niedziela, 19 listopada 2017

Codziennik - wypiek na Święto Lasu

Jakoś tak ostatnimi czasy zmęczenie mnie powala w najmniej spodziewanym i najmniej odpowiednim momencie. Chyba przeszło na mnie od  Mamelona, która jakiś tydzień z przylepką temu zauważyła u siebie takie dziwne, właściwie trochę niewytłumaczalne zmęczenie życiem. Czyżby depresja starorurzasta nas zaatakowała? Miałam szerokie gryplany domowe na ten weekend a tymczasem udało  mi się jeden dzień luźny poświęcić na ... nie wiadomo co. No znaczy niby cóś tam robiłam tylko  że tak właściwie to mało konkretów z tego robienia wyszło.  Oczywiście jestem niezadowolniona bo ja tu ten tego a rezultat mikry, żeby nie powiedzieć ledwie zaistniały. Oczy kleją mi się jakbym drzewniejszym socprzodownikiem  pracy była po ciężkiej   szychcie  na przodku w kopalni a tzw. zadania wyznaczone nadal są tylko wyznaczone.  Znaczy osiemnastego tort był w robocie, tworzywko  przygotowane ( częściowo ) ale sił nie miałam żeby to cholerne ciasto wykończyć ( a ciotka  Elka i Małgoś - Sąsiadka nogami przebierały, ślinę obficie  roniły i cóś jakby pretensje miały że przełożone z poniedziałku na weekend zajęcia ciastotwórcze jeszcze się nie  odbyły ). Trudno, zmęczenie materiału, moce przerobowe spadły do zera - trza czekać czyli wykazać się cierpliwością i  jakby samozaparciem!

Przygotowawszy rodzynki, znaczy olbrzymki królewskie jasne zalawszy blue quracao ku zgrozie  Małgoś - Sąsiadki ( "Elu ona chyba  leje  na nie denaturat!" ) i wymieszawszy marmoladę z pigwy ze zmielonymi  orzechami laskowymi. Byszkopcik czeka na przełożenie kremem z bitej  śmietany zwanym dawniej  sułtańskim. To był taki wynalazek  PRL-u, bitą śmietanę dzieliło się na dwie części i do jednej z nich  dodawało się  kakao.  Posypywało się ten cud  kulinarny rodzynkami i posiekanymi orzechami  i przez  chwilę pożerającemu ową  słodycz człowiekowi się wydawało  że on w nie wiadomo jakim luksusie się pławi. Normalnie uczta  Trymalchiona, he, he. Jedną z jaśniejszych ( jakże nielicznych ) chwilek w komunie ta konsumpcja była.

Postanowiwszy przywołać czar chwil minionych i "komunistyczny" kremik pojawi się jako przełożenie tortu. Nie jest to słodycz ulepek więc  będzie pasił do tej pigwowej marmolady, którą posmaruję tzw. pierwszy blat.  Hym... może na Święto Lasu powinnam wykonać jakiś bardziej leśny wypiek, wicie rozumicie,  jagody  czy tam inne  żurawiny pod kruszonką czy cóś w tym guście ale rodzina i sąsiedztwo od pewnego czasu uparcie  bredzi o tym torcie. Myślę że to zauroczenie nazwą krem sułtański, czas raczej nie jest tortowy tylko drożdżówkowy lub kruchociastkowy ( tzn. o tej porze, przed moimi  imieninami raczej nie robimy tortów, dopiero imieniny obchodzimy tortowo ). No cóż, zje się!



Jak widzicie na załączonych obrazkach tort został odbębniony.  Dekoracyjnie się nie wysiliłam ale to nie konkurs  tortowej piękności. Grunt żeby był zjadliwy. Dekoracyjnie wyżyłam się upieprzając kolejną "instalację artystyczną", he, he. "Las w lystopadzie" nazwałam to ustrojstwo i nie pozwoliłam  macać dekora  Ciotce Elce, żywo zainteresowanej moją nową paprocią.  No tak, zakupoholizm kwitnie w najlepsze - nabywszy rzeczoną paproć bo do mnie przemówiła. To Phlebodium aureum  'Blue Star'. Ponoć prosta w uprawie ale na moje oko wymagająca na dzień dobry wymiany  podłoża.  Na razie robi za "leśność" w dekorze, znaczy udaje języcznika ( dobra, marnie jej  idzie ).  Później zastanowię się nad stałym miejscem dla niej i nad nową doniczką  z nową paprotną ziemią rzecz  jasna. Mam nadzieję że   paproć w miarę szybko osiągnie w domu właściwe dla niej rozmiary, z tymi mnożonymi in vitro roślinami  różnie  z tym tempem wzrostu bywa.  W dekorejszyn listopadowym może nieco dziwić woskowy bałwanek, ale w końcu w lystopadzie  trafiają się przymrozki.  Może to i naciągnięcie  do granic możliwości bo ze szronu bałwanków się nie lepi, ale uwielbiam zapach palonego wosku, tak różny od woni chemicznych jabłuszek, zsyntetyzowanych wypieków domowych, żrących różyczek czy wazducha  magnolii. No innej  świecy woskowej niż ta bałwankowa po prostu nie miałam. W moim najnowszym odkryciu czyli supertanich świecznikach z IKEA, białym szkle o różnych odcieniach ( recykling czasem urodzie służy ) palą się takie tam zwykłe stearynówki.  Narzekam na nie jak  XIX wieczna konserwatywna dama: nie ta barwa światła, nie ten zapach, nie ta bajka,  ale świeca z prawdziwego wosku to w dzisiejszych czasach rarytet.  Kupić nie jest łatwo i cena wysoka. Taka parę razy jak te ikeowe świeczniki.






