środa, 18 listopada 2015

Obecní dům czyli secesyjne szaleństwo w Pradze


Kiedy we wrześniu zeszłego roku wylądowałyśmy z Mamelonem nad ranem w Pradze, jednym z budynków na których w szarym brzasku mokrego świtu zatrzymały nam się na dłużej ślepia był bardzo okazały "building" z secesyjnymi ozdóbstwami. Budynek sam w sobie klasyczny, żadnych tam krzywizn i falowań bryły. Przyciężkawo, jak to w XIX - wiecznej architekturze wiedeńskiej ale tylko na pierwszy rzut oka. Jak się bliżej chałupce przyjrzeć to secesja wyłazi na balkony, zadaszenia, osiada na murach mozaiką i witrażowymi oknami. Po jeszcze uważniejszym oblookaniu wypełza z boniowań, ościeżnic, rynien. Taka kwiecista, kaligraficznie powykręcana, gdzieś w pół drogi pomiędzy Wiedniem a Paryżem ( czyli między Jugendstill a Art Nouveau ). Obecní dům zwany inaczej Miejskim Domem Reprezentacyjnym ( Reprezentační dům hlavního města Prahy ) został zbudowany w latach 1905-1912 według planów architektów Antonína Balšánka i Osvalda Polívki. Swoje trzy grosze do jego niezaprzeczalnej urody dołożyli najwięksi czescy twórcy przełomu wieku XIX i XX - Mikoláš Aleš, Max Švabinský, František Ženíšek, Ladislav Šaloun, Karel Novák, Josef Mařatka, Josef Václav Myslbek, Alfons Mucha i Jan Preisler. Najbardziej znany tzw. ogółowi jest Alfons Mucha, pocztówki i gadżety unieśmiertelniły twórczość mistrza, przy okazji straszliwie ją trywializując. Hoże dziewoje Muchy masowo zalęgły się na kubeczkach, zakładkach, okładkach notesów, że o takich "zwyczajnych" reprodukcjach typu "na ścianę z tym" ledwie napomknę. Los ciężko doświadczonego dzieła sztuki dzielą z podobiznami Adeli Bloch - Bauer autorstwa Klimta. Może z czasem będzie tak jak ze słonecznikami mistrza Vincenta, ludziom przejdzie apetyt na reprodukcje na kubeczkach. Taką mam nadzieję, bo gadżetyzm co prawda nie jest w stanie zniszczyć wartości dzieła ale jest w stanie wielu skutecznie uodpornić na jego urodę ( wierzcie "cudne" gadżeciki nijak się mają do prawdziwego Muchy - plakaty i panele jego autorstwa najlepiej wyglądają jako plakaty i panele, ujdą pocztówki, zastawę stołową to drogi Alfons sam projektował i nie ma ona nic wspólnego z tym "sztucznym muchowaniem" obecnym w sklepikach Pragi ).

No i doszliśmy do mamelonowego i mojego zwiedzania miasta, które to zwiedzanie musiało pokonać obrzydzające Pragę przeszkody wzniesione ku uciesze masowego turysty. Nie żebyśmy obie miały jakieś strasznie wysublimowane gusta i tzw. duchowe potrzeby "najwyższego rzędu", po prostu w morzu chińskiej produkcji kiczu chciałyśmy zobaczyć coś prawdziwego. Coś co nie będzie św. Wacławem z plastiku, ani talerzykiem z "rozciągniętym Muchą" czy wyprodukowanym w Azji "prawdziwym czeskim szkłem". Oblookując dokładnie Obecní dům natrafiłyśmy na plakat reklamujący wystawę sztuki i rzemiosła przełomu XIX i XX wieku. Cena biletów po 150 koron na łeb wydała nam się w miarę  jak na Pragę przystępna, więc zdecydowałyśmy się ukulturalnić. Znaczy nasze zwiedzanie miasta rozpoczęłyśmy prawilno bo Obecní dům jest początkiem Drogi Królewskiej ( niemal wszystkie zorganizowane wycieczki musowo zaczynają stąd pielgrzymkę przez Stare Miasto na Hradczany ). Co prawda miałyśmy gdzieś fakt że Obecní dům stoi na miejscu dawnej królewskiej siedziby ( Wacław IV wzniósł  pałac w roku 1380 i przez ponad 100 lat rezydowali w nim jego następcy ), bardziej interesowało nas to co dziś tam się znajduje. Wnętrza budynku naprawdę godne są zobaczenia, nawet  w znajdującej się w nim kawiarni "lepiej wygląda niż smakuje", he, he. Jeżeli kochacie secesyjne klimaty to Obecní dům jest tzw. punktem obowiązkowym  zwiedzania Pragi, to taka secesja "wysokiej próby", na pewno nie będziecie zawiedzeni. Poza tym jak to bywa z muzeami i wystawami  o których tylko napomykają przewodniki turystyczne - święty spokój i oddech od tłumów zapewniony. Wystawę zwiedzało z nami ledwie parę osób, żadnego ścisku jak w katedrze czy synagogach. Bezczelnie przyznam że kocham takie niespieszne oglądanie a nie znoszę "ogonkowania" do atrakcji turystycznych ( w Bath popielgrzymkowałyśmy do muzeum Jane Austin, starannie zamkniętego,he, he, a odpuściłyśmy sobie słynne rzymskie łaźnie ).

