sobota, 7 lutego 2015

Szwejkoland - badania terenowe.

Stosunki pszońsko - pepickie są  blisko - sąsiedzkie, znaczy  starannie  pielęgnujemy stereotypy, zarówno te dobre jak i te złe. Wrzucani przez tzw. Zachód do jednego słowiańsko - środkowoeuropejskiego wora pultamy się że różnimy się baaaardzo ale to baraaaadzo. Wiadomo że dla przeciętnego Pszonka język czeski to jest czysta radość ( Pepiki mają dokładnie tak samo z językiem polskim ), tzw. mentalność pepicka to zgermanizowane ( znaczy niby gorsze ) resztki "słowiańskiej  duszy", powszechny w  Czechach ateizm to zgroza dla prawego polskiego katolika, a w ogóle to oni dali dupy  Hitlerowi i kombinowali przy odrodzeniu Polski w 1918 ( no, nieco później  ) żeby nam  uszczknąć terytorium. Dla przeciętnego Pepika  stereotyp Pszonków to wiecznie nawaleni wariaci szukający okazji żeby bohatersko polec i wejść do katolickiego nieba, megalomani do nieprzytomności, a w ogóle to pamiętamy   numer z  Zaolziem w 1938  i  1968.
Oczywiście i Pepiki  i Pszonki czytają literaturę  kraju sąsiadów i uważają ją za bezsprzecznie jedną z najlepszych na świecie, chleją sąsiedzkie piwo i żłopią sąsiedzką wódkę i mają  bardzo podobne zdanie na temat Wielkiego Słowiańskiego Brata ze wschodu ( Pszonki są bardziej ekspresyjne w jego wyrażaniu, Pepiki jak zawsze stoicko stonowane ). Znaczy stosunki pepicko - pszońskie są w zasadzie normalne, widać jednak nie różnimy się aż tak bardzo jak to nam się powszechnie wydaje. Pewnie z tego "Zachodu" lepiej to widać  bo mają tzw. perspektywę.

Nasza wyprawa do Szwejkolandu była wyprawą odkrywczą, sprawdzałyśmy  ile tego pszońskiego wyobrażenia pepickpości jest w Pepikach. Nie wiem czy byłyśmy  bardzo obiektywnymi badaczkami, w końcu  Pszonki z nas, he, he. Badanie rozpoczęłyśmy natychmiast po przyjeździe, z  czystej fizjologii że się tak wypiszę. Wysiadłyśmy z rydwanu nie na samym dworcu Florenz a tuż przed nim, w  godzinach jutrzenkowo  - porannych i gnane potrzebą pęcherza popędziłyśmy do stacji metra w celu uświetnienia sobą tamtejszych toalet. Zonk, głupota pszońska - w metrze sika się w godzinach  6 - 18 ( choć pociągi kursują do 22, a stacje  nie są zamykane na noc ).  Zgodnie doszłyśmy do wniosku że nie znamy się na metrzanych kiblach bo my z miasta w którym metra nie ma i cwałem udałyśmy się w kierunku budynku dworca. Nie dobiegłyśmy do celu  ( u celu to by już było po ptokach ) bo szczęśliwie przed nami wyrosło bistro czynne 24 godziny na dobę. W lokalu  kibel był a na drzwiach do niego wisiało info że kluczyk do przybytku dzierżony jest przez obsługę lokalu. Ostatkiem ostaków sił ( nogi złączone - poznaj siłę swoich zwieraczy ) dowlokłam się do baru i w moim pidgin english wyłuszczyłam prośbę o kluczyk szczuplejszej wersji Szwejka ( a właściwie aktora grającego tę postać ).  Kluczyk został mi użyczony a szwejkowy paluch wskazał tablicę z propozycjami żarełka i napitków - jasne, nie ma lania bez zamawiania! Mamelon jako słabiej zwierająca rzuciła się na kluczyk a ja rozpoczęłam zamawianie.

