sobota, 28 września 2019

Zachciewajka spełniona

Wczoraj napisałam wszystko o moim leśnym zachciewajstwie, dziś  zachciewajstwo spełnione  i foty  bez komentarza.  Nadmienię  tylko że tak  mnie w las  gnało że  Mamelon i  Sławencjusz odbierali  mnie z domu  Dobrej  Kobiety z  Gucina, bo właśnie w tej  miejscowości, solidnie  oddalonej od terenów na których zbieramy grzybki,  mła  wylazła  z lasu. Dobra  Kobieta z  Gucina  miała  telefon i zasięg i brygada ratunkowa  wiedziała  gdzie zajechać  po  niesubordynowanego ogara. Podjęta  została decyzja o przywiązywaniu  mła sznurkiem do  Mamelona na wyprawach  leśnych, jest szansa że  zapodziejemy się obie w leśności, he, he, he.








piątek, 27 września 2019

Jesienne zachciewajki

Takie mam jesienne zachciewajki, nieduże w sumie i niestraszliwie  kosztowne - do lasu bym pojechała.  Bo w lesie grzyby zaczęły  się  pokazywać choć  tak  po prawdzie  to  wyłażące  z runa grzyby są  tylko pretekstem.  Jak to zawsze  u mnie jest, znacie  to z poprzednich  leśnych wpisów. Mła  jak ten ogar w las  wypuszczona pobiegłaby przez mchy  i paprocie, nie  jakoś  tak specjalnie  smacznych  plech wyglądając tylko przed się w leśności się zagłębić.  Mła jest  po prostu lasu  spragniona a tegoroczne lato wcale spacerkom leśnym  nie sprzyjało.  Z jednej strony gorąc był taki  że lepiej było w grubych  murach kamienicznych siedzieć, z drugiej był przeca jakże słuszny zakaz wstępu  do wysuszonych  lasów.  No nie składało  się w tego  lata  z tymi leśnymi  odwiedzinami i  wizytami. Mła  co prawda już parę lat temu postanowiła że  las  ją będzie rewizytował czyli dosadza w Alcatrazie drzewa ale z powodów  klimatu ich wzrost  nie  jest  wielce imponujący ( susza suszy i rosnąć  przeszkadza ). Dopiero prawdziwa  jesień, deszczowa odpowiednio i mgielna porannie wzmogła we  mła te tęsknoty leśne, które ona na  ogół odczuwa już tak  przy końcu czerwca czy  na początku lipca.  Ciągnie wylka  do lasu, tak  na spacer się udać leśnymi duktami, szumu drzew posłuchać i ptasich  odgłosów  ( albo słyszeć  ich  brak w ciepłe południe, kiedy żywica pachnie i wszystkim robi się sennie ).  Patrzeć na zieloność  wokół i odetchnąć leśnym  powietrzem.

No wiecie, poczuć wszystkie te  zapachy związane z lasem tworzące mieszankę jedyną w swoim rodzaju. Składniki  są czasem  nieoczywiste  ale końcowa "perfuma" nie do  pomylenia  z  żadną inną wonią - zapach lasu, jedyny w swoim rodzaju, niepodrabialny.  Hym... istnieją   ersatze,  jakieś pseudoleśne zapachniacze ale one  opierają  się głównie  na zapachu żywic drzew  iglastych. Sorry... zapach świerkowych  igieł  to tylko jeden ze składników  leśnej  woni, równie  dobrze  co  z lasem  może kojarzyć  się  ze świąteczną  choinką  czy wieńcem  pogrzebowym. Zapach lasu to zapach mokrych mchów, traw i młodych  albo  starych i opadłych liści.  To woń  grzybów, owoców zarówno  tych  świeżych  jak  i tych co  już  gniją.  We wspaniałej symfonii zapachów  tworzącej woń  lasu można  nawet wyczuć  dyskretną  nutkę  padliny ( rzecz  jasna stężenie  decyduje  o  przyjemnych odczuciach wąchającego, tak  jak  w przypadku  zapachu ambry  czy  piżma ). Las pachnie  życiem  i  śmiercią, Naturą i pewnie dlatego nijak perfumiarzom  mierzyć  się  z tematem. Są  takie  wspaniałe zapachy których odtworzyć mimo całej  wiedzy na temat  ich  chemicznej  złożoności  nie potrafimy.  Cóś  jak zapach porannego, mroźnego  wiejskiego  powietrza  czy zapach niosący  się  po jesiennym sztormie  na  Bałtyku.  Za dużo ingrediencji, ich wzajemnych  oddziaływań, nieprzewidzianych spotkań  atomów   a my  tak skromniutko, parę ledwie  składników i  zamiast cudownej  woni  Natury mamy produkt typu "Bryza  Morska" w sprayu.

