niedziela, 6 grudnia 2015

Kilka uncji zapachu czyli perfumy z czasów pani Gabrieli Z. - koniczynowo i "całkiem naturalnie"


Mijający tydzień był dla mnie naprawdę dziki, z jednej strony musiałam "odhaczyć" mnóstwo spraw, z drugiej to podczas tego "odhaczania" solidnie się przeziębiłam i wieczorną porą leżałam prawie martwym bykiem i straszyłam znajomych, którzy zamiast mojego zwykłego głosu w słuchawce telefonicznej,  słyszeli faceta po tzw. trzydniówce. Pełna zgroza! Na szczęście dzięki okładom z kotów i połykaniu tranowych kapsułek i straszliwych ilości witaminy C w kroplach, w miarę szybko dochodziłam do stanu normalnej używalności. Trzeci wieczorek zalegania nie został przespany tylko poświęcony lekturze. Sięgnęłam po pierwszą z brzegu świeżo przyniesioną do domu i zapółkowaną książczynę, mając nadzieję że będzie to pozycja, która nie przegrzeje mi zwojów. Kuźwa, "Sezonowa miłość" Zapolskiej, ramota napisana miejscami młodopolską, czasem niemal katorżniczą polszczyzną! Obyczajowo i psychologicznie to jest pre Nałkowska.  Zapolska miała świetne wyczucie sceny, niestety za to kompletnie nie miała moim zdaniem wyczucia gatunku literackiego, jakim jest powieść. O ile postacie są pełnokrwiste ( o dziwo najmniej "krwisty" Żebrowski jest chyba jedną z najciekawszych postaci, którą udało się stworzyć Gabrieli ), dialogi są w miarę,  o tyle rozmyślania nad jestestwem, rolą kobiety, konwencjami społecznymi i tym podobne pitu - pitu  są ciężkostrawne, sprawiły że czułam że wcale nie wyłażę z tego cholernego przeziębienia. Jakby nawet pogarszać mi się zaczęło! Jedyny ratunek to było natychmiast znaleźć sposób na strawienie tej opowieści o romansie w  dzikim i bliskim naturze Zakopanem z początku wieku XX. Postanowiłam sprawę potraktować pod kątem opisów ówczesnej mody, żarełka, znanych mi miejscówek z Zakopca i nie włazić zbyt mocno w buty literackich postaci, bo pomiędzy nimi a mną jest przepaść pokoleniowa wielka jak Wielki Kanion.

No i w tym szaleństwie znalazłam metodę. Zainteresowały mnie perfumy, których nazwami operowała Zapolska. Zaczęłam zastanawiać się jak mogły wonieć i wyglądać owe słynne "Trèfle Incarnant".  Coś mi się tak z nazewnictwem karcianym kojarzyło, te trefle itd. . Woń pewno z tych drażniących i bynajmniej nie słodkich, żadna tam pikietka tylko faraon i poker - zimno i wyrachowanie. Ha,  i  oczywiście byłam durna jak rzadko, wyszedł mój brak znajomości lingua latina przełomu wieku XIX i XX czyli języka francuskiego! No żenua, że pozwolę sobie spolszczyć, he, he. Trèfle incarnat vel trèfle du Roussillon  to Trifolium incarnatum , po prostu paszowa koniczyna. Braki w wykształceniu czym prędzej zwaliłam na chorobę ( że niby przez osłabienie nie zajarzyłam )  i prześledziłam sobie w necie historię naszej koniczynki. Odetchnęłam z ulgą że jednak nie byłam totalnie słabo kojarzącym tumanem, bo  dotarło do mnie że koniczyna o takim kształcie kwiatów wcale u nas nie jest taka popularna i tzw. inkarnatka mogła być mi zwyczajnie nieznana. Na naszych łąkach króluje koniczyna łąkowa zwana inaczej koniczyną czerwoną Trifolium pratense. Owszem pachnie, ale nie oszałamiająco. W rejonach nadmorskich jej podgatunek też nie wydziela wspaniałych woni.  Gatunek jest wprawdzie wielce dla ludzkości zasłużony, uprawia się go od XI wieku ( od XVII tak bardziej intensywnie ), ale te uprawy to albo zielarstwo ( koniczyna czerwona to taka miniapteka - różnie podawana ma łagodzić spory zbiór chorób ) albo robienie dobrze bydełku ( pasza ) i glebie ( koniczyna jest rośliną wzbogacającą glebę w azot ). O perfumiarstwie głucho! Koniczyna czerwona często krzyżuje się z koniczyną pogiętą Trifolium medium. Ten gatunek z kolei krzyżuje się z koniczyną pagórkową Trifolium montanum i koniczyną dwukłosową Trifolium alpestre oraz dość rzadko u nas występującą koniczyną długokłosową Trifolium rubens. Prawdziwe zamieszanie na tych łąkach, chyba nigdy nie zaryzykuję przypisania różowo kwitnącej koniczyny w naturze do jakiegoś określonego gatunku, he, he.


Od lewej Trifolium medium, Trifolium montanum, Trifolium pratense, Trifolium rubens. Pominęłam przy tej koniczynowej wyliczance koniczyny "mniej popularne", czyli wcale z łąkami nie kojarzone - koniczynę polną Trifolium arvense , kwacholuba nie nadającego się na paszę ( ale radośnie tworzącego mieszańce z koniczyną łąkową, he, he ) i  rzadko w Polsce występującą w naturze ( ale chętnie uprawianą w ogrodach, bo urodna ) koniczynę pannońską Trifolium pannonicum. Żadna z tych koniczyn nie pachnie na tyle mocno żebym podejrzewała ją o posiadanie niezbędnej dla perfumiarstwa ilości olejków eterycznych. Jedynie nasza białawo kwitnąca koniczyna biała zwana też rozesłaną, Trifolium repens, pachnie na tyle silnie że można ją podejrzewać o użyczanie woni ( ponoć zapach wyczuwalny jest w miodzie, bo w przeciwieństwie do koniczyny czerwonej zapylanej głównie przez trzmiele, nektar koniczyny białej jest dostępny również dla posiadających krótsze języczki niż trzmiele pszczół miodnych ).

Koniczyna krwistoczerwona czyli Trifolium incarnatum w Polsce jest rośliną uprawną. Żadna z niej bylina, zazwyczaj jest jednoroczna, rzadko dwuletnia. Pochodzi z basenu Morza Środziemnego, w Europie zachodniej i środkowej naturalizowana, uprawiana głównie na paszę ( odmiana sativum ). Te urocze wonie będące w czasach Belle Époque perfumiarskim hitem, zastosowała firma L.T.Piver. To jedna ze najstarszych do dziś działających francuskich perfumiarni. Powstała w 1774 roku, i niemal od razu zasłynęła jako źródełko dobrych perfum, po nazwaniu sklepu "La Reine des A Fleurs". Grunt to odpowiednia nazwa, he, he! Jednak nazwa nazwą, a perfumy musiały być naprawdę dobre, bo Piver był głównym dostawcą  dla dworu Ludwika XVI. "Trèfle Incarnant" powstały pod koniec XIX wieku, konkretnie to wprowadzono je do handlu w roku 1896. Teraz będzie wielkie ha, ha, ha, bo świeżo pachnąca koniczyna którą zachwycały się ówczesne elegantki nie miała nic wspólnego z olejkami eterycznymi pozyskiwanymi naturalnie. "Trèfle Incarnant" to jedne z pierwszych fougère, perfum zawierających sztuczne substancje zapachowe. Tralala, tę woń natury stworzono na bazie tego co dziś widzimy w składzie kosmetyków jako amyl salicilate. Te wszystkie siankowate, kumarynowe zapachy, teraz głównie przeznaczone dla mężczyzn to właśnie to - a zaczęło się od zatrudnienia w L.T. Piver profesora Faculté de Sciences de Sorbonne, pana George Darzens. Oczywiście damom z przełomu XIX i XX wieku do głowy nie przyszło że taplają się w chemii, toż one wybierały zapach natury i wolności, he, he, he. Natychmiast myślę o słowach jednego z bohaterów XIX - wiecznej powieści dla młodzieży "Róża bez kolców", który twierdził że kobiety za życia kochają smołę ( wiele substancji zapachowych jest uzyskiwanych z takich ropopochodnych smół ) w której przyjdzie im przebywać po śmierci. I tym optymistycznym akcentem kończę dzisiejszy wpis.

4 komentarze:

  1. Uwielbiam koniczynki :)))) A jeszcze bardziej uwielbiam czytać Ciebie :) Zdrówka życzę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wow! I co ja mam teraz napisać? Może o koniczynkach, ja też lubię,choć biała bezczelnie porasta trawnik. No ale rzeczywiście słodko pachnie i Felicjan i ta mała larwa Szpagetka uwielbiają w niej polegiwać.

    OdpowiedzUsuń
  3. :))) Nominowałam Cię do wyróżnienia i przyznam się, że pytania wymyślałam między innymi pod Ciebie więc bardzo by było mi miło gdybyś je przyjęła :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięks, mam nadzieję że odpowiedziałam w miarę wyczerpująco.

      Usuń