piątek, 30 października 2020

Vacanze romane po tabazellańsku


Teraz mła Wam troszki napisze o jej  rzymskich wakacjach, co to je sobie zrobiła "rzutem na taśmę", tuż przed tym całym piendrolcem który znów ogarnął Europę ( a Chiny dzielnie pracują ). Mła postanowiła pojechać w świat bo czuła pismo nosem, znaczy wiedziała że wielkie biznesy i krótkowzroczność polityków, napędzana krótkowzrocznością ich wyborców ( nie tylko u nas,  jakaś część Włochów już  kuma  że to  iż są najstarszym społeczeństwem w Europie zawdzięczają własnemu uporczywemu głosowaniu na błazna i nie traktowania polityki jako czegoś poważnego - młodzi Włosi sobie po prostu wyjechali ) spowoduje eksplozję kretyńskich zarządzeń ze strony władz  wszelakich mających przykryć niedoinwestowanie  ochrony zdrowia i ich złodziejstwo własne ( politycy z okazji covidu wszędzie kradną na potęgę, to covidziane złodziejstwo władz nie jest tylko naszą specyfiką ). Tym razem mła pojechała  z Dżizaasem, bo Mamelon opakowana sterydami i antyhistaminami  karnie siedziała doma ( i bardzo przeżywała wszystkie nasze codzienne  telefoniczne relacje o tym co pożarłyśmy a czego ona na pewno nie mogłaby  zjeść -  solidarnie nie  piłam wina jako i ona teraz nie pija,  żeby jej nie dobijać w tym smutku )
 
Nie wiem czy wiecie ale zarażenia samolotowo  - lotniskowe to jest promil promila zarażeń, jakieś dziesiąt osób na całym świecie. Dało to do myślenia Dżizaasowi, szczególnie po zapoznaniu się z tym  jak działa przestrzeganie tzw. norm sanitarnych na lotniskach ( usiłowałyśmy  wręczyć deklaracje zdrowotne na Fiumicino, potem naszemu gospodarzowi - spuszczono nas po całości i tak po chichu zapodano że to "Is crazy" ). Dobra, obowiązek odwaliłyśmy i postanowiłyśmy że spróbujemy się  cieszyć wakacjami mimo tego że część zwiedzania będziemy uskuteczniać w maseczkach. Pocieszająco na nas działało że podżerać to w maseczkach na pewno nie będziemy, bo się nie da a wizyty w knajpkach stanowiły solidny punkt "programu obowiązkowego". I tym razem mła mieszkała w rione Prati, jakieś 300 metrów od Piazza San Pietro, bo ona lubi mieszkać w  ładnym  miejscu ( to ponownie zabudowana  w  XIX wieku część  Rzymu ) i kole miejsc pięknych ( a ten plac jest jednym z najpiękniejszych na świecie ). No i Prati jest dobrze skomunikowana, łatwo się z niej dostać do inszych dzielnic miasta.




Do niektórych można spokojnie podeptać  pieszo co dla mła jest ważne  bo na Zatybrzu są  małe sklepiki i pracownie w których jest albo zero  chińszczyzny albo tyż ona nie występuje masowo. No i żarciucho! Tak naprawdę prima colazione czyli włoskie śniadanie czy pranzo,   posiłek południowy, można sobie zjeść w domu albo na ulicy ( na ryneczku koło nas odkryłyśmy ricottę z truflami - co za rozkosz dla podniebienia ). Natomiast prawdziwy obiad zwany cena to nasza kolacja, znaczy wieczorne zasiadanie do solidnego posiłku. Gastronomiczne prawdziwe życie zaczyna się po 20  a kończy kole północy. Na Trastevere czyli Zatybrzu można zjeść  naprawdę dobrze. Mła co prawda odkryła całkiem niezłe miejsce żyru w Prati - "Da Romolo alla Mole Adriana",  dobre spagetti all'amatriciana i świetny stek z duszoną cykorią, oraz doskonałe gelato al pistacchio - wina  nie piwszy żeby Mamelona wyposzczoną  nie dobijać. Mła po obiadku zadowalała się swoją tradycyjną americano a Dżizaas ku zgorszeniu  kelnerów wychlewała  capuccino ( mleczne kawy pija się tu raczej do południa ). Atmosfera w knajpce podobna  do tych z knajpek  Trastevere, przy drugiej  wizycie kelner wita  due signore  dalla Polonia i mimo że nie zamawiałyśmy  stolika gdzieś nas wciska, przy trzeciej rozmawia o życiu. No i te radości bytu knajpianego - "Da Romolo alla Mole Adriana" to trattoria ( cóś jak  gospoda ) a nie aligancka restauracja, kiedy przed knajpkę zajeżdża  jaguar z którego  wysiadajo smokingi i cekiny mówiące po angielsku,  od stolików płyną radosne komentarze po włosku. Przypomina to sceny z filmów Felliniego, nie trzeba kumać po włosku żeby się pośmiać.
 