Patrzenie  na zieloność z kolei  to patrzenie to wielobarwność zielni.   No niby wszystko  zieleń ale ona niekoniecznie taka  oczywiście  zielona.  Mła strasznie lubi zieleń  mchów, szczególnie  wówczas  kiedy  nie są wysuszone letnimi upałami  tylko odpowiednio nasączone deszczową  wodą innych  pór  roku. W Polsce występuje  około siedmiuset  gatunków mchów, mła rozróżnia ledwie  kilka. Taką bielistkę siwą Leucobryum glaucum na ten przykład, która wcale nie jest siwa a tworzy śliczne zielone poduszeczki. Albo rokietnika pospolitego Pleurozium schreberi, który jest tak pospolity że większość ludzi właśnie ten gatunek kojarzy z nazwą mech ( taa... niby pospolity ale jednak pod częściową ochroną ). No i mchy torfowe czyli torfowce objęte łacińska nazwą Sphagnum. Sami  widzicie  jak a to znikoma wiedza na temat tego składnika  leśnego runa, mła podejrzewa  że ona  i tak jest z tą wiedzą na temat gatunków hop  do przodu i  odstaje  od reszty ludzików.  A co tu  pisać o porostach, grzybach nietworzących  kapeluszy, skrzypach, paprociach -  tych wszystkich  reliktach pozostałych nam  po pierwotnej szacie roślinnej  świata.  Stadnie drepczemy bezmyślnie po milionach lat zielonej  ewolucji bez  zrozumienia  dla jej istoty i szacunku dla niej  i siebie samych.  Nieświadomie i głupio, pędząc  za stadem na żer.  Drepczemy bo do lasu  przyszliśmy  po  grzyby i nic oprócz ich wyzbierania  się  nie liczy! 

Mła od pewnego czasu zauważa  że   w lesie  do którego jeździ zarówno ilość jak i różnorodność  grzybów się  zmniejsza.  Jak to ładnie ujęła  Mamelon  - "Nie  ma  już  grzybów tam gdzie  kiedyś były.".  Nie ma  bo sucho i Centralnopolska   nam stepowieje ale i nie ma dlatego że mamy gatunek  szkodnika pod  tytułem grzybiarz zawołany.   Gorsze to to niż  wywar z muchomora sromotnikowego, taki grzybiarz zawołany jak w las wejdzie to  nie  wyjdzie  póki nie przeryje  ściółki dokumentnie, plastikowej reklamówki ze śmieciami  nie zostawi ( nie mylić  z reklamówką  na  grzyby w którą każdy zawołany jest obowiązkowo  wyposażony ), nie podepcze grzybów które uznaje za niejadalne  i nie wystraszy  wszystkiego  leśnego w koło swoim porykiwaniem, które  ma  zapobiec zaginięciu grzybiarza  zawołanego w otchłani  "zielonego  piekła".   Mła  słabo  toleruje  myśliwych ( nawet bardzo słabo  ) ale gdyby udało się  kółkom  łowieckim taki  punkcik działalności jak możliwość  odstrzelenia grzybiarza zawołanego  przepchnąć przez parlament to  mła  by uznała  że  myśliwy rzeczywiście  jakoś  tam  dba o  Naturę  bo reguluje  liczebność  niszczycielskiego  gatunku. Sezon  polowań można  by rozpocząć  a  pokot i  trofea z łbów  na  ścianie byłyby prawdziwie  miodne.  No  i te myśliwskie opowieści - "Tego to ja Panie podszedłem tak sprytnie,  prawdziwki widziałem i się zaczaiłem za takim dąbkiem  małym w pobliżu.  Wyszedł na strzał ale czujny był, stał i węszył.  Dopiero jak  prawdziwki  zobaczył to  amok wpadł i czujność  stracił.  Tak  mi się pięknie wystawił że  się przyłożyłem i od razu  go w miękkie trafiłem. Preparatora mam  kolegę to  mi go  pięknie sprawił i patrz  pan jaki teraz  z niego okaz.  Malinowski się podobno  nazywał."