Na wystawie sztuki i rzemiosła spod znaku secesji czy też Art Nouveau zgromadzono dzieła nie tylko czeskich mistrzów. Wiadomo ich prace były najliczniejsze w ekspozycji ale oprócz nich było masę eksponatów rodem z Wiener Werkstätte ( nazywam tę artystyczną wspólnotę kuzynką praskiej secesji ),  francuskich szkieł i mebli z Nancy, trochę "dekadenckiego" Berlina i prace Toulouse - Lautreca w charakterze wisienki na torcie. Po prostu tarzanie się w najlepszej sztuce Belle Époque. Nie ma się co tej prawdziwej sztuki bać, ona to nie tylko ta "czysta i prawdziwa" ( czytaj do powieszenia na ścianie lub ustawienia w  przestrzeni ) lecz też ta "stosowana" - wyzierająca  z noża czy łyżki,  wręcz objawiająca się w szklanych wazonach Mosera, braci Daum czy  Gallé, uśmiechająca się z "muchowego" plakatu reklamującego wino. Taka zwyczajna i codzienna, do wyobrażenia sobie w naszym własnym domu a jednak niesłychanie odległa od "muchowych" i "klimtowych" ozdóbstw masowo produkowanych w Chinach metodą "chwała kalkomanii". Projekty zastawy stołowej autorstwa Alfonsa Muchy  lata świetlne dzielą od "muszych serwisów". Jakoś nie widziałam w praskich sklepach eleganckich nożyków, łyżeczek czy filiżanek zaprojektowanych przez Muchę. Niestety  wszędzie  królowała ta bylejakość. Krzykliwe barwy współczesnych wyrobów nijak się mają do kolorów oryginalnych prac, których reprodukcje złośliwie wykrzywione przez porcelitowe powierzchnie prezentują się niekiedy wręcz tragicznie. Jedzenie ciacha z twarzy klimtowskiej Bloch - Bauerowej czy urodnych pań Muchy - prawdziwa perwersja!

Dzisiejszy wpis ilustrują między innymi projekty zastawy stołowej z 1902 roku, tak Alfons Mucha wyobrażał sobie "akcesoria posiłkowe". Hym...... ani śladu dziewoi na talerzyku czy trzonku łyżeczki, no ni ma. Zupełnie nie po "muszemu", he, he. Szczęśliwie Mucha nie dożył takich  skutków "stosowania" jego  sztuki, z jakimi dzisiaj mamy do czynienia. Gdyby ożył i zobaczył to pewnie by się zaraz ponownie w trumnę położył! Amen.
Po smętnej refleksji na temat zawartości prawdziwego Muchy we współczesnej wersji "pseudo Muchy", doszłyśmy z Mamelonem do wniosku że jesteśmy stare gropy. No bo podobają nam się głównie rzeczy stare, obie cenimy jakość wykonania, o którą coraz trudniej. Oglądana przez nas dzisiejsza biżuteryjna masówka z granatów ( czeska wersja bursztynowych pamiątek z nad morza ) przy takiej biżuteryjnej masówce sprzed stu lat po prostu boli. Gdzie ten "sznyt", gdzie to wykonanie, gdzie ten czerwony blask kamienia. Pierściónki dla służących, broszki dla kucharek prezentują się znacznie ciekawiej niż współczesna biżuteria dla masowego odbiorcy, a przecież i tamte klejnociki nie były przeznaczone dla wyrafinowanych elegantek. Czeskie granaty często zakuwano w srebro albo i mosiądz, o błysk czerwieni gęsto ućkanych kamyczków tu chodziło a nie o wartość kruszcu czy szlachetność kamieni. Ta niegdysiejsza "gorsza" biżuteria pyszni się dziś na wystawach antykwariatów, deklasując współczesne masowe wyroby jubilerskie. Tak się ma sprawa z mas - klejnotami, to co tu pisać o "jewellery" z wyższej półki?! Na wystawie w gablotkach granaty w wydaniu "artystycznym" i na dokładkę mnóstwo innej biżuterii w stylu Art Nouveau. Zakręciło nami porządnie.