Z Zatybrza po posiłku wracać najlepiej przez miasto, spali się te pożarte kalorie. Mła z powodu rozżarcia musiała leźć od Campo di Fiori, poprzez Piazza  Trevi do Piazza Navona,  a potem do wysadzanego platanami bulwaru by przejść  ponownie za Tybr i udać się nie zawsze  prostą drogą do chałupy. Chyba tylko dlatego wróciła  bez kółek pod  brzuchem.  Wycieczki były konieczne bo i  za dnia mła się pasła owocami ( mniam... sezon winogronowy, pożerała te małe, prawie  białe kuleczki, tak słodkie że trzeba jej popijać wodą, muszkatelowe złote z Sycylii i te podłużne, o jasno zielonej skórce, które rosną na stokach gór  Tiburtiny   ) i słodyczami ( o boskie granity i lody z gelaterii La Romana, które od zrobienia w ciągu trzech  godzin trafiają do paszcz klientów, o słodkie pasta  di mandrole zżerane w Dagnino Pastry Shop i popijane doppio caffè, o genialne afogato zjedzone gdzieś w okolicy Piazza Venezia w kawiarni której nazwy nie znam ale do której jestem w stanie trafić na czuja, bowiem deserek zrobił na mła takie wrażenie że na jednorazowym  pożarciu  się nie skończyło ).



Wakacyjny program kurtularny był z tych ambitnych, mła postanowiła się wyszaleć w galeriach, głównie chciała oblookać tzw. kolekcję narodową rozmieszczoną  w trzech muzeach: Villa Borghese, Palazzo Barberini, Galleria Corsini. Żeby pasienie oczu sztuką zamienić w prawdziwą rozpustę mła  bezczelnie dorzuciła do "jazdy obowiązkowej" wizytę w Gallerie Doria  Pamphili  za co jej najmłodsza sister uhonorowała ją kolejnym afogato ( na Dżizaasie te zbiory zrobiły olbrzymie wrażenie ). Oprócz szaleństw muzealnych mła postanowiła  przyjrzeć się  niektórym rzymskim świątyniom. Znaczy był spacerek do Basilica Santa Maria Maggiore, do kościoła Santa Maria della Vittoria, do Basilica San Pietro in Vincoli a Colle Oppio, do kościoła  San Luigi dei francesi, do Sant'Agnese  in Agone i jeszcze paru innych.

Wyprawy kościelne bardzo pouczające, nie tylko ze względów muzealnych. Rzymskie kościoły są otwarte dla zwiedzających przed południem, potem jest siesta  a po niej  można je zwiedzać  gdzieś tak do godziny 18 a w niektórych przypadkach do 19. Oczywiście zwiedzanie nie może  kolidować z godzinami nabożeństw. Mła i jej sister się raz wpakowały na nabożeństwo, zorientowały się że  dobiega ono  końca, więc kulturalnie  w tej końcówce uczestniczyły ( no wicie rozumicie, żadnego wyciągania aparatów i cykania, łażenia po  kościele i tym podobnych akcji, które  się nieraz obserwuje w wykonaniu niektórych turystów, głównie anglojęzycznych ). Zdaje się  że ucieszyły celebrującego  bo oprócz niego i kościelnego, nikogo na tym nabożeństwie odbywającym się w kościele w centrum Rzymu nie było.