środa, 25 września 2019

Puck czyli Pùck




U ujścia Płutnicy leży  Pùck ( czytaj  Płeck ).  Płutnica rzeczka niewielka, właściwie to struga  płynąca  pradoliną pomiędzy  niewielkimi  morenami, w krajobrazie będącym spadkiem po lodowcu.  W trzcinach porastających wybrzeże ledwie ją widać, pewnie większość  przejeżdżających trasą na  Półwysep  Helski nawet  nie  wie  że jakąś rzeczkę mija. A tymczasem to w jej ujściu znajdował się jeden z największych średniowiecznych portów naszego wybrzeża.  To jest  Zatopiony Port, o którym wspomniałam w poprzednim  "podróżniczym" wpisie.  Rozciąga się  na obszarze ponad 12 ha, na głębokości od 1  do 5 m pod  wodą znajdują się konstrukcje nabrzeży a także  wraki trzech  łodzi datowane  na czas pomiędzy  V i  XIII wiekiem.  Port powstał najprawdopodobniej  gdzieś tak w IX wieku ale osada przy której  się znajdował była znacznie  starsza, jej powstanie datuje się na III lub IV wiek n.e. . Jak już wiecie  Zatopiony  Port nie jest  jedynym zatopionym  miejscem w okolicy  Zatoki  Puckiej na którym  niegdyś toczyło się ludzkie życie. Do Starego  Helu  do i Zatopionego  Portu  dorzucę  Wam jeszcze jedną miejscówkę - wioskę zwaną Beka, po  której ostały się zalane  kamienne  fundamenty  i drewniany krzyż, tzw.  Męka  Pańska  tuż nad zatoką. Nie ma co, Zatoka Pucka to podstępne  wody!

Za panowania Bolesława Krzywoustego w Pucku założono pierwszą na północ od  Gdańska parafię. Chojny książę pomorski Sambor I nadał dobra puckie cystersom z Oliwy, ale odbywające się w Pucku targi  przynosiły tyle  korzyści że  już w 1220 roku książęta pomorscy postarali się aby gród wrócił w ich władanie. I to gród  nie byle  jaki bo kasztelański, znaczy w Pucku był już  w XIII wieku kasztel czyli  zamek. Jak wyglądał ten pierwotny zamek nie wiadomo bo zniknął  gdzieś pod murami wybudowanego później zamku.  Być może był drewniany i po prostu rozebrano go  kiedy pojawiła się możliwość  wybudowania "czegoś porządniejszego". A  możliwość pojawiła się dość  szybko, w 1309 roku Puck przeszedł we władanie Zakonu Szpitala  Najświętszej Marii  Panny Domu  Teutońskiego w Jerozolimie którego dewizą było "Pomagać  i leczyć" a który wsławił się głównie wyleczeniem  Prusów z  wiary  przodków i terytorium oraz  robieniem biznesów godnych toskańskich bankierów ( to chyba  wyczerpywało pojęcie tej pomocy z dewizy ). Wielki Mistrz Heinrich Dusemer von Arfberg ( ten który potykał się z bratem Gedymina, Witenesem i który dobrowolnie ustąpił z urzędu coby pomniszyć w odosobnieniu ) nadał  w 1348 roku Puckowi prawa miejskie chełmińskie ( taka odmiana prawa magdeburskiego stosowana na Pomorzu ) i zabrał  się za budowę miasta  i zamku w ulubionym przez  Krzyżaków stylu "mnóstwo fajnej czerwonej cegły".