Byłam przerażona moim angielskim bo barman miał widoczną trudność ze zrozumieniem zdanka "Two espresso, please", ale w miarę upływu czasu doszło do mnie że mój kiepski  angielski to nie jest dla niego problem najwyższej wagi. Problemem głównym była nieznośna lekkość bytu, stan nieważkości spowodowany nadużyciem substancji wzbogacających nasz żywot w  kolory. Sądząc po tzw. chuchu substancją nie było piweńko tylko używka wyższej klasy.  Nie pochodzę z kraju abstynentów i natychmiast poczułam się swojsko w tej jednej z najbardziej obleganych przez turystów europejskich stolic. Facet za barem walczył z prawem ciążenia jak bohaterski Jan Żiżka i .......usiłował dotrzeć do barowego ekspresu. Mój pęcherz przestał dawać mi sygnały, zamarł a ja wraz z nim kiedy obserwowałam straszliwą  walkę chudego Szwejka o każde parę centymetrów przestrzeni, która dzieliła go od ekspresu a potem walkę z rzeczywistością reprezentowaną przez barowe statki ( tylko jedna filiżanka przywitała się z glebą ), ciurkający ekspres,  złośliwie umykające  szwejkowym dłoniom torebeczki z polskim cukrem "Diamant".  Potem  trzeba było  przenieść filiżanki z espresso do barowej lady, bałam się  że będzie to Biała Góra, klęska nad klęskami ale chudy Szwejk wpadł na pomysł wolnego cofania się od ekspresu a potem wykonania nagłego obrotu z trzepnięciem kawą tuż przed klientem.  Obrót był sprawą niebezpieczną jak potrójny Axel z potrójną  kombinacją innych skoków , na szczęście nie doszło  do przyglebienia zawodnika.  Potem było płacenie i pan  "za pultem" niemal przy tym odleciał.  Dodać należy że cały czas  odchudzony Szwejk z olbrzymim wysiłkiem zdobywał się na uprzejmości w prawdopodobnym angielskim ( acz  zdarzały się niemieckie zwroty ).  Mamelon wracając z kibelka  zastał mnie "wrytą", z wyrazem wielkiego podziwu na gębie. Z trudem wróciłam do realu i spraw pęcherzowych. Kibel okazał się być czystym a kawa najlepszą kawą jaką piłam w Szwejkolandzie. Po takim wstępie wiedziałam że wizyta w Czechach będzie: miła memu sercu jak portrety Najjaśniejszego Prohazki  ( cysorz w starszym wieku portretowany jest kwintesencją dobrotliwości )  zabawna i "otwierająca oczy" jak proza  Hrabala, pełna  tajemnic  jak czeski film ( nikt nic nie wie ).

Rzeczywiście Szwejkoland mnie nie zawiódł, kontynuowałyśmy  badanie  pepickości i nie da się ukryć że surrealistyczne poczucie  humoru Pepików w sprawach kiblowych, zadziwiające Mamelona  i mnie przez cały pobyt, miało wielkie znaczenie w kształtowaniu naszego obrazu sąsiadów. Mamelon szybko załapała że najważniejszą  rzeczą przy zwiedzaniu miasta jest poznanie  sieci "usług toaletowych".  Szczególnie w porach kiedy nie ma co liczyć na metrzane przybytki,  znajomość "mapy kibelkowej" ma dla człowieka duże znaczenie. Wg. Mamelona dziwne odtoaletowienie tak  obleganego przez  turystów miasta nie ma nic wspólnego z lekkim odjazdem  i nonszalancją naszych sąsiadów. Mamelon doszła do wniosku że w mieście  gdzie przy ulicznych  koszach są pojemniczki z torbami na psie wydaliny  ( oczywiście z odpowiednim info że ta torebka nie służy do niczego więcej ), gdzie śmieciary w pewnych punktach są  obecne  parę razy dziennie - nie ma mowy o lekceważeniu higieny ( wiadomo czeskie  piwo i co potem ). Działania Pepików świadczą o tym że mimo pewnego luzactwa w sposobie bycia ( kelnerzy czule poklepywali mnie po plecach ),  twardo stąpają po ziemi i bardzo poważnie myślą o biznesie turystycznym.