 Nie było bo większość starych  rzymskich kościołów zapełnia się tylko w wielkie święta, choć  zapełnia się to  jest określenie na wyrost. Zdaje się że prędzej uświadczysz wiernego w dzielnicach takich  jak  Prenestina, zwana przez nas  Murzynowem, niż w starym Rzymie. Jak się komuś wydawa że staruszki w czerń odziane spędzają pół dnia w rzymskim  kościele to ma przed oczami obraz  sprzed 50 - 60 lat i to taki z południa Włoch albo z ich alpejskiej części. Staruszki siedzo przed telewizorami i seriale oglądajo, covid nie covid trza pilnie śledzić telenowele. Prędzej staruszkę  czy staruszka zoczysz na zakupach albo przy  podchliypywaniu przedpołudniowej kawy  niż  w kościelnych  ławkach. Kościoły zagarnęli turyści, coraz bardziej przypominają one muzea niż świątynie. Taki to znak czasu, wszystko na tym świecie mija i się zmienia, religie i kulty tyż.



Nie myślcie  że ten gryplan wycieczki to było wszystko na co się mła wysiliła. Ponieważ mła się nie załapała na zwiedzanie Villa Medici ( bo już nie było  miejsc a poza tym ona uważa że Villa Medici musi być zwiedzana z ogrodem bo inaczej  to jest cóś jak zwiedzanie Bazyliki św. Piotra z pominięciem  Kaplicy Sykstyńskiej ) i podobny problem miała z Villa Farnesina,  mła postanowiła ruszyć swój tłusty tyłek i chudziutki tyłek  Dżizaasa poza Rzym. Mła miała  cóś mało rzymskich ruin w  tym wymyślonym przez się programie więc zapadła  decyzja  o udaniu się do Tivoli, gdzie rzymskich pozostałości jest od cholery i ciut, ciut. Uznałam  że jestem cóś słabo usatysfakcjonowana  ogrodowo i że koniecznie muszę  zobaczyć włoskie zielone ( ku zgrozie  Dżizaasa ) i zakupiłam  była bileciki do Villa d'Este i ogrodów ( po obejrzeniu których z ust Dżizaas padło  żeby w następne wakacje  zatrzymać się  na parę dni w Tivoli, bo ona chce  mieć powtórkę z rozrywki a w ogóle to trzeba  tu przywieźć zarówno Mamelona  jak i Jądrzeja  ).

Na tym się nie skończyło, mła poszła za ciosem i zarządziła zwiedzanie ogrodów przy papieskiej rezydencji w Castel Gandolfo, co jak się okazało kosztowało ją trochę zdrowia ( ale było tej troszki warte ). Pozazwiedzawcze wspominki z Tivoli to najgorsza kawa jaką mła piła na Półwyspie Apenińskim ( mła była  cóś początkowo zdziwiona  bo zgodnie z włoskim powiedzonkiem dobra kawa  zaczyna się od pierwszej stacji benzynowej na południe  od Rzymu, zdziwnienie jej przeszło  kiedy uświadomiła sobie że ona znajduje się przecież w miasteczku leżącym na północny zachód  od  Rzymu ), świetne winogrona i bardzo przyzwoite lody melonowe oraz paskudny wyrób granitopodobny udający cóś wiśniowego ( amarena znaczy ). Castel Gandolfo to bardzo smaczna porchetta z odrobiną rozmarynu i dobre, cukiernicze czyli produkcji własnej lody bananowe.



