sobota, 1 października 2016

Polowanie na "odzyski"


Byli my na tzw. wystawkach czyli handelku sobotnim w Kutnie. Starocie raczej nie z tych antykwarycznych, zwykła lamusownia czyli odrzuty z  "lepszego świata". Oczywiście w tym "Salonie Odrzuconych" można czasem natknąć się na coś naprawdę wartościowego, co jakimś cudem uszło oczom wprawnych selekcjonerów "śmieci" ale przeważająca większość towaru wystawianego na tego typu targowiskach to masówka  z tych najbardziej masowych wyprodukowana w ostatnim ćwierćwieczu. Hym, jak dla mnie handlowe emocje takie jakbym w Sotheby's licytowała obraz Rembrandta, i to z tego najlepszego, ciemnego okresu twórczości. Każdy ma takie "antyki" na jakie go stać a w zakupach na targowiskach nie tyle ważne jest kupowanie jako takie co raczej łowiectwo, poszukiwanie śmieciowego Graala, "odzysku" który u nas w domu po potraktowaniu  chemią gospodarczą zalśni niczym poroże  jednorożca. Nasz własny, ciężko na "śmieciach" uchodzony łup! Człowiek ogląda, mlaska z ukontentowania i zastanawia się jakie matołki mogły pozbyć się takiego cudu. Następnie nasze ego mile łechcze myśl  że oto my proszę, tego sprzedawcę tak sprytnie podeszliśmy że ten obiekt jedyny w swoim rodzaju sprzedał nam za trzy złote polskie, czyli mniej więcej za równowartość  ceny biletu komunikacji miejskiej w dużym polskim mieście. No same pozytywy, endorfiny zalewają nam  mózg jak Amazonka selwę w czasie pory deszczowej!

Te zakupy były naprawdę miłe, duuużo targowania co zawsze Mamelonowi i mnie dobrze robi ( no w końcu jesteśmy z Odzi, obywatele naszego grodu którzy się nie targują pewnikiem zapadli na zdrowiu ), towaru sporawo, widać  Niemce i Szwedy porządkowali chałupy. Upolowałam dwa urocze dzbanki zwierzątka z ciężkiej, pobielonej  gliny, Będą mi pasiły do  gipsowego, śpiącego  kota z fotki powyżej  (ach, gdybyż on też był z gliny! ). Na ściereczce ze Zwoltexu ( prezencik od Dżizaasa ) ta trójka prezentuje się słodko ( uprzedzałam co poniektórych że nie jestem posiadaczką tzw. wysublimowanego gustu ). Do tego  następna radość - oliwkowo - beżowy ceramiczny wazonik, wprost wymarzony do prezentowania w nim białych kwiatów asterka krzaczastego 'Kristina'. Równie dobrze będą w nim wyglądać  zawilce wielkokwiatowe czy japońskie, no i  rumianki. Wazonik nie za duży, w sam raz na "średnie" kwiaty. Trafiła też w moje ręce trochę dziwna czarka, lepiona ręcznie, koło koła garncarskiego to naczynko nigdy  chyba nie stało. Czarka ciężka jak cholera , polewana szkliwem jasnobłękitno - oliwkowym, z wzornictwem nawiązującym do epoki neolitu, czasu runów, kosmicznej przyszłości czy  czego tam się jeszcze człowiek chce dopatrzeć. Szkliwo na czarce  tak nierówne jak na japońskich naczynkach do ceremonii picia  herbaty. Brzegi naczynka cieniutkie niemal jak skorupka jajka.  No zdziwność nad dziwnościami,  znaczy czułam że muszę mieć ten cud w cenie biletowej.




A teraz hicior nad hiciorami, Mamelon patrzała znacząco ale paluszków od zdobyczy mi nie odrywała. Powstrzymało ją info że kwiatuszki umieszczone w szklanej kuli są jak najbardziej naturalne, żadne tam stylony, jedwabie czy chamskie plastiki. Co prawda było lekkie niedowierzanie i grymaśne wygięcie Mamelonowych usteczek ( no kula jakby  zbyt toporna do tych delikatnych kwiatków ) ale "real flowers" przekonały Mamiego. Mnie przede wszystkim przygencjankowało, doczytawszy na spodzie kuli  że "color remain" czyli albo  gencjana nadal "niebiewska" tak sama z siebie albo czymś ją wspomożono. Coś mi się widzi że to drugie, liście orliczki takie jadowicie zielone. Jakby jednak nie patrzeć suszone  w ten sposób gencjany ciuchutko a słodziutko do mnie przemawiają, takie mam późnowiktoriańskie gusta.