Jak wiadomo w knajpie kibelek musi być - wchodzimy i zamawiamy czeskie piwo   bo  transakcja na ogół jest wiązana, kibelkowo - piwna. Po pewnym czasie czujemy że piwo jest  naprawdę substancją  moczopędną  i szukamy następnej knajpki.  No i da capo al fine.  Na nocne leże wracamy lekko wstawieni i mamy solidnie przepłukane nerki.  Pepiki liczą kasę, he, he. Tabliczka na loretańskim wucecie na Hradczanach ( czynne w godzinach 8 - 18 ) tylko utwierdziła Mamelona w słuszności mamelonowej dedukcji. Nasz  pobyt w Pradze okazał się dla nas całkiem niezłym obozem treningowym - pracowałyśmy nad  siłą   zwieraczy.  Doszłyśmy do wypicia dużego koźlaka na Hradczanach i  doniesienia go w sobie aż za stację metra Striżkov.
W niedługim czasie ponownie wybieramy się do Pragi, Mamelon upiera się żeby wizytę zacząć od espresso w wiadomym bistro.  Duch dzielnego wojaka Szwejka, postaci  dobrodusznie odlecianej a jednak radzącej sobie z życiem w twardym realu unosił  się w tym lokalu w postaci wyjątkowo uroczej ektoplazmy. Wzięło nawet Mamelona, która zazwyczaj w sprawach wucetowych jest hym...tego....pryncypialna. Kto wie może  na zapleczu owego bistro, tak jak w gospodzie  u Palivca stoi gdzieś dyskretnie schowany portret Najjaśniejszego Pana solidnie  upstrzony przez muchy. Nasze badanie stereotypowego postrzegania sąsiadów zakończyłyśmy konkluzją - Pepiki są po prostu pepicke, jedyne w swoim rodzaju.  No zupełnie tak jak my Pszonki, he, he.

4 komentarze:

  1. Serio byłaś poklepywana przez kelnerów po pleckach? :))) Hmm, to ja chyba nie wzbudzam w ludziach tak przyjacielskich odruchów...:)
    A jak znajdujesz Pragę, że tak powiem (pomijając problemy z WC)?
    Miałam szczęście być w tym mieście kilka razy i mam nadzieję, że jeszcze je odwiedzę kolejne kilka, bo mnie szczerze zachwyca. Pomijając rzecz jasna dzikie tłumy.
    Walentyna

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie dość że poklepywali po plecach to jeszcze mówili "Pażausta", he, he.Dobrze że nie prowadzili trzymając za kaptur kurtkowy ( zdarzyło mi się tak kiedyś z byłą MO ). O Pradze jeszcze Walentynko napiszę, podobnie jak o Tajojowie.Tylko muszę trochę fałdek przysiąść a tzw.obowiązki wzywają. I nie mam na myśli tych obowiązków miauczących.

    OdpowiedzUsuń
  3. Szwejoszwędanie bardzo mi się podobało. :) Byłam w Pradze tylko raz (jak dotąd), ale bardzo mi się tam spodobało. Organizowałam wyjazd jako samozwańcze biuro podróży Violtur w czasie, gdy upadło jedno z bardziej znanych. Na wycieczkę zabraliśmy naszych przyjaciół, którzy podobnie jak my obchodzili 30 rocznicę ślubu. Uczyłam się nawet czeskiego, by sprawdzić się w roli pilota wycieczki. Wizyta w pierwszym, najbliższym barze (poleconym przez naszego gospodarza z pensjonatu) uzmysłowiło mi, że rumburaków(czy innych) ja pojąć nie potrafię (szczególnie, gdy mówią do mnie szybko) i była to moja ostatnia próba porozumienia się w języku czeskim. Nasi przyjaciele niemieckojęzyczni (poza rodowitym polskim) wymownie milczeli, zatem przejęłam dowództwo i dogadywałam się po angielsku (im bliżej centrum, tym jest to łatwiejsze).
    Co ciekawe już w Mlada Boleslaw (nieopodal fabryki Skody) w kawiarni kelner za nic nie kumał angielskiego i tam przydał się nam niemiecki. Swoje reminiscencje zdjęciowe z Pragi pokazywałam na swoim blogu Ogród Danieli.
    Do Pragi planujemy wrócić w porze wiosennej lub wczesną jesienią, bo męczyły nas bardzo tłumy (byliśmy w sierpniu).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Danielu Praga w tzw. sezonie to jest ciężka kara za grzychy. Turyści atakują jak w tej Wenecji. Wiem że to głupio wygląda bo w końcu sama jestem turystką, ale tłum nie zawsze zainteresowany tym na co patrzy, za to zaliczający selfie na tle ( w tym wypadku użycie polskiego wulgarnego słówka "samojebka" absolutnie mnie nie razi ), popijajacy na ostro piweńko, głośny i zewsząd człowieka oblężający to nie jest to co tygrysy lubią najbardziej. Na moje oko to wrzesień, październik i kwiecień, maj są najlepsze do zwiedzania tzw. atrakcji turystycznych.
      Z tym angielskim u naszych sąsiadów jest trochę jak u nas - młodsi kumają, starsi otwierają oczy i patrzą człowiekowi na usta. Czytałam "u Ciebie" wspominki, widzę że było ostre zauroczenie "Złota Pragą". Spoko, ja też tak mam!

      Usuń