ze sztuką godną najbardziej prestiżowych sal wystawienniczych ( no  w końcu mumie to też ponoć sztuka, choć mam tzw. mieszane  uczucia  ) .





poniedziałek, 19 marca 2018

Sé de Lisboa czyli rzecz o katedrze w Lizbonie

Niedługo wyjeżdżawszy w świat i przyszykowuję się do tego  odświeżawszy wspominki.  Myślami wracam do ubiegłorocznej podróży, mojego pierwszego zanurzenia w Lizbonę. Dziś będzie o budynku bez którego trudno wyobrazić sobie panoramę starego miasta,  o katedrze w Lizbonie czyli jak ją nazywają  Portugalczycy Sé de Lisboa.



Lizbona była siedzibą biskupstwa od co najmniej czwartego wieku, chrześcijaństwo przyszło tu wcześnie. W czasach panowania Wizygotów czyli w wiekach V, VI i VII miasto miało urząd biskupi. Na początku VIII wieku Lizbona została zdobyta przez Maurów , ale nadal istniała populacja chrześcijan w mieście i jego okolicach. Maurowie po zdobyciu miasta nie prześladowali innowierców, zapał misyjny aż tak bardzo ich nie rozgrzewał. Owszem, najpiękniejszym sakralnym budynkiem wzniesionym za ich panowania był meczet w Alfamie (  cała ówczesna Lizbona to była Alfama ), kościołów nie budowali ale to nie znaczy że chrześcijanie obrządki sprawowali w ukryciu. W  roku 1147  Dom Afonso Henriques  w ramach krucjaty pogonił Maurów. Lizbona miała w tym czasie biskupa mozarabskiego, czyli miejscowego (  mozarabami nazywano wówczas chrześcijan żyjących pod  panowaniem władców  muzułmańskich, potem ten wyraz stracił pierwotne  znaczenie i ludność mozarabska oznaczała muzułmanów żyjących pod panowaniem władców  chrześcijańskich - takie przesunięcie znaczeń to nic kuriozalnego, historycy nie takie zmiany znaczeń odnotowywali ). Po odbiciu miasta przez portugalskiego króla i rycerzy, którzy wzięli udział w  krucjacie uznano że biskup mozarabski nie jest odpowiedni na czas wypraw krzyżowych ( plany były ) i biskupem Lizbony został mianowany angielski krzyżowiec Gilbert de Hastings. Z odpowiednim biskupem ruszyła budowa katedry ( budynek Sé  powstawał  od 1147 roku,  za budowę rzeczywiście wzięto się zaraz po rekonkwiście,  a  ukończony został w pierwszych dekadach XIII wieku - niecałe 100 lat to niedługi okres budowy jak na katedrę ), na bazie meczetu rzecz jasna bo dobrze jest wykorzystywać "magię miejsca świętego".  W pierwocinach katedry czym prędzej zainstalowano przywiezione z Algarve przez Dom Afonso Henriquesa  relikwie św. Wincentego de Zaragoza i spokojnie zabrano się do rozbudowy założenia. Projekt katedry to taka typowa normandzka  romańszczyzna, katedra lizbońska została wzniesiona na wzór Sé de Coimbra . Znamy nazwisko pierwszego architekta, najprawdopodobniej pochodzącego  z  Normandii albo normańskiej Anglii  Mestre Roberto. Pracował przy budowie katedry  oraz klasztoru Santa Cruz w Coimbrze i zdaje się że był uważany za najlepszego  mistrza w swej dziedzinie na ziemiach Portugalii.