Podczas drugiego oblotu ( glinę ciężką jak cholera i Mamelonowe  bombki choinkowe gigantycznych rozmiarów trzeba było włożyć do autka ) wyhaczyłyśmy jeszcze parę rzeczy. Mamelon tradycyjnie znalazła dla mnie miedziankę, porządną, nie cieniznę, a ja wyszukałam białą ceramiczną formę do flanów lub galaret, taką w sam raz dla Mamelona. Rzutem na taśmę wśród gęstniejącej ciżby ( jak zagęszcza się ludź na metr kwadratowy  -  czas na ewakuację ) dorwałam jeszcze urodną miseczkę, malowaną przez jakiegoś domorosłego ( chyba, sygnatura tak mi wygląda ) na której kobalt lśni jak chabry w zbożu, a kogutek jest radośnie "niemal prymitywny". Domorosły  jednak ma iskrę bożą, rysunek jest lekki i wzór  "ciągnie oczy". I to by było na tyle moich "odzysków"




21 komentarzy:

  1. Aj, oj, przepiękne zdobycze! Ale w kuli jest śnieg, jeśli się ją wykopyrtnie?
    Taki handelek mam na wyciągnięcie ręki w Czaczu - tam to dopiero jest Eldorado!Rozbudziłaś moją chuć i kto wie, czy jutro tam nie myknę?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie jest śnieżna kula, to inna bajka. Pod szklanymi kloszami w czasach wiktoriańskich były układanki suszonych albo woskowych kwiatów z pomordowanymi motylami w charakterze obrazka przyrodniczego - taka moda. Czasem w kloszach trafiały się ludziki z muszelek albo jakieś porcelanowe okropności, zdziwnie było. No ale oni "Wiktorianie" nadal jak XVIII - wieczna romantyczna tradycja nakazywała haftowali pamiątkowe obrazki ludzkimi włosami a w ramach postępu techniki na polu doznań sentymentalnych focili się z trupami. Inny czas. Moja kula z takich tradycji czerpie, wyrób jest zresztą angielski, sprawca nawet się na nim podpisał. Śnieżne kule to inna, obszerna i w gruncie rzeczy tak sobie zbadana dziedzina kulologii.
      Co do chuci to jest mi miło że w moim wieku potrafię jeszcze wzbudzić takie uczucia. Darz Czacz, że tak przed Twoim polowaniem sobie pozwolę napisać.

      Usuń
    2. z takich osobliwości to trafiały sie nawet "obrazy" z włosów pod szkłem i innych rzeczy, ale pomine litościwym milczeniem:)

      Usuń
    3. o ,dopiero teraz doczytałam,ze piszesz o obrazkach z włosów, hihi

      Usuń
    4. Wiesz, na obrazek z ludzkiego włosia skusiłabym się tylko wtedy gdyby to było naprawdę cóś, jak to mawia Małgoś - Sąsiadka, "wysoko artystycznego". To jest trochę makabra dla mła, podobnie jak XIX - wieczne fotki żywych z upozowanymi na żyjących nieżywymi. Brrrr!

      Usuń
  2. Ależ śliczności! Zwłaszcza ta czarka i zwierzontka! Czy to ładniutkie, tłuściutkie to hipcio jest? Hip hip hipopotam? Czy krówka? A z kicio-kociem wyglądają jak z jednej gliny :) Śliczności!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zwierzyniec był do upadłego targowany, nie odpuściłam. Stwórz hipopotamowaty to krówka, z góry patrząc na dzbanek od razu widać. To że gipsowy udatnie imituje glinianego to bonus od losu. Wierzę głęboko że dzbanki były mi pisane i wcześniejszy koci zakup to był tylko wstęp do stworzenia "zwierzontkowego" tercetu.

      Usuń
    2. Intryguje mnie ta kwietna kula. Włażę i oglądam. Te kwiatki są pod kloszem czy zatopione w litym szkle? Bo tak zatopione bez jednego bąbelka powietrza? No i z tego co wiem o szkle, tam trzeba wysokich temperatur. W Bolesławcu dowiedziałam się, że szkło stygnie w temperaturze 500 stopni... To nawet takie przestudzone szkło dla kwiatka wydaje się być ciut za ciepłe...

      Usuń
    3. Kwietna kula jest pusta w środku, to klosz. Pełne szklane kule, używane jako przyciski do papierów czy tam innych rzeczy wymagających przyciskania wykonywa się inaczej. Kwiatki w takich kulach z innych tworzyw powstają. Wg. mnie najładniejsze są tzw. millefiori czyli kwiatki powstałe z pociętych prętów składających się z mnóstwa szklanych nitek, ich przekrój to obrazek małego kwiatka czy gwiazdki. Bukieciki z tych plasterków się układa i zalewa szkłem kryształowym. Stara szklarska szkoła, już starożytni Rzymianie i tak dalej. Technika została rozwinięta przez Barovierów z Murano w czasie włoskiego odrodzenia, najładniejsze kwiatuszki powstały za sprawą kobiety, Marietty Barovier. Technika upowszechniła się w Europie, w Szklarskiej Porębie w XIX wieku też wyrabiali millefiori. Te tysiące kwiatów to był kiedyś bardzo popularny motyw w szklanych kulach, potem przyszły wielkie pęcherze powietrza, potem zatapiano inne różności. Kule ze szkła pełnego to inna dziedzina kulologii niż kloszowanie ( które dzielimy na hermetyczne śnieżne i olejowe kule i kloszowanie tradycyjne ). I to by było na tyle, że zacytuję klasyka, he, he.

