piątek, 30 października 2020

Vacanze romane po tabazellańsku


Teraz mła Wam troszki napisze o jej  rzymskich wakacjach, co to je sobie zrobiła "rzutem na taśmę", tuż przed tym całym piendrolcem który znów ogarnął Europę ( a Chiny dzielnie pracują ). Mła postanowiła pojechać w świat bo czuła pismo nosem, znaczy wiedziała że wielkie biznesy i krótkowzroczność polityków, napędzana krótkowzrocznością ich wyborców ( nie tylko u nas,  jakaś część Włochów już  kuma  że to  iż są najstarszym społeczeństwem w Europie zawdzięczają własnemu uporczywemu głosowaniu na błazna i nie traktowania polityki jako czegoś poważnego - młodzi Włosi sobie po prostu wyjechali ) spowoduje eksplozję kretyńskich zarządzeń ze strony władz  wszelakich mających przykryć niedoinwestowanie  ochrony zdrowia i ich złodziejstwo własne ( politycy z okazji covidu wszędzie kradną na potęgę, to covidziane złodziejstwo władz nie jest tylko naszą specyfiką ). Tym razem mła pojechała  z Dżizaasem, bo Mamelon opakowana sterydami i antyhistaminami  karnie siedziała doma ( i bardzo przeżywała wszystkie nasze codzienne  telefoniczne relacje o tym co pożarłyśmy a czego ona na pewno nie mogłaby  zjeść -  solidarnie nie  piłam wina jako i ona teraz nie pija,  żeby jej nie dobijać w tym smutku )
 
Nie wiem czy wiecie ale zarażenia samolotowo  - lotniskowe to jest promil promila zarażeń, jakieś dziesiąt osób na całym świecie. Dało to do myślenia Dżizaasowi, szczególnie po zapoznaniu się z tym  jak działa przestrzeganie tzw. norm sanitarnych na lotniskach ( usiłowałyśmy  wręczyć deklaracje zdrowotne na Fiumicino, potem naszemu gospodarzowi - spuszczono nas po całości i tak po chichu zapodano że to "Is crazy" ). Dobra, obowiązek odwaliłyśmy i postanowiłyśmy że spróbujemy się  cieszyć wakacjami mimo tego że część zwiedzania będziemy uskuteczniać w maseczkach. Pocieszająco na nas działało że podżerać to w maseczkach na pewno nie będziemy, bo się nie da a wizyty w knajpkach stanowiły solidny punkt "programu obowiązkowego". I tym razem mła mieszkała w rione Prati, jakieś 300 metrów od Piazza San Pietro, bo ona lubi mieszkać w  ładnym  miejscu ( to ponownie zabudowana  w  XIX wieku część  Rzymu ) i kole miejsc pięknych ( a ten plac jest jednym z najpiękniejszych na świecie ). No i Prati jest dobrze skomunikowana, łatwo się z niej dostać do inszych dzielnic miasta.




Do niektórych można spokojnie podeptać  pieszo co dla mła jest ważne  bo na Zatybrzu są  małe sklepiki i pracownie w których jest albo zero  chińszczyzny albo tyż ona nie występuje masowo. No i żarciucho! Tak naprawdę prima colazione czyli włoskie śniadanie czy pranzo,   posiłek południowy, można sobie zjeść w domu albo na ulicy ( na ryneczku koło nas odkryłyśmy ricottę z truflami - co za rozkosz dla podniebienia ). Natomiast prawdziwy obiad zwany cena to nasza kolacja, znaczy wieczorne zasiadanie do solidnego posiłku. Gastronomiczne prawdziwe życie zaczyna się po 20  a kończy kole północy. Na Trastevere czyli Zatybrzu można zjeść  naprawdę dobrze. Mła co prawda odkryła całkiem niezłe miejsce żyru w Prati - "Da Romolo alla Mole Adriana",  dobre spagetti all'amatriciana i świetny stek z duszoną cykorią, oraz doskonałe gelato al pistacchio - wina  nie piwszy żeby Mamelona wyposzczoną  nie dobijać. Mła po obiadku zadowalała się swoją tradycyjną americano a Dżizaas ku zgorszeniu  kelnerów wychlewała  capuccino ( mleczne kawy pija się tu raczej do południa ). Atmosfera w knajpce podobna  do tych z knajpek  Trastevere, przy drugiej  wizycie kelner wita  due signore  dalla Polonia i mimo że nie zamawiałyśmy  stolika gdzieś nas wciska, przy trzeciej rozmawia o życiu. No i te radości bytu knajpianego - "Da Romolo alla Mole Adriana" to trattoria ( cóś jak  gospoda ) a nie aligancka restauracja, kiedy przed knajpkę zajeżdża  jaguar z którego  wysiadajo smokingi i cekiny mówiące po angielsku,  od stolików płyną radosne komentarze po włosku. Przypomina to sceny z filmów Felliniego, nie trzeba kumać po włosku żeby się pośmiać.
 