Co  ostało się prawdziwie romańskiego do czasów dzisiejszych?  Rzecz jasna konstrukcja, mimo wielu przebudów związanych z nowymi funkcjami które pojawiały się wraz ze wzrastającą rolą lizbońskiej katedry, odbudów po trzęsieniach ziemi, upiększeń w stylu kolejnych epok budowla ma czytelny układ - krzyż łaciński, nawa główna najwyższa, pozostałe  niższe.  W strefie transeptu  wciąż znajdują się oryginalne romańskie krypty. Jednak to narteks, czyli kryty przedsionek jest creme de la creme romańskiego budowania które zachowało się do naszych czasów. Wspaniałe kapitele  z motywami roślinnymi i figuratywnymi wykonane z koronkową precyzją, jakby wspomnienie po  mauretańskich gustach, zwiastujące znacznie późniejsze koronkowe manuelino. Figuratywne rzeźby mają różnorodne tematy: mężczyzn walczących na lwach, Archanioła Michała pokonującego smoka, postać królowej ( być może reprezentującą cnotę ) i trzech inszych bohaterów, którzy mogą być  męczennikami z Lizbony. Na fasadzie północnej znajduje się również portal z okresu romańskiego, prawdopodobnie realizowany przez innych artystów. Wieża północna jest nadal, jak to  określają  przewodniki "w dużej mierze autentyczna", ale wieża południowa została częściowo zniszczona w  wielkim trzęsieniu ziemi w 1755 roku  więc nie jest "autentyczna w dużej mierze".  W wieży północnej znajduje się komnata kryta sklepieniem z czterema romańskimi maskami w rogach, bardzo podobna do sklepienia transeptu katedry w Coimbrze. Co do całej romańskiej reszty to choć turystom wydaje się ona prawdziwa i niemal tysiącletnia  to jest ona  efektem rekonstrukcji . Znaczy dobrze mieć  świadomość  że  budynkowi  w pierwszej połowie XX wieku, podczas największej z dotychczasowych renowacji ( a było ich sporo )  nadano obecny wygląd i nie podniecać się tym  że on taki prawdziwie  romański jakby to wynikało z wyczytków z polskiej Wikipedii . Autentycznie  romańskie to mogą być zapomniane kościółki na prowincji a nie  duże, stołeczne katedry w strefie wstrząsów sejsmicznych. Jednak tej romańszczyzny która się zachowała starczy nawet dla konesera architektury  jest to bowiem  sztuka wysokiej próby.



Pomiędzy XIII a XIV wiekiem do katedry dobudowano klasztor. Dobry król Dinis miał taki pomysł na zwiększenie rażenia siły modlitw zanoszonych w katedrze.  Dokładna chronologia  powstawania przy katedrze klasztoru nie jest znana. Pierwszy dokument na temat  czegoś na kształt prac przygotowujących (  Sé de Lisboa położona jest bynajmniej nie na najłagodniejszym ze wzniesień ) pochodzi z roku 1281 .  Wiadomo że w latach 1302 - 1305 mają miejsce pierwsze pochówki w kaplicach klasztoru. Za datę ukończenia założenia przyjmuje się rok 1332. Dziś klasztorny dziedziniec to jedno wielkie stanowisko archeologiczne, widok jest zdumiewający bo przecudnej urody  krużganki otaczają dziurwę w ziemi pełną na wpół rozwalonych  ścianek, znaczy takie  totalne gruzowisko nam się prezentuje. Jednak to co dla nas laików jest tylko dość nieczytelnym labiryntem kamiennych murów i murków  dla archeologa jest częścią Wielkiego Meczetu al-Lixbûnâ. Te ścianki  i murki są ze dwa stulecia z potężnym hakiem starsze niż nasze słowiańskie państwo ( no chyba że ktoś musi się dopieścić bajdami o  Lechii, tacy dopieszczeni to nawet na piramidy mogą mieć wylane ). Krużganki klasztoru klimatyczne, warto pospacerować,  tym bardziej że tłoku nie ma.  Można spokojnie podziwiać ostrołukowe sklepienia, chłonąć atmosferę. Za murami szaleją tuk - tuki, dzwoni tramwaj, słychać  gwar wielkiego miasta a tu cisza i echo własnych kroków. Zupełnie inna to katedra niż  np. ta praska, nieuturystyczniona.




Klasztor cudnie gotycki zainspirował   króla Afonso IV wzniesienia w podobnym stylu cud  grobowca. W średniowiecznej  Portugalii podobnie jak w większości krajów obowiązywał  zakaz chowania osób świeckich w głównej kaplicy, jednak dla Dom Afonso IV został uczyniony wyjątek, wszak był  bohaterskim wojownikiem w bitwie pod  Salado stoczonej w 1340 roku, zasłużonym krzyżowcem. Grobowiec zaczęto  wykonywać cóś koło 1345 roku ale prace zakończyły się dopiero na początku XV wieku, za panowania Dom Joao I , kiedy to grobowce króla Afonso IV i jego żony królowej  Beatriz zostały przeniesione do prezbiterium. Stworzenie serii kaplic zmieniło nieco układ przestrzenny  Sé i pozwoliło zwiększyć liczbę odwiedzających katedrę pielgrzymów , którzy przybywali oglądać  relikwie świętego Wincentego. Kolejne zmiany  wymusiły trzęsienia ziemi, szczególnie dość silny wstrząs mający miejsce na początku XV wieku. W połowie stulecia XVII została zbudowana w Sé manierystyczna zakrystia przy południowej fasadzie , a w XVIII wieku przebudowano gotycką kaplicę główną w stylu baroku.  Wielkie trzęsienie ziemi w 1755 roku solidnie zaszkodziło katedrze - zniszczona została  kaplica Najświętszego Sakramentu, południowa wieża i dekoracja głównej kaplicy, w tym grobowców królewskich i klasztoru. Wieża zwana latarnią częściowo zawaliła się i zniszczyła część kamiennego sklepienia nawy, które zostało odbudowane w drewnie.  Nie zachowały się też niektóre grobowce. Z cud gotyckich  nagrobków królowej Beatriz i króla Afonso IV nie zostało niemal nic więc kości królewskie zostały zdeponowane w 1781 roku w nowych nagrobkach wyrzeźbionych przez Joaquima Machado de Castro. Bezczelnie przyznaję że te grobowce w kształcie urn nie  zrobiły na mnie specjalnego wrażenia.  Podobnie zresztą jak późno barokowy wystrój kaplicy głównej czy kaplicy Santo Ildefonso czy też XVIII wieczne organy. Być może dlatego że większość starego wystroju powędrowała do muzeum i te barokowe elementy wydają się obce kamiennej romańskiej  konstrukcji, jest ich zbyt mało by opowiadały  historię tego miejsca. Po trzęsieniu katedrę stopniowo odbudowywano, jednak większość dokonanych  przy tej okazji zmian konstrukcyjnych  nie zachowała się do dziś. Jak wspomniałam wcześniej renowacja  przeprowadzona w  XX wieku miała na celu  przywrócenie Sé  romańsko - gotyckiego wyglądu.