Krzyżacy  wzięli się  do roboty po niemiecku, Ordnung był a nie budowanie  jak  komu pasiło. W ramach lokacji miasta wykonano na  granicach fortyfikacje ziemne i palisadę, którą w końcu  XIV wieku  zastąpił śliczny, ceglany mur obronny oraz wytyczono ulice, rynek, parcele, które potem stopniowo były zabudowywane. Echte  Stadt!  No i przede wszystkim zbudowano zamek bo wiadomo że domek dla władzy to musi być najpierwsiejszy.  Zamek był podpiwniczony, jednopiętrowy, z kuchnią i kaplicą oraz poddaszem które służyło jako magazyn na zboże. Osobnych fortyfikacji nie miał, był "wpisany" w fortyfikacje miejskie. Od Pucka i od strony Zatoki Puckiej oddzielała go fosa ze zwodzonymi mostami. Dodatkowo od strony zatoki usypano wał ziemny. Wszystko porządne i ceglane, z wyjątkiem zwodzonych mostów i wału ziemnego rzecz jasna. Długo Krzyżacy się zamkiem nie nacieszyli, już w 1454 zamek, wraz z Pomorzem Gdańskim, przeszedł we władanie królów polskich i robił za siedzibę starostwa. Starostowali tu głównie Wejherowie i Kostkowie, tak solidnie bo zamek rozbudowano ( nowy budynek mieszkalny, zbrojownia, stajnie, spichlerz i browar ). W tym czasie Puck był portem naszej floty wojennej. W czasie wojny ze Szwecją w 1626 Puck wraz z zamkiem został zdobyty przez Szwedów. Po wojnie Władysław IV Waza zlecił rozbudowę i umocnienie miasta oraz zamku, ale rozbudowa  nie została w pełni zrealizowana bo pieniążków nie stało ( jak to w Rzeczypospolitej zdarzać się zdarzało i nadal zdarza ). Jednak ta rozbudowa i umocnienie były na tyle wystarczające że potop szwedzki zamek przetrzymał. Potem niestety  było coraz gorzej. Zamek popadał w ruinę a na początku XIX wieku zaborcy pruscy postanowili go rozebrać. Do dziś zachowały się mury gotyckich piwnic, pale drewniane z rozbudowy zamku w XVI wieku, resztki kafli, cegieł bramy, drobnych przedmiotów użytku codziennego i ... para ceremonialnych ostróg należących do dość zwariowanego nawet jak na czasy późnego średniowiecza skandynawskiego króla uchodźcy Karola Knutssona Bonde.

Zamek zniknął ale nie zniknął kościół który stał  nieopodal zamku a którego charakterystyczna  sylwetka  do dziś niemal  przytłacza miasto czyniąc  je  jednocześnie  łatwo rozpoznawalnym. Pierwszy  kościół parafialny w Pucku wspomniany  jest w dokumencie  z 1283 roku. Z tego mniej więcej czasu pochodzą  dolne partie naw,  część murów wieży aż do   fryzu arkadowego, prezbiterium oraz  fundamenty pod  filarami. W ówczesnym kościele stało już baptysterium z wapienia gotlandzkiego, które dziś robi za kropielnicę w prezbiterium. Najprawdopodobniej  kościół wzniesiony w stylu romańskim zastąpił pierwotną  świątynię wzniesioną z drewna. W roku 1309  obudowano wieżę. W latach 1330 - 1400 wzniesiono trójnawowy  korpus  halowy w stylu gotyku "zakonnego" wraz z kaplicami świętego  Krzyża i  świętej Anny, oraz przywieżową  kaplicą  Mariacką. W roku 1496 kościół przykryto jednym dachem w miejsce dotychczasowych dachów odrębnych. Wówczas dodano również szczyt wschodni pięknie nazywany w przewodnikach efektownym gotyckim szczytem schodkowym. Ściany naw zostały częściowo przemurowane po zniszczeniach wojny trzynastoletniej ( zniszczenia były solidne bo mieszczanie puccy poparli Kazimierza Jagiellończyka a nie Zakon Krzyżacki ). W kościele zachowała się gotycka więźba słupowo - storczykowa, która należy do największych konstrukcji drewnianych pobrzeża Bałtyku.