Z Zatybrza po posiłku wracać najlepiej przez miasto, spali się te pożarte kalorie. Mła z powodu rozżarcia musiała leźć od Campo di Fiori, poprzez Piazza  Trevi do Piazza Navona,  a potem do wysadzanego platanami bulwaru by przejść  ponownie za Tybr i udać się nie zawsze  prostą drogą do chałupy. Chyba tylko dlatego wróciła  bez kółek pod  brzuchem.  Wycieczki były konieczne bo i  za dnia mła się pasła owocami ( mniam... sezon winogronowy, pożerała te małe, prawie  białe kuleczki, tak słodkie że trzeba jej popijać wodą, muszkatelowe złote z Sycylii i te podłużne, o jasno zielonej skórce, które rosną na stokach gór  Tiburtiny   ) i słodyczami ( o boskie granity i lody z gelaterii La Romana, które od zrobienia w ciągu trzech  godzin trafiają do paszcz klientów, o słodkie pasta  di mandrole zżerane w Dagnino Pastry Shop i popijane doppio caffè, o genialne afogato zjedzone gdzieś w okolicy Piazza Venezia w kawiarni której nazwy nie znam ale do której jestem w stanie trafić na czuja, bowiem deserek zrobił na mła takie wrażenie że na jednorazowym  pożarciu  się nie skończyło ).



Wakacyjny program kurtularny był z tych ambitnych, mła postanowiła się wyszaleć w galeriach, głównie chciała oblookać tzw. kolekcję narodową rozmieszczoną  w trzech muzeach: Villa Borghese, Palazzo Barberini, Galleria Corsini. Żeby pasienie oczu sztuką zamienić w prawdziwą rozpustę mła  bezczelnie dorzuciła do "jazdy obowiązkowej" wizytę w Gallerie Doria  Pamphili  za co jej najmłodsza sister uhonorowała ją kolejnym afogato ( na Dżizaasie te zbiory zrobiły olbrzymie wrażenie ). Oprócz szaleństw muzealnych mła postanowiła  przyjrzeć się  niektórym rzymskim świątyniom. Znaczy był spacerek do Basilica Santa Maria Maggiore, do kościoła Santa Maria della Vittoria, do Basilica San Pietro in Vincoli a Colle Oppio, do kościoła  San Luigi dei francesi, do Sant'Agnese  in Agone i jeszcze paru innych.

Wyprawy kościelne bardzo pouczające, nie tylko ze względów muzealnych. Rzymskie kościoły są otwarte dla zwiedzających przed południem, potem jest siesta  a po niej  można je zwiedzać  gdzieś tak do godziny 18 a w niektórych przypadkach do 19. Oczywiście zwiedzanie nie może  kolidować z godzinami nabożeństw. Mła i jej sister się raz wpakowały na nabożeństwo, zorientowały się że  dobiega ono  końca, więc kulturalnie  w tej końcówce uczestniczyły ( no wicie rozumicie, żadnego wyciągania aparatów i cykania, łażenia po  kościele i tym podobnych akcji, które  się nieraz obserwuje w wykonaniu niektórych turystów, głównie anglojęzycznych ). Zdaje się  że ucieszyły celebrującego  bo oprócz niego i kościelnego, nikogo na tym nabożeństwie odbywającym się w kościele w centrum Rzymu nie było.

 Nie było bo większość starych  rzymskich kościołów zapełnia się tylko w wielkie święta, choć  zapełnia się to  jest określenie na wyrost. Zdaje się że prędzej uświadczysz wiernego w dzielnicach takich  jak  Prenestina, zwana przez nas  Murzynowem, niż w starym Rzymie. Jak się komuś wydawa że staruszki w czerń odziane spędzają pół dnia w rzymskim  kościele to ma przed oczami obraz  sprzed 50 - 60 lat i to taki z południa Włoch albo z ich alpejskiej części. Staruszki siedzo przed telewizorami i seriale oglądajo, covid nie covid trza pilnie śledzić telenowele. Prędzej staruszkę  czy staruszka zoczysz na zakupach albo przy  podchliypywaniu przedpołudniowej kawy  niż  w kościelnych  ławkach. Kościoły zagarnęli turyści, coraz bardziej przypominają one muzea niż świątynie. Taki to znak czasu, wszystko na tym świecie mija i się zmienia, religie i kulty tyż.