Pamiuntków i prezentów prawie nie przywiozłam, sobie nie kupiłam  perfum ( Mamelonowi zresztą tyż nie ) za to mnóstwo kasy wydawszy na  bliety do tzw. atrakcji. Wyprawy za Rzym zmusiły mła do lepszego zapoznania się ze Stazione  Termini i jego 29 peronami. Uwielbiam ten dworzec, jest piękny, przeskalowany po rzymsku i bardzo paszący do tego miasta. Dla mnie jego budynek jest surrealistyczny jak budynki z obrazów Giorgio Chirico. Włosi  majo swoiste poczucie  humoru, ściśle powiązane  z poczuciem zagubienia w czasie,  w związku z czym mła po dworcu chodziła krokiem dostojnym, rozglądając się po modernistycznej  architekturze, jak  też biegała jak szalona usiłując zlokalizować peron, którego nie było ale był tylko że tam gdzie się  go nie spodziewała ( czysty surrealizm ). Tak w ogóle co do włoskiego poczucia czasu to mła uważa że najlepiej oddaje je widok który ją uderzył kiedy wylazła z Piazza del Popolo na Viale del Muro Torto coby dojść do stacji metra Flaminio - trzy zegary dość  blisko siebie a każdy  pokazuje inną godzinę. Taa... czas jest pojęciem względnym, życie jest bezwzględne   więc trza dobrze  żyć. O dolce vita!



To nie jest ostatnia wycieczka mła do Rzymu, niby spędziła w tym mieście dwa tygodnie ale nie zobaczyła  jeszcze tego wszystkiego co chciała zobaczyć ( Parco degli  Acquedotti widziany z okien pociągu mocno kusi ), niektóre  miejsca chciałaby zobaczyć ponownie. Ponadto Mamelon zapowiedziała że nie pozwoli zastąpić się już never Dżizaasowi ( "Niech sobie nie myśli że mnie zastąpi w twoim sercu!" ) i że zamierza ruszyć na Rzym wiosną przyszłego roku. Chyba nawet pojedziemy do Tivoli, mła jeszcze nie widziała Parco Villa Gregoriana a cóś czuje że powinna.




czwartek, 29 października 2020

Roma - spacerownik turystyczny - część druga

Piazza Colonna nie jest tak oblegany jak Piazza Navona czy Piazza Spagna . Mła sądzi że to z powodu Palazzo Chigi, pięknego budynku zaprojektowanego w XVI wieku przez Giacomo della Porta, którego projekt został niestety zmieniony przez niejakiego Matteo  Bartoliniego tylko po to  by jeszcze inni architekci przez niemal  trzy stulecia mogli katować pierwotne piękno projektu della Porty. Za wszystko złe w przypadku tego budynku mła wini Pietro Aldobrandiniego, brata papieża Klemensa VIII. To jemu zamarzyło się połączenie swoich dwóch nieruchomości w jedną ( posiadał już przedtem nieruchomość w pobliżu ) i przeróbki. No i teraz sobie palazzo stoi, pięciopiętrowe krówsko. Od roku 1659 własność rodziny Chigi , bogatych bankierów rodem ze Sieny, nazwisko po nich przy pałacu zostało . Obecna krowiasta wersja to zdaje się głównie dzieło Felice della Greca i Giovanniego Battisty Contini . Hym... rozmach jest, schody, dziedziniec z fontanną ( najładniejszy bo zaprojektowany przez Giacomo della Porta, ta fontanna została skopiowana w wielu miejscach w Rzymie i innych włoskich miastach ). Od XVIII wieku siedziba ambasad, a od 1916 budynek przeszedł w służbę włoskiego rządu. Od 1961 roku jest oficjalną miejscem posiedzeń włoskiego rządu i siedzibą premiera. Wicie rozumicie, carabinieri i inne służby się kręcą a turyści jakoś mniej bo to niemiło jak  mundurowe patrzą. Piazza Colonna jest prostokątny - północną stronę zajmuje Palazzo Chigi, stronę wschodnią zajmuje XIX wieczny pasaż handlowy Galleria Colonna ( od 2003 roku Galleria Alberto Sordi ), stronę południową  flankuje Palazzo Ferrajoli, dawniej poczta papieskia, oraz mały kościół Santi Bartolomeo ed Alessandro dei Bergamaschi,  zbudowany w latach trzydziestych XVIII wieku.  Stronę zachodnią zabudowano Palazzo Wedekind z roku 1838, z kolumnadą z rzymskich kolumn wziętych z Veii ( to takie etruskie ruiny w pobliżu Rzymu ). Plac w tym miejscu istniał "od zawsze", znaczy od czasów starożytnych, niegdyś na miejscu Palazzo Wedekind stała świątynia Marka Aureliusza a przed nią największa ozdoba placu - Kolumna Marka Aureliusza.