Niestety poza  baptysterium w kościele  nie zachowało się  nic  z czasów   średniowiecznego  wyposażenia.  Najprawdopodobniej gotyckie ołtarze wyleciały z budynku w XVI wieku, kiedy to pod wpływem mieszczan  gdańskich  mieszczanie puccy zachłysnęli się naukami  Marcina  Lutra. Święci  Pańscy z gotyckich ołtarzy  nie pasowali do nowej  koncepcji  wiary. Luteranie władali  budynkiem puckiego  kościoła  w latach 1556 - 1589, świątynia wróciła   posiadanie  katolików  za sprawą starosty Ernesta Wejhera, który pod  koniec  życia nawrócił się za sprawą  księdza Skargi na najżarliwszą odmianę  katolicyzmu, znaczy został dewotem ( co jednak  nie przeszkodziło mu robić  interesów  z innowiercami - facet  miał  łeb na karku, dorobił się prawdziwej  fortuny i w przeciwieństwie  do naszej magnaterii potrafił rozsądnie inwestować i dywersyfikować źródła  dochodów ). Za sprawą rodu  Wejherów w ogołoconym z dewocjonaliów  kościele  pojawiło  się nowe  wyposażenie, takie  barokowe. Kaplicę  ich  rodu  zdobią dwa obrazy Hermana  Hana, malarza działającego w Gdańsku, uchodzącego  dziś  za jednego  z najlepszych malarzy polskiego  baroku i kuta gdańska  krata. Pierwotnie portrety Ernesta  Wejhera  i  jego  małżonki Anny  z Mortęskich  pędzla   Hana  znajdowały się  w ołtarzu Męki  Zmartwychwstania   Pańskiego ufundowanym  w 1623 roku przez  ich syna Jana  Wejhera.   Jednakże w roku 1800 w kościele  pojawiły  się   nowe  ołtarze.  Co prawda wkomponowano w nie  barokowe  figury  ale te  trzy nowe ołtarze (  oprócz ołtarza  głównego dodano  jeszcze dwa  nowe - Matki  Bożej i  św. Antoniego ) to już  całkiem inna bajka.  Obrazy ołtarzowe nie są tej samej  klasy  co dawne barokowe, gdańskie  malowidła. Nowe wcale  nie oznacza  lepsze i o tym niestety można  się przekonać  oglądając pucka  farę.