Nie myślcie  że ten gryplan wycieczki to było wszystko na co się mła wysiliła. Ponieważ mła się nie załapała na zwiedzanie Villa Medici ( bo już nie było  miejsc a poza tym ona uważa że Villa Medici musi być zwiedzana z ogrodem bo inaczej  to jest cóś jak zwiedzanie Bazyliki św. Piotra z pominięciem  Kaplicy Sykstyńskiej ) i podobny problem miała z Villa Farnesina,  mła postanowiła ruszyć swój tłusty tyłek i chudziutki tyłek  Dżizaasa poza Rzym. Mła miała  cóś mało rzymskich ruin w  tym wymyślonym przez się programie więc zapadła  decyzja  o udaniu się do Tivoli, gdzie rzymskich pozostałości jest od cholery i ciut, ciut. Uznałam  że jestem cóś słabo usatysfakcjonowana  ogrodowo i że koniecznie muszę  zobaczyć włoskie zielone ( ku zgrozie  Dżizaasa ) i zakupiłam  była bileciki do Villa d'Este i ogrodów ( po obejrzeniu których z ust Dżizaas padło  żeby w następne wakacje  zatrzymać się  na parę dni w Tivoli, bo ona chce  mieć powtórkę z rozrywki a w ogóle to trzeba  tu przywieźć zarówno Mamelona  jak i Jądrzeja  ).

Na tym się nie skończyło, mła poszła za ciosem i zarządziła zwiedzanie ogrodów przy papieskiej rezydencji w Castel Gandolfo, co jak się okazało kosztowało ją trochę zdrowia ( ale było tej troszki warte ). Pozazwiedzawcze wspominki z Tivoli to najgorsza kawa jaką mła piła na Półwyspie Apenińskim ( mła była  cóś początkowo zdziwiona  bo zgodnie z włoskim powiedzonkiem dobra kawa  zaczyna się od pierwszej stacji benzynowej na południe  od Rzymu, zdziwnienie jej przeszło  kiedy uświadomiła sobie że ona znajduje się przecież w miasteczku leżącym na północny zachód  od  Rzymu ), świetne winogrona i bardzo przyzwoite lody melonowe oraz paskudny wyrób granitopodobny udający cóś wiśniowego ( amarena znaczy ). Castel Gandolfo to bardzo smaczna porchetta z odrobiną rozmarynu i dobre, cukiernicze czyli produkcji własnej lody bananowe.



Pamiuntków i prezentów prawie nie przywiozłam, sobie nie kupiłam  perfum ( Mamelonowi zresztą tyż nie ) za to mnóstwo kasy wydawszy na  bliety do tzw. atrakcji. Wyprawy za Rzym zmusiły mła do lepszego zapoznania się ze Stazione  Termini i jego 29 peronami. Uwielbiam ten dworzec, jest piękny, przeskalowany po rzymsku i bardzo paszący do tego miasta. Dla mnie jego budynek jest surrealistyczny jak budynki z obrazów Giorgio Chirico. Włosi  majo swoiste poczucie  humoru, ściśle powiązane  z poczuciem zagubienia w czasie,  w związku z czym mła po dworcu chodziła krokiem dostojnym, rozglądając się po modernistycznej  architekturze, jak  też biegała jak szalona usiłując zlokalizować peron, którego nie było ale był tylko że tam gdzie się  go nie spodziewała ( czysty surrealizm ). Tak w ogóle co do włoskiego poczucia czasu to mła uważa że najlepiej oddaje je widok który ją uderzył kiedy wylazła z Piazza del Popolo na Viale del Muro Torto coby dojść do stacji metra Flaminio - trzy zegary dość  blisko siebie a każdy  pokazuje inną godzinę. Taa... czas jest pojęciem względnym, życie jest bezwzględne   więc trza dobrze  żyć. O dolce vita!