Kolumna Marka Aureliusza została wzniesiona dla upamiętniania zwycięstw cesarza, pierwotnie na wschodnim skraju ówczesnego Pola Marsowego pośrodku placu który znajdował się między świątynią Hadriana a świątynią Marka Aureliusza, nieopodal świątyni Neptuna. Kolumnę ustawiono dla upamiętnienia zwycięstw zmarłego cesarza odniesionych nad plemionami barbarzyńskimi ( Markomanami, Kwadami, Sarmatami, Jazygami ) w latach 176-193. Wzorem dla Kolumny Marka Antoniusza była Kolumna Trajana. Mamy więc kolumnę typu doryckiego ze wstęgową opowieścią na temat cesarskich zwycięstw. Budowę pomnika prawdopodobnie rozpoczęto w roku 180, została ukończona w 196 roku. Wysokość całej konstrukcji wykonanej z kararyjskiego marmuru wynosi 29,77 m. Pierwotnie na kolumnie stał cesarz Marek Aureliusz ale zaniknął w pomroce dziejów.  27 października 1589 na szczycie kolumny umieszczono na polecenie papieża Sykstusa V obecną do dziś rzeźbę przedstawiającą św. Pawła Apostoła dłuta Tomasso della Porta. Znawcy twierdzą że Kolumna Marka Aureliusza to nie taki cud jak Kolumna Trajana, mniej dbano o  dokumentacją rolę przedstawień, nie jest to też monumentalna budowla. Za to dzięki odmiennemu sposobowi rzeźbienia ( świder działał ) płaskorzeźba jest bardziej wyrazista ( głębsze nacięcia ), światłocienie grają aż miło i wstęgowa opowieść sprawia wrażenie bardziej ekspresyjnej niż opowiastki o zwycięstwach Trajana. Na Kolumnie Marka Aureliusza przedstawiono multum drobnych postaci, spiętrzonych co wywołuje wrażenie wieloplanowości, rytych głęboko co z kolei wywołuje wrażenie ruchu ( za to zero przedstawień pejzażu, nie można mieć wszystkiego bo byłby wizualny chaos ). Ta kolumna  to drugi zabytek dokumentujący ten typ konstrukcji występujący tylko w  architekturze rzymskiej, należy też do niewielu przykładów ocalałych budowli które się ostały w Rzymie po czasach panowania Antoninów.