8 komentarzy:

  1. Jak człowiek siedzi w domu w czas tak wredny, to zaczyna niespokojnie odbijać się od ścian i z braku zajęcia ogrodowego wymyśla, że by cuś tu zjadł dobrego. Ale nie wie co. Dysponując pierwszym wolnym weekendem od początku roku akademickiego wpadłam na cudowny pomysł wypieczenia sycylijskich (a jakże, jeszcze mi te klimaty nie wywietrzały z głowy i duszy) canolli siciliani czyli chrupiących rurek z kremem z sera ricotta posypanych zwykle pistacjami (niesolonymi). Tamże będąc, ile razy zdybałam je w cukierni (a bardzo często tak było) tyle razy kupowałam różniste i zajadałam się z ekstazą na podniebieniu. No więc, co nie zrobię w Polszcze? A zrobię i to było wczoraj. W piątek po zajęciach latałam po sklepach i szukałam foremek na takie rurki. Znalazłam nie takie jakie być powinny, ale "prawie" takie same, trudno. Wynalazłam najprawdziwszy "prawie" sycylijski przepis, zakupiłam najprawdziwsze "prawie" włoskie ingrediencje (niesolonych pistacji nie było, więc te solone obcierałam papierkiem - stale ubolewam, że przywiezione skończyły się) i dalejże - zaczyniłam ciasto. Potem tylko ciach - oblepka na foremkach - do oleju - odsączyć - nadziać kremem - i zajadać. No i mam takie wrażenie ogólne z tych moich osiągnięć, że jeśli chcę znów posmakować canolli siciliani, to muszę tam pojechać. "Prawie" robi różnicę nie do przeskoczenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, to prawie to jest wielka różnica. Pamiętam moje doświadczenia z pastéis de nata, no nie ta bajka. Nie wiem czy to tylko magia miejsca czy zwykły brak umiejętności ale "to" nie jest "to".;-)

      Usuń
  2. Jak dla mnie to mega z siebie wykrzesałaś w weekend :) Obiecuję sobie ho ho w weekend jakby te dwa marne dni z tygodnia były z gumy albo ja cudownie miała się sklonować i jak przychodzi co do czego to po 5 dniach roboczych padam na pysk i ledwo się ruszam, ot może z rana , mam jeszcze jakiegoś zrywa ale potem to już klapa, organizm barykaduje się i jest głuchy na wszelkie bodźce.
    :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też mam weekendową blokadę, gdyby nie skomlenie Ciotki Elki i Małgoś - Sąsiadki to guzik by był a nie tort. Najchętniej to bym w weekend zaległa z kotami! :-)

      Usuń
  3. Taka pogoda, psze Pani. Wysysa z człowieka energię. U nas ciasto z jabłkami za to, i nieozdobione, bo my wieśniaki a nie esteci z miasta. ;-)

    http://www.sklep.sawax.pl/product.php?id_product=173

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No u mnie i tak jest jeszcze w porzo bo błocka nie ma ( znaczy problem gumiaczków jakby mnie nie dotyczy, mogę się udać w inne rejony zakupowe ). Ozdóbstwo na torcie co prawda byle jakie choć materiał dobry ( prażone orzechy laskowe posiekane ) ale bez ozdóbstwa nie dałoby rady - rodzino - sąsiedztwo nie wyobraża sobie tortu bez ozdóbstw. No mus ze mus.;-)

      Usuń
  4. No, no - tu szyszka, tam świeczka, ówdzie bałwanik i tak krok po kroczku ku Świętom jakoby zmierzasz, prawdaż?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na razie to ku Świętu Lasu. Bałwanek to letnia pamiątka z wizyty Cio Mary w pszczelarni, nawet nie wiem czy go podpinać pod jakiekolwiek święta - on taki wolny pasieczny elektron. Świeczki pali się u mnie w domu tak od połowy października, taki to sezon świeczkowy trwający aż do wiosny. Szyszki i mchy to jeszcze jesienne, jedyne co naprawdę zimowo świąteczne to zakup cholernego bałwanka w szklanej kuli ( no nie powstrzymałam się, Mamelon została pokonana i z rezygnacją przyjęła ten mój eksces zakupowy ). Zakupiony rzecz jasna został schowany, wypłynie dopiero w grudniu a to jeszcze trochę czasu.:-)

      Usuń