Renowacja przeprowadzona pod  koniec XIX wieku dziś  skończyłaby się wyrokiem dla inwestora  i nakazem przywrócenia stanu pierwotnego. Wprowadzono  wówczas takie upiększenia  jak - wymurowanie stropów naw stylu sklepienia gwiaździstego, powiększono  otwory okienne coby w nich witraże zamontować, wykonano  licowanie murów, wymieniono posadzkę i usunięto niektóre resztki "tego brzydkiego baroku".  Mła wyczytała że w farze pod wezwaniem Świętych  Apostołów Piotra i Pawła szykuje  się kolejna renowacja więc  jak  chcecie  zobaczyć resztki co się ostały  po  ostatniej renowacji  to pospieszcie  się ze zwiedzaniem. A jest co  oglądać - oprócz obrazów  Hana  w kościele można  zobaczyć  tzw. zespół  chrzcielnicy - czysty  barok pomorski, obudowa  parawanowa to snycerska  doskonałość. Ponad  tęczą ( he, he, he  )  grupa  Ukrzyżowania. Jest też  piękny, dwunastoramienny pająk z roku 1664 zawieszony  na uchwycie w formie zdwojonych postaci  św. Piotra i  św. Pawła.  W prezbiterium wiszą obrazy katechetyczne -  Tajemnica  Zbawienia oraz Tajemnica  i Misja Kościoła  Powszechnego, oba z roku 1663. Jeszcze jest co  oglądać w  Morskiej  Farze  Rzeczypospolitej, może tylko  na oglądanie  nie wybierajcie  się w terminie  Morskiej  Pielgrzymki Rybaków, kiedy kutry z portów  Mierzei  Helskiej  płyną na odpust św.  Piotra i  św.  Pawła  do Pucka.  Turystów wtedy  jak  mrówków, no i  pielgrzymi są  liczni.





Zatopiony  Port ( znaczy  lustro wody i świadomość  że pod nim cóś  się  kryje ),  Zniknięty  Zamek ( wał od  strony z zatoki  Puckiej  się ostał w niezłym stanie ) i fara to pamiątki z czasów średniowiecza.  Poza tymi starociami to insze zabytki są z tych  późniejszych.  Tzw. szpitalik  ubogich  oddany w pieczę św.  Jerzemu, w którym  to budynku dziś znajduje  się część  kolekcji Mùzeùm Pùcczi Zemi miona Florióna Cenôwë pochodzi z 1681 roku ale kamieniczki na rynku pochodzą z XIX wieku.  Najbardziej znanymi są  Zajazd  Pod  Lwem  i  Hotel  Kaszubski. W porównaniu z  ogromem fary cała  zabudowa  wokół rynku wydaje się filigranowa. Mam nieodparte skojarzenia z małymi, starymi domami holenderskich miasteczek. Przy tym pokrzyżackim kościelnym budynku wszystkie inne maleją, ot, domeczki dla lalek.

Dla mła podróż do Pucka jest podróżą sentymentalną, mła sobie przypomina i odkurza ważne dla niej  miejsca w  tym miasteczku. A potem ma zadziwienie bo one miejsca nie istnieją jak na przykład stara cukiernia w której sprzedawano pseudomarcepanowe owoce z  gotowanej fasoli, cukru pudru i olejku  migdałowego ( prawdziwy przebój pomorskich  ciastkarni w latach 70 ubiegłego wieku ). A jeszcze większe zadziwienie mła przeżywa wówczas  gdy coś co pamięta nadal trwa, czasem w lekko zmienionym kształcie ale trwa lat kilkadziesiąt ( bar mleczny do którego mła upierała się chodzić ze względu na naleśniki z serem oraz  możliwość   wybierania potraw i umieszczania ich na tacy - nie pamiętam dokładnie  czy ważniejsza była ta możliwość wyboru  żarełka  czy te naleśniki ).





Częścią  Pucka która do mła przemawia najbardziej są wąziutkie  uliczki schodzące do portu. Gdzieniegdzie jeszcze w małych domkach w niedzielne przedpołudnia toczy się życie jakie mła  pamięta z czasów dzieciństwa - spotkanie  przy piwku , oczekiwanie na  "kawę i karty" -  rytuał dawnej kaszubskiej niedzieli  niemal tak samo święty jak msza niedzielna na którą należy się udać. Takie echa odchodzącego świata z trudem przebijające  się  przez sygnały smartfonów, łącza satelitarne  czy tym podobne nowoczesności.  Mła czuje się na miejscu w takich miejscach, enklawach starej architektury użytkowej a nie nowoczesnej "pokazowej" i w bańkach czasowych przenoszących jej ja  do drugiej połowy XX wieku. Ścirze szczekają, kòty się wygrzewają, ludzie ze sobą rozmawiają. Bez udziału  elektroniki te rozmowy się odbywają, tak prymitywnie i zwyczajnie po ludzku.