Z Piazza Colonna turyści  drepczą  do Fontana di Trevi bo to bliziutko, wystarczy tylko przejść Via del Corso i wejść w  króciutkie  Via dei Sabini i Via dei Crociferi żeby dotrzeć  do najbardziej znanej fontanny świata. Podrepczemy sobie zatem do tego cudu zazwyczaj straszliwie obleganego przez tzw. masowych turystów. W tym roku mła miała szczęście bo masowi masowo nie przyjechali i mła  mogła nacieszyć oczy nie pilnując się przed złodziejstwem, nie będąc popychana, nadeptywana i w ogóle nie   zagrożona stratowaniem. A jest naprawdę na co popatrzeć! Fontanna jest przepiękna, olbrzymia po rzymsku i wypełniona czystą wodą z akweduktu Acqua Virgo, zbudowanego w 19 roku p. n.e. przez Agrypę ( ten akwedukt zasila wodą fontanny na Piazza Navona i fontannę Barcaccia na Piazza Spagna, na dzisiejszym Piazza Trevi było w starożytności jego ujście ). To największa fontanna w Rzymie wiec żadne  ciurkadełko tylko  wodogrzmoty, przeskalowanie architektury i urodne ludzkie i zwierzęce ciała  wyrąbane w kamieniu. To nie pierwsza fontanna  w tym miejscu, przed barokowym monumentalnym założeniem stała w tym miejscu fontanna zaprojektowana przez Leona Battiste Albertiego w 1435 roku. Za czasów Urbana VIII, a konkretnie to w 1640 roku zaczęto myśleć o tym żeby cóś zmienić w rione Trevi. Wicie rozumicie,  Maffeo Barberini był jednym z tych papieży, którzy rzeczywiście zmieniali Rzym i Kościół ( nabudował się chłopina dewastując przy okazji starożytności a jakby było mało to jego konflikt z Galileuszem, powstały zresztą  z powodu małostkowego charakteru tego papieża, zaważył na postrzeganiu roli  nauki przez Kościół i zamknął tę instytucję na nowe myślenie  tak, że w porównaniu z podejściem XVII wiecznym jej średniowieczne podejście do zdobyczy nauki to był  liberalizm zaawansowany ).  Na fontannę wg. projektu Giovanni Lorenzo  Berniniego papieżowi jednak zabrakło kasy ( bo rozdawał ją bratankom niemalże do upadłego, głównie do upadłego  skarbu Państwa Kościelnego ).


W roku 1730 papież Klemens XII ( z domu pan Corsini )ogłosił  konkurs na  nowa fontannę, którego zwycięzcą został Niccolo Salvi. Salvi studiował studiował nie tylko architekturę pod okiem Antonio Canevariego ale też matematykę i filozofię. Trochę  chyba  było tego studiowania zbyt dużo bo jako architekt wiele się nie napracował.  W 1728 roku kiedy Canevari wyjechał do Lizbony, by pracować dla króla Portugalii. Salvi przejął jego niewielkie, rzymskie zlecenia –  taa..., to były głównie zlecenia na dekoracje wnętrz. Tak, tak, najsłynniejszą fontannę świata zaprojektował facet od wnętrz pałacowych. Budowa okazałej po rzymsku fontanny  rozpoczęła się w 1735 roku i trwała przez blisko trzy dekady. Salvi nie ujrzał dzieła swego życia, budowę dokończyli Giuseppe Pannini  i bliski  przyjaciel Salviego, rzeźbiarz  Pietro Bracci ( bo Salvi był zszedł  w roku 1751, pozostawiając  w sumie bardzo niewielki architektoniczny spadek dla potomnych  ). Uroczyste otwarcie fontanny miało miejsce 22 maja 1762 roku. Ramę dla fontanny stanowi fasada Palazzo Polli.  Duuuża, ma 20,0 m szerokości i 26,0 m wysokości. Sama fontanna miała w zamyśle  twórcy przypominać morską grotę, w której umieszczono postacie mitologiczne: Neptuna ( vel Okeanosa ) w rydwanie zaprzężonym w hipokampy ( skrzyżowanie konia z rybą które są w tym wypadku alegoriami dwóch stanów morza - sztormu i spokojnej, gładkiej wody  ), oraz dwa trytony ( będące symbolem Kastora i Polluksa ), prowadzące zaprzęg. Statuy umieszczone w balustradzie symbolizują cztery pory roku. W sąsiednich niszach znajdują się alegorie Zdrowia ( prawa strona ) i Obfitości ( lewa strona ). Cztery statuy umieszczone na balustradzie symbolizują cztery pory roku ( to dzieła Corsiniego, Ludovisiego, Pincellottiego i Queirolego ). Na szczycie budowli umieszczono ogromny herb papieża Klemensa XII. Pod tym herbem, w centralnej części attyki widnieje tablica z inskrypcją upamiętniająca Klemensa XII jako fundatora budowy, zaś pod architrawem jest umieszczony epigraf "Benedictus XIV" coby upamiętnić wkład w budowę również tego papieża.

Legenda wiąże nazwę fontanny z imieniem Trevia  noszonym przez dziewicę, znaczy virgo,  która odkryła źródło wody wykorzystane przy budowie akweduktu. Wodę doprowadzaną przez ten akwedukt do fontanny nazywa się Acqua Virgo.Taa... taka piąkna legenda, ale  tak po prawdzie nazwa rione Trevi pochodzi od słowa Trivium tłumaczonego jako  "trójdrożny koniec",  gdyż w okresie średniowiecza, w okolicy dzisiejszej Fontana di Trevi, znajdowało się właśnie takowe  rozdroże. Okolica wokół wypełniona wówczas była wieżami obronnymi, w większości należącymi do rodziny Colonna. Oczywiście z fontanną wiążą się i insze historyjki, jedna z bardziej znanych to ta o asso di coppe czyli kamiennej wazie  ustawionej na obmurowaniu  fontanny po prawej stronie. Podobno waza pojawiła się tam bo Salvi miał dość narzekań miejscowego golibrody, który co i raz wypełzał ze swojego przybytku i krytykował budowaną fontannę. Waza została ustawiona naprzeciw  wejścia do zakładu coby obrzydliwa fontanna nie raziła wysublimowanego smaku "stylisty zarostu". Insze  opowiastki dotyczą wrzucania monet - Fontana di Trevi to istna skarbonka. Wg tradycji, każdy kto chce jeszcze wrócić do Rzymu powinien stojąc tyłem, wrzucić do fontanny monetę. Tacy którzy chcą w Rzymie przeżyć romans wrzucają dwie monety a tacy którzy chcą  ten romans sformalizować  muszą wybulić i utopić aż trzy.  Każdego ranka wyławia się  około 1500 euro ( 50 kilogramów monet ) - taka  jest moc zdziwnych opowiastek! Pieniądze przekazywane kiedyś były Caritasowi, który prowadzi w Rzymie m.in. stołówki dla ubogich i noclegownie dla bezdomnych. Jednakże  obecnie pieniążki zbiera  miasto, nie wiem czy dlatego że  w stołówkach kiepsko karmili a w noclegowniach nie było miejsc, czy też  z inszych powodów.  Swego czasu  z pieniążkami z  fontanny kombinował bez pośrednictwa  Caritasu i miasta niejaki Roberto Cercelletto, bezdomny, którego zatrzymano pewnej nocy "przy połowie" ( znaleziono u niego 600 Euro w drobnicy ). Okazało się, że przez grubo ponad 30 lat regularnie co noc nurkował w fontannie. Dorobił się ksywki "Rybak", ponoć był jednym z najbardziej majętnych bezdomnych w Rzymie.

środa, 28 października 2020

Alcatraz w jesiennej szacie


Złociście, pomarańczowo i czerwono zrobiło się w Alcatrazie pod koniec października. No i ciepławo. Mła cała szczęśliwa bo to dobrze dla Alcatrazu, co prawda mła z przyczyn wiadomych ( kręgosłup chromy ) wkopków - wykopków robić  nie może ( szpadelkowanie odpada ) ale dołek na cebulki jeszcze wykopie a kwitnące młodziutką wiosną cebuliszcza znacznie podnoszą urodę Alcatrazu. Znaczy póki ciepło to mła zawsze  jeszcze może do ogrodu się  udać i przycebulkować ( a niedługo powinny pojawić się masowo przeceny  cebul ).



Rarytetne niderlandzkie cebulki ( mła pisze niderladzkie bo Holand już  jest Nederland, mła sobie wykoncypowała  że to dlatego żeby nikt jej przypadkiem z Poland nie pomylił, he, he, he ) mła posadziła  koło przebarwionej na złoto magnolki. Przebiśniegi w dość oddalonych od się grupkach, tak żeby mogły się rozrastać w spore, jednorodne kępiszcza. Mła obecnie żałuje że kupiła tak mało cebulek odmian 'S. Arnott', cebulki tej odmiany przybyłe z Niderlandów są olbrzymie, zapowiadają  rzeczywiście przebiśniegi giganty.  Z drugiej strony przeca cebule się rozrastają, kępka przebiśniegów 'Viridapice' powstała z pięciu cebulek. Mła zatem nie powinna sobie w  brodę pluć że cebulków kupiła za mało, tylko cieszyć oczy kolorami przebarwionych jesiennie liści i snuć lube wizje wiosennych kwitnień. No i powinna solidnie zeszycik z mapkami nasadzeń wertować coby zawilców gajowych  przypadkiem nie wykopać ( o mały włos aby się jej  zdarzyło ).

W ogrodzie  na razie przebarwiają się  liście klonów, niektórych kalin oraz fotergilli. Barw jeszcze nie zmieniły liście perukowca, judaszowca czy kolkwicji. No i nasz ambrowiec jest tradycyjnie zielony jak żaba. Za  to owocki irgi nie są już tak  wściekle czerwone jak  na zdjęciu obok. Wraz z postępującym październiczeniem nabrały najpierw karmazynowego  odcienia a teraz o wabią wzrok niepokojącym kolorem porfirowej purpury ( to chyba tautologia, takie określenie koloru ale co tam ).  Jaskrawą czerwienią  już tylko owoce niektórych berberysów i magnolek dają po oczach. No może jeszcze te resztki jabłuszek co się ostały na gałęziach jabłonki. Na bluszczu pojawił się czarne owoce a krzewy mahoni i wyprodukowały śliwkowe ( z niebieskim nalotem ) grona. Niestety w zeszłym roku umarła trzmielina oskrzydlona  z Rogowa  i tej jesieni nie ma już w ogrodzie radosnego połączenia wściekłego różu i jaskrawego pomarańczu, którym to zestawem barw dawały czadu trzmielinowe owocki.

Postanowiłam że trzmielinę trza będzie ponownie do Alcatrazu sprowadzić, jest rarytetna abelia to dlaczego ma nie być swojskiej trzmieliny? Wiem że przez większość ogrodowego sezonu trzmielina jest lekko chynchowata ale jesienią  jest jednym z najpiękniej przebarwiających się krzewów. No i te owoce urodne co cud! Oczywiście nie samymi przebarwieniami krzewów Alcatraz cieszy, całkiem nieźle wyglądają  teraz  paprocie. Mła musi jeszcze wydłubać łyżeczko -  szpadelkiem dwa dołki pod niewielkie  egzemplarze Dryoptheris filix-mas 'Linearis Polydactyla' coby się paprociowo doszczęśliwić ( dobrze że  małe bo kręgosłup dużych egzemplarzy do wkopków  by nie zdzierżył i pewnie zimowały by  biedaczki w pralni ). Najbardziej mła jest zadowolniona z języczników, jej rarytetne egzemplarze odmian tego gatunku nabrały tego w miarę deszczowego lata sporo masy, frondy są coraz dłuższe i szersze.




Oprócz coolorowych roślin mła zauważyła coolorowo ubarwione zwierzątka, troszki insze niż na Suchej - Żwirowej.  O ile na mojej podwórkowej rabacie niepodzielnie rządzą owady ( kotom się tylko wydaje  ze maja tam cóś do miauczenia ) o tyle w Alcatrazie jest ptasie miejsce. Odkąd sroki się wyprowadziły do lepszej miejscówy ( działka obok, zapewniony żyr i rozrywka ) w Alcatrazie pojawiło się więcej małych ptaków. Jakoś koty nie trzebią tak populacji drobnych ptaszków jak sroki, co i raz mła widzi złote brzuszki sikorek, brunatne upierzenie mazurków, kosową czerń  czy jaskrawe barwy pleszek. Ba, ona widziała że ponownie pojawiły się w Alcatrazie drozdy ( na razie chyba tylko z wizytą ). Niedawno mła udało się zrobić zdjęcie "papagaja", znaczy rudzika, fociła w towarzystwie Mrutka, któren owszem ptaszka obserwował ale cóś go bardziej aparat fascynował ( Mruti usiłował pozować, on jest urodzonym modelem  a nie myśliwym, co mu tam ptaszek kiedy mła odkrywa obiektyw ).