To nie jest ostatnia wycieczka mła do Rzymu, niby spędziła w tym mieście dwa tygodnie ale nie zobaczyła  jeszcze tego wszystkiego co chciała zobaczyć ( Parco degli  Acquedotti widziany z okien pociągu mocno kusi ), niektóre  miejsca chciałaby zobaczyć ponownie. Ponadto Mamelon zapowiedziała że nie pozwoli zastąpić się już never Dżizaasowi ( "Niech sobie nie myśli że mnie zastąpi w twoim sercu!" ) i że zamierza ruszyć na Rzym wiosną przyszłego roku. Chyba nawet pojedziemy do Tivoli, mła jeszcze nie widziała Parco Villa Gregoriana a cóś czuje że powinna.




8 komentarzy:

  1. Z pokorą przyznaję, że rzymskie wakacje Ci się należą, jak rzadko komu. Umiesz w mądre wakacje, i zdjęcia robisz baardzo, a bardzo cacy. Smoka widzę!! Ziewajacego!!😀😀😀. On tak sam, czy ma ze sobą jakąś historię? Ale gdzie są, się pytam zegary z różnym czasem ? I to za niesamowite zdjęcie ze sklepu, co to jest? Czyżby szkło? Coś mi się zdaje, że się będzie działo a działo po rzymsku i włosku na blogu. Bardzo dobrze, to jak szczepionka albo inna tabletka, wprowadzająca do organizmu wiedzę, że może być normalnie i pięknie. Fontanny i wodotryski działają, namordników nie widzę, dla mnie bajka.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pewnie że mła się należy, mła jest o tym głęboko przekonana.;-) Ten ziewający jest umieszczony na Fontannie Czterech Papieży, trafił tam w XVII wieku za sprawą papieża z rodu Borghese, Pawła V. W herbie rodu Borghese był wizerunek smoka, stąd wiele różnych smoków można napotkać w Watykanie. Wizerunkiem smoka w herbie chwalił się też Ugo Boncompagni czyli Grzegorz XIII. Hym... smok kojarzył się ze Złym a tu papieże się nim pieczętowali. Cós z tym trza było zrobić, rodzina Boncompagni wynajęła niejakiego Baldassare Pisanellego, bolońskiego lekarza i filozofa, który wysmażył traktat o zróżnicowaniu smoczego rodzaju w którym dowodził że smok z herbu rodziny Boncompagni jest dobry i sama z niego łagodność. Pewnie smok Borghesów ziewał kiedy o tym traktacie pomyślał, takie nudy o ciepłych smoczych kluchach. ;-D
    To był taki sklepik z duuużą ilością dziwnego szkła, było co oglądać. Co do fontann to mła była w prawdziwym Fontannolandzie, będzie dużo fot.

    OdpowiedzUsuń
  3. Och, jaki smakowity wpis , tyle szczegółów, że jutro wrócę lepiej przyjrzeć się tym cudnościom - dziś babciuję, a wnusię nie zna litości i babkę pewnie zerwie z łoża świtem bladem, nie patrząc na jej skłonności do nocnego buszowania w necie.
    Na pocieszkę sobie (buuu, nie byłam we Włoszech inaczej, niż przejazdem) powiem, że chociaż lodów Ci nie zazdroszczę- co roku na wakacjach zajadam się wspaniałościami, robionymi przez prawdziwego mistrza w Czaplinku . Zawsze mnie czymś zaskoczy- w ubiegłym roku miał np. kasztanowe, w tym zabłysnął mozarellą z suszonymi pomidorami. Bajka !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czaplinek jest mła znany z opowiadań Cio Mary, co prawda Cio jest mniej lodowa za to buszuje po okolicy w poszukiwaniu pierogów ale Wujek Jo lodów nie odpuści. :-D Dzieci tak majo że są bezlitosne ale poczekaj, zrewanżujesz się za jakiś czas "postępującą sklerozą" ( Małgoś stosuje taką sklerotyczną politykę wobec jednego z wnuczków i ma dzięki temu całkowicie nielegalne słodycze - no bo przeca zapomniała gdzie schowała tę czekoladę rarytetną co jej poprzednio przyniósł ;-) ).

      Usuń
  4. Sama już nie wiem, czego Ci bardziej zazdrościć, czy podróżowania z takim dobrym przygotowaniem historyczno - kulturalnym, czy tego żarcia, czy tych sklepików, czy tych cudów historii i kultury, które tam na każdym kroku...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zazdraszczać, poczytać o Rzymie starożytnym, poczytać o Rzymie nowożytnym i pojechać. Po dwudziestej wyleźć w miasto i zapach dobrego żyru sam naprowadzi gdzie trza. Mla wcale nie zapłaciwszy kroci za tę wyprawę, bilety w obie strony kosztowały mniej niż cztery stówy, apartament