Kiedy mła schodzi do portu , tego nowego co  go jeszcze nie zatopiło,  nie może oprzeć się wrażeniu że ona urosła a  Puck  zmalał. We wspomnieniach dziecka wszystko  zapisało się  jako większe, choć nie zawsze wspanialsze ( czas Gomułki nie  rozpieszczał narodu takimi wymyślnościami  jak remonty starych  kamieniczek w małych miasteczkach - oszczędnie było ). Tylko zatoka jest taka jaka była dawniej - za duża na człowieka, podstępnie połykająca ląd.


poniedziałek, 23 września 2019

No i przyszła jesień!

Taa... to już oficjalne, jesień jest i potrwa prawie aż do końca grudnia. Koniec  balu panno  Lalu, choć   po prawdzie to męcząca była ta  impreza.  Za dużo światła, za duszno  i jeszcze  suszy. Tegoroczne lato uważam za  ogrodowo nieudane więc  nie żegnam go ze szczególnym żalem.  Paszło! Mam nadzieję  na miłą jesień, nieprzesadnie słoneczną, odpowiednio  mokrą, długo  ciepłą i bardzo  kolorową.  Co z tego wyjdzie to  Najwyższy  Pogodowy  wie.  Ostatnio  mła oglądała  film pod  tytułem  "Parasite" i tam natrafiła  na zdano  dla się.  Niejaki  pan Kim ćwierka o tym że brak  planu  jest najlepszym planem  gdyż  takowy  nie zawodzi.  Cóś mła o tym zawodzącym gryplanowaniu wie, w końcu wrzesień ma taki słodko  - gorzki smak  dla niej. Mła więc mimo nadziei jakoś  się  do swojej  wizji  jesiennej  pogody nie  przywiązuje  i bezplanowo rzuca się na różne  sprawy mając  nadzieję że wygrzebie się w końcu z tego  co na nią spada jak te jesienne  liście a od czasu do czasu  pacnie w łeb jak  kolczasty owoc  kasztanowca.  Oj,  gdzie jest ten spokój co to go mła  miała  odczuwać i się  nim delektować.  No  nie ma zupełnie  jak tych chłopów o  których  Danuta R. dopytywała.  Wzion i zaniknął. Usiłuję  wspinać  się na szczyty logistyki i  teraz  Mrutka  przywiezie  Dżizaas a ja zajmę  się jej  małymi.  Małgoś - sąsiadka wyraźnie zniecierpliwiona tym że Jaśnie Pan  jeszcze do  nas  nie zjechał.   Najchętniej wykopałaby mła z domu teraz i natychmiast coby  Mrutka sprowadzić. No ale mła tylko dzisiaj  i jutro do południa  ma  lżej, potem znów  młynek.  I to lżej  nie oznacza że mła będzie mogła polegiwać  do góry  brzuchem, takiej opcji  niestety  nie ma.  Nie szkodzi, mła postanowiła że ona się  nie da  i że dobijanie  jej przez niespodziewanki mła sobie odbije wiosennym urlopem.  Nie tylko  Rzym raz jeszcze, mła znów wyruszy na Sycylię a jak się  wkurzy albo zbierze  jej się na użalanie nad sobą to  jeszcze odwiedzi Toskanię.  Tak się mła odgraża nocną porą na Bookingu, niezobowiązująco  zresztą bo trzeba pamiętać  co  pan  Kim ćwierkał  na temat planów.