Bardziej  niż  groby portugalskich królów zapisały  się w mojej pamięci zachowane od czasów  średniowiecza nagrobki Lopo Fernandesa Pacheco , towarzysza broni Dom Afonso IV , oraz  jego żony Marii Vilalobos. Co ja tu będę ściemniać - podziwiałam wspaniałą sztukę gotycką, taa -  kamienne psy strzegące zmarłych mnie urzekły. Nagrobki pochodzą z XIV wieku, jak pisałam szczęśliwie przetrwały bez większych  uszczerbków  tektoniczne brewerie i upływ czasu. Pies  strzegący  Lopo wyszedł troszki nieostro więc nie zamieszczam ale Maria i jej dwaj towarzysze nadają się do oglądania. Psy strzegą też infantki, której bezczelnie zajrzałam w twarz i inszych nieznanych mi zmarłych. Wszystkie we wdzięcznych pozach, z drogocennymi obrożami, jakby dla podkreślenia statusu psich arystokratów. O rasach się nie wypowiadam, co prawda pies Lopo wyglądał mi na wyżła ale co ja tam wiem o XIV wiecznych  psich sforach w Portugalii.
To by było na tyle o Sé de Lisboa w moim wykonaniu.  Nie wyczerpałam  tematu, nie pisałam o neogotyckim oknie  z widokiem na Tag, dzwonach, azulejos, itd. Nie wymieniłam wszystkich renowacji, nie wyliczyłam kaplic ( jest ich od  groma ), nie przyłożyłam się  by przybliżyć postać  Dom Lourenço Anesa, fundatora najważniejszej kaplicy katedry, słowa nie napisałam o królowej Leonor. Jako przewodnik raczej się  nie sprawdzam, ale mam nadzieję że choć trochę z atmosfery Sé udało mi się w fotach i pisaninie przekazać.






niedziela, 18 marca 2018

Codziennik - wymuszony stoicyzm i kopciuszkowe tęsknice




"Boże, daj mi cierpliwość, bym pogodził się z tym, czego zmienić nie jestem w stanie. Daj mi siłę, bym zmieniał to co zmienić mogę. I daj mi mądrość, bym odróżnił jedno od drugiego." Tak swego czasu pisał Reinhold Niebuhr w swoim religijnym dziełku  "Modlitwa o pogodę ducha", która to modlitwa niejednemu już pomogła ( głównie tym uzależnionym ale nie tylko ).  Mnie też nie zaszkodziła, ba,  uczyniłam krok naprzód - jak nie możesz czegoś zmienić to staraj się w tym znaleźć cóś pozytywnego.  Ni cholery nie zmienię pogody ale zimę mamy cudną tego przedwiośnia, nieprawdaż?  Tak biało i mroźno i świetnie  że jeszcze trochę kocie tyłki pogrzeją się na kaloryferach a ja powsłuchuję się w chrupoty jakie moje kroki wydobywają ze zmarzniętego śniegu.  Zaprawdę mało jest tak słodkich rzeczy jak ogarnianie domowego mandżura o poranku ( ha, bladym świtkiem ), gdy za oknem jakieś straszne minusy a pod ręką przerywnikowa ( no bo przeca porządkuję )  kawusia z biszkoptami.

Dobra, nie czarujmy się, wolałabym żeby domowego mandżura ogarniała jakaś siła fachowa,  miła i inteligentna,  potrzebująca kasy ( niewielkiej, klasyczny skąpy pracodawca polski się we mnie budzi natentychmiast ) albo ktoś kto się zlituje nad upośledzoną sprzątalniczo. Taa, a najlepiej  to Isaura żeby za mnie porządki  czyniła. Jestem  potworem, wiem o tym ale nic nie poradzę że potrzeba zrobienia porządków wyzwala we mnie najgorsze instynkta. I jeszcze mam te rojenia mało realne - mili i inteligentni to by mi gardziołek napchali tymi groszami które mogłabym zaproponować im za pracę niewdzięczną , litościwi zaraz by się zaczęli litować nad sobą a Isaura zbuntowałaby  się jak załoga "Bounty". Pomijając nikły stopień prawdopodobieństwa udzielenia mi  pomocy w porządkach domowych przez siły fachowe, litościwych i niewolników,  muszę z lekkim tylko zawstydzeniem przyznać że wyjątkowo nie lubię jak  ktoś mi grzebie w moich rzeczach i układa wszystko domowe  nie tak jak  po mojemu być powinno. Znaczy z jednej strony chciałabym paradować w peniuarze po czystym wysprzątanym cudzymi rączkami domku, a z drugiej strony niepokoiłoby mnie czy te cudze rączęta nie poprzestawiały moich pierdół i pierdółek, nie daj Boże nie  porządkowały po głupiemu  dokumentów albo nieprawidłowo  działały przy pakowaniu komody z porcelaną i szkłem ( to jest sztuka ).

Cóż, cudne peniuary w stylu tego jaki nosiła Madame Rose jak na razie odlatują z królikami, a ja zamiast popijać kawulę z cud inteligentnym  agentem, wgapiać się w lustro dla potwierdzenia własnej  urody i rzucać od niechcenia  hasełko "W zeszłym roku o tej porze padał śnieg" ( zmodyfikowane   "O,  niby przedwiośnie a  pada śnieg!" ) przygotowuję sobie  ciuchy do sprzątania ( super majto - spodnie w kolorze zdechłej truskawki i podkoszulek w kolorze wyrzyganej bułki  ze szpinakiem ) i pochłeptuję na chybcika kawę do której nie wiadomo dlaczego rości sobie pretensje Sztaflik ( która ma mało z cud inteligentnego agenta za to  bardzo dużo z upierdliwego Sturmführera  Stedtke ), zagryzając  napój "damskim paluchem" ( niestety nie moim ulubionym Gurgulem ale Pajdą ). Ech, ani maquillage'u porannego, ani fryzu odpowiedniego utrwalonego lakierem, ani pazura wymalowanego - nic z prawdziwej damy prowadzącej intensywne nocne życie i posiadającej klucz do garsoniery ambasadora ( mam mnóstwo kluczy ale one od komórek, lokali zapasowych - najbardziej romantyczny to jeszcze jest klucz do ogrodu, reszta otwiera i zamyka same przyziemności ). Hym... jakby trochę kopciuchowato mnie się zrobiło.

A "Tak chciałabym - a tak umiałabym powiewną być - niby dym!", taa "Królewną być - złote kwiatki rwać i trenować nowe miny i przed lustrem stać!". A tu ściera i zapach octu, który to ocet tak dobrze robi kaflom i perspektywa  szorowania podłogi  kuchennej oraz tej pieprzonej  glazury w łazience ( którą  po mojemu to niestety tylko ja sama osobiście wyczyszczę tak jak się należy ). Potem jeszcze to klepisko w pokoju (  no bo przesadzałam rośliny i się mnie troszkę ziemi  rozsypało ), drabina, siatkowe firany do zdjęcia, kretyńskie  szorowania szkieł, szkiełeczek, puch, puszeczek - całej tej zbieraniny którą nie wiadomo po jaką cholerę  ciągle ściągam do chałupy. A Hans to na pewno nie sprząta, ordynans za niego porządki robi! I gdzie tu sprawiedliwość społeczna?!  A w ogóle dlaczego piękne agentki muszą zasuwać w majto - spodniach  w kolorze zgniłej truskawy i  podkoszulku w kolorze wyrzyganej bułki ze szpinakiem? Sprzątanie zawsze mi uświadamia  że świat nie jest tak całkiem sprawiedliwy. Ba, jak stoję z tymi ścierami i szczotami to czuję że ten świat się na mnie  uwziął. Cóż, nie pierwszy raz blogowo ronię łzy ( ze złości i żalu nad sobą ) z okazji ogarniania mandżura.

Dobrze że pogodziłam  się z  przedwiosenną zimą, bunt wobec zimy nie w porę i  konieczności czynienia porządków to było jak na mnie za dużo. Pogody zimowej nie zamienię na inną , mandżura  ogarniam - dobrze że jeszcze jako tako rozróżniam co jestem w stanie  zmienić.