Wszystko pięknie wymyślone, wabiące oczy rzadko spotykanymi połączeniami wcale nie tak bardzo drogocennych materiałów. Bo w biżuterii artystycznej liczy się przede wszystkim pomysł, kruszec i kamienie mają znaczenie  podrzędne. Są jednie środkami za pomocą których osiąga się zamierzony efekt. Secesyjni jubilerzy nie musieli oprawiać brylantów czy szafirów żeby ich klejnoty podbijały serca noszących je kobiet. Kamienie miały mieć piękną i ciekawą oprawę, kunszt się liczył. Wielkie domy jubilerskie realizujące zamówienia dla arystokracji i najbogatszej części burżuazji secesyjny prąd ledwie musnął, nadal tworzono w nich biżuterię w stylu późnej królowej Wiktorii. Zmiana nastąpiła dopiero po szerokim wprowadzeniu do jubilerstwa platyny, bardzo ciągliwej i dobrze trzymającej zakuwane brylanty ( w epoce wiktoriańskiej brylanty zakuwano w srebro, złoto nie nadawało się do "trzymania" tych kamieni ). Platynowa biżuteria z początku XX wieku ( w Anglii nazywają ją biżuterią edwardiańską ) była niesłychanie delikatna i przez swoją "pajęczynowość" dobrze pasowała do wszechobecnej już "nowej linii". Co prawda motywy tej biżuterii nie były z ducha Art Nouveau, w kokardkach i symetrycznych motywach wybrzmiewały raczej echa odległego rokoka, ale jakaś nowa jakość się narodziła. Jednak na brylanty i platynę rynek zbytu nie był znów tak duży. Tzw. sfery artystyczne, cała bohema gustowała raczej w innej biżuterii. No, pomijam tu wspaniałe kurtyzany i wielkie dupodaje Belle Époque ( Wujek Wiktor  wytłumaczył mnie sześcioletniej podsłuchującej rozmowy dorosłych wujków że "dupodaja to bajadera północy", he, he ), dla których "Diamonds Are A Girls Best Friend". Te wszystkie gwiazdy typu Mata Hari czy La Belle Otero nadal gustowały w brylantach.

Techniką która była bardzo chętnie wykorzystywana w projektowaniu biżuterii w nowym stylu było pokrywanie emalią. Emalia zwana dawniej hym....tego....szmelcem,  to nic innego jak delikatne szkliwienie powierzchni. Sproszkowane minerały w towarzystwie tzw. topnika i pigmentów są nanoszone na złote lub miedziane powierzchnie a potem wypalane ( srebro odpada - topi się w na tyle niskiej temperaturze że wypalanie na nim większości emalii mających wyższą temperaturę topnienia jest po prostu niemożliwe ). Poza tym współczynnik rozszerzalności cieplnej metalu musi grać z takim współczynnikiem u  emalii, gdy jest inaczej szklista powierzchnia pęka błyskawicznie. Biżuteria emaliowana jest delikatna i "niełatwa w noszeniu", bardzo często ulega uszkodzeniu - aż cud że do naszych czasów dotrwało tyle secesyjnych emaliowanych, drobnych przedmiotów będących w codziennym użytku ( kolczyki, wisiorki czy pierścionki ). Oczywiście najwięcej przetrwało broszek,  chyba najmniej narażonych na utratę szkliwionych powierzchni. Kto raz zobaczył emalie Lalique'a ten już ich nie zapomni ( no chyba że jest facetem typu drwal z lasu ), projekty tej biżuterii ilustrują dzisiejszy wpis. Oczywiście  wykonanie jest mistrzowskie, oryginalna biżuteria powala urodą. Dla miłośników prostszych form istnieje możliwość zawieszenia oka na biżuterii Liberty & Co. Archibald Knox czy "jugendstillowych" wyrobach wiedeńskich. Całkiem osobną bajkę stanowi biżuteria tworzona przez artystów zrzeszonych w brytyjskim ruchu Arts And Crafts czy klejnociki pani Bonté. Najlepiej byłoby to zobaczyć, opisać ciężko. Stałyśmy z Mamelonem wgapione w te cudeńka ze ślinotokiem, jak te Małgorzaty kuszone przez Fausta. A to dopiero był wstęp do ochów i achów, bowiem dolazłyśmy do szkieł. Z jednej strony uderzyło mnie to nagromadzenie trochę bez ładu i składu, z drugiej strony gdyby chcieli wszystko to co było szklanego na tej wystawie zebrane należycie wyeksponować, to byłaby to tylko wystawa secesyjnego szkła.

Wyroby szklane uważane są za crème de la crème secesji. W tej dziedzinie artyści wypowiedzieli się w  sposób najpełniejszy i najbardziej charakterystyczny dla całego tego nurtu. Podobnie jak z emaliowaną biżuterią, ciężko to opisywać, operowanie przez artystów barwą szkieł znacznie lepiej wychodzi na zdjęciach ( focenia nie było ), a najlepiej to wygląda w realu. Mogę Wam tylko narobić apetytu bo żaden opis i właściwie żadna fota  nie odda tego co tak naprawdę widziałyśmy. Loetz, Moser, Daum, Gallé, Tiffany, pomniejsze warsztaty - to była uczta dla oczu i trochę dla ducha ( jak dla mnie każde obcowanie z czymś pięknym jest ucztą dla ducha ). Była to najlepsza kolekcja secesyjnych szkieł jaką oglądałam, nawet tylko dla niej chętnie poszłabym jeszcze raz na tę wystawę.  Wszystko to do obejrzenia bez  fali ludzkiej, bez szumu charakterystycznego dla obleganych ekspozycji w wielkich muzeach. Cisza, spokój i możliwość dokładnego przyjrzenia się eksponatom, bez wpychających się przed oczy ludzi. Rany, błogosławiłyśmy z Mamelonem tę muzealną ciszę, pozwalającą człowiekowi skupić się na oglądanych przedmiotach. Za murami przewalał się dziki tłum, Náměstí Republiky przy którym stoi Obecní dům to jedno z najbardziej ruchliwych miejsc Pragi, czułyśmy się więc jak w oku cyklonu. A spokoju potrzebowałyśmy bo oto przed nami była kolekcja ciuchów i gadżetów modowych z Fin de siècle. Mamelon, samozwańcza caryca garderoby z przyległościami, wszechwładna królowa bieliźniarki i pani na szafie z obuwiem miała swoją chwilę szczęścia. Ale o tym to już będzie inny wpis.

4 komentarze:

  1. Jakie cudne te przedmioty! Szkoda, że nie urodziłam się w czasach, kiedy nożyk i łyżeczka do herbaty były dziełami sztuki...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Designerskie dzieła sztuki to są i dzisiaj ale jakoś tak giną w zalewie masówy. To znaczy chyba bardziej giną niż kiedyś to się zdarzało wyrobom prawdziwie dobrego rzemiosła. Też z Mamelonem wzdychamy za starymi, dobrymi czasami.

      Usuń
  2. I to się nazywa artystyczny wyrób, dziś... zalewa nas masówka, ale może i dobrze :)
    Miło popatrzeć :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj, wcale nie tak dobrze z tym zalewaniem. Żeby ta masówka była na poziomie, ale nie ma zmiłuj - masówka zazwyczaj tandetna, niestety!

    OdpowiedzUsuń