Mła  pociesza się tyż uroczymi  grzybkami, niestety  niezbieranymi własnoręcznie (  na dzień dobry to jest pół przyjemności  mniej ).  Mła strasznie  się tęskni  do lasu ale  jakoś  się  nie składa. Mła  zostaje przepytywanie  tzw. bab  i dziadów  grzybowych gdzie one  grzyby porastają i  to przepytywanie to  jak na razie cały kontakt z lasem.  No cóż,  zapach  grzybów i ich smak  musi teraz wystarczyć  za wszelkie inne leśne rozkosze. Tak po prawdzie to dla mła zbieranie grzybów jest jakby troszki mniej ważne od  łażenia  po lesie  i ich wypatrywania. Mła ma w sobie żyłkę  myśliwską, ona poluje na grzyby.  Czasem to nawet myśli  sobie że co ładniejszym okazom to pozwoliłaby w lesie rosnąć  do zamarcia, sfocenie  samo grzyba w jego środowisku naturalnym mła  by satysfakcjonowało.  Zdziwne bo przeca  mła  jest straszliwy łakomczuch i lubi jeść grzyby.  Pewnie te jej  myśliwskie  marzonka i  niespodziewany kulinarny ascetyzm  to się biorą z większej obfitości grzybiarzy niż  grzybów, mła cóś czuje  że jeszcze trochę i niektóre  gatunki  zostaną wpisane  na listę roślin  chronionych.  Sztuka zbierania grzybów tak  żeby się odradzały  nam  w narodzie  ginie, kursy  jakie może urządzać albo licencję wydawać?





W ogrodzie nie jest tak bogato  jak to  innymi  jesieniami bywało. Tracę nadzieję  na wyprodukowanie kłosów przez  rozplenice.  Nieźle  kwitną prosa, miskanty i  palczatki ale rozplenice bardzo, bardzo  kiepsko się  kłoszą. Mało ciekawie  wyglądają też marcinki.  Krzaczaste tak  sobie ale mieszańce belgijskie i nowoangielskie cieniutko. Cholerna letnia susza dała roślinom w korzeń! Zastanawiam  się mocno czym by tu nawieźć moje rabaty tej  jesieni, na  Suchej - Żwirowej bez jesiennego nawożenia to po takim lecie może  być krucho.  Nie chciałabym  żeby w przyszłym sezonie zamiast normalnych, zażytych roślin wylazły   jakieś  mizeroty które  już na starcie  trzeba reanimować. Podczytuję   o mączce bazaltowej ale myślę  też o bardzo "chamskiej" Polifosce.  Od czasu do czasu, raz na parę  lat wieloskładnikowy nawóz mineralny przeca nie zaszkodzi.  Hym... szansa na to że uda się mła zatruć  wody  gruntowe  jest bardzo  nikła bo mła  uważa że lepiej sypnąć  mniej  niż więcej.  A poza tym  to mła  ma wrażenie  że  już inni się  postarali o to żeby wody  gruntowe  w  mieście  Odzi  były  ciężko  trujące.  Ku chwale przemysłu tekstylnego się postarali więc  mła z ta paczką  Polifoski  na tym tle to prychol a nawet  pryszczyk. Co prawda nawóz pod  tytułem  mączka  bazaltowa  poprawia strukturę gleby  ale  mła  sobie tę strukturę poprawi  na wiosnę kompostem.  Jak mła bezczelnie zaoszczędzi to  może  ta Sycylia która  jest w bezplanowych  planach się ziści. Na pińcet  plus  na turystkę to chyba jednak  nie ma co liczyć.  Choć  kto wie co nam jeszcze  do tego  13 października obiecają, osobiście preferowałabym  dodatek do uprawy ogródków i hodowli  kotów.  To niesprawiedliwe  że  na krowy i  świnki jest a na koty  nie ma.  Gdzie ja tu sobie  mogę  świnkę albo krowę w celu  pozyskania dodatku  pieniężnego zapuścić w tych miastowych warunkach i w tych  uprawach ogrodowych?! Doprawienie rogów kotom  odpada, rogate  koty  ze świńskimi cechami  charakteru to nie jest cel który  mła chciałaby  osiągnąć.  Koty  mła bez doprawiań są wystarczająco  niegrzeczne.