      Usuń
    4. Dzięki Tabasiu! Właśnie buszuję po internetach i się douczam! Millefiori to to, co zawsze mi się podobało, ale na Alledrogo ceny są zaporowe.

      Usuń
    5. A co to za przyjemność kupować na Alledrogo? No chyba że lubisz się pośmiać z wciskaczy plastiku czyli takich dla których millefiori to właściwie to samo Mirafiori. Uwielbiam jak na wyrób o niepewnym pochodzeniu spada cała chwała Murano, Miśni czy Sèvres, niemal z kanapki mnie zrzuca jak widzę te różne antyki rodem z Chin i Indii. Powiedzmy tak - wyroby z Murano są potwornie drogie ale dlaczego nieoznaczone wyroby uchodzą od razu za "prawdziwe Murano" i też muszą być drogie? Atrybucję kto sprawdził? Dobry antykwariusz rzecz niepewną przedstawia jako rzecz o pochodzeniu domniemywanym, u nas po antykwariatach siedzą zwyczajni handlarze. Sprzedający na śmieciowisku nazwanym antykwarycznym działem Alledrogo, z racji owego przymiotnika dostają jakiegoś przerostu ambicji, rany, cud że Leonardem nie handlują! Nie znaczy że nic się tam nie trafi, ale ilość badziewia uchodzącego za antyk i wyposażonego w cenę godną jest przytłaczająca. Na tzw. zachodnim rynku antykwarycznym rzeczy niepewnej proweniencji są znacznie tańsze niż te wyposażone w metryczkę ( rachunek, dołączone opakowanie, itp )albo sygnowane. Żądanie wziętej z sufitu ceny za rzeczy mogące równie dobrze pochodzić ze współczesnych Indii czy Chin to w ogóle zagrywka w stylu orientalnego bazaru. A poza tym kule i figurki to wyroby pamiątkarskie, to nie są qrcze Giocondy

      Usuń
    6. Święte słowa. Ale o ile ci handlarze mają jakiekolwiek pojęcie o tym co od Polski w dół mapy, o tyle to co ku biegunowi mają w poważaniu, w niewiedzy lub wręcz w pogardzie. I tak na alledrogo nabywałam sygnowane i numerowane costa boda i pukeberg w cenie do 19 pln za sztukę. Z tym, że najcenniejszy okaz nabyłam za 5 zyla i przepłaciłam na kosztach przesyłki 14 zeta za kuriera (innej opcji nie było :)

      Usuń
    7. Nabyłaś bo nie wiedzieli co to jest, jeszcze. Poczekaj, za parę lat pokumają i dopiero się zacznie!

      Usuń
  3. Tabazko, Ty to masz oko... a poza tym to zazdroszczę wpisujacej sie tu koleżance bliskości Czacza ! a tak w ogóle to gdzie jest ten Czacz, o którym juz tyle słyszałąm?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mamelon czaczowała kiedyś w Czaczu ale podobno była tam w tzw. głupim czasie, tzn. pustawo było. Czacz jest w Wielkiej - to - Polsce, za Poznaniem jadąc od strony Łodzi. Kto wie może i my kiedyś tam jeszcze wylądujemy. Co do oka, to jak ja panie tego, kiedyś naszłam szkło weneckie, ono mnie na polankę a ja je tak z dwururki miedzy oczy - teraz sobie u mnie stoi w charakterze malutkiego ozdóbstwa.

      Usuń
    2. Czacz znajduje się jakieś 50 km od Poznania w kierunku Wocławia. Należy udać się tam w piątek, sobotę lub niedzielę. Tutaj można poczytać:
      https://dzikakurawpastelowym.blogspot.com/2014/03/czacza-czar.html

      Usuń
    3. No i dzięks, info z pierwszej ręki. Od nas jednak do Czacza trochę daleko, Kutno odkąd jest autostrada jest właściwie pod nosem.

      Usuń
  4. Gratuluję udanych zakupów, najważniejsze, że cieszą. Sama lubię takie rupieciarnie gdzie można wiele rzeczy obejrzeć, nie zawsze chcę je mieć za tę ceną, którą żądają, ale lubię oglądać. Na ogół kupuję bubel i coś nic nie wartego, ale ma coś w sobie, co mnie urzekło :P Ale ja już tak mam. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki takim "bublom" życie ma urok, ceny zbyt wysokie na targach rupieci to śmiech na sali ( niech spadają z tymi XVIII - wiecznymi meblami z lat osiemdziesiątych XX wieku ), najbardziej cieszą te tanizny w cenie trzech złociszy.

      Usuń
  5. Och jak ja lubię takie polowanie :). Buszuję zwykle w gliniaczkach wszelkiego rodzaju :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja mam też straszną skłonność do gliniaków, ale w ogóle lubię śmieciarstwo wyczynowe, bez względu na to czy mam do czynienia ze szkłem, gliną czy tkaniną.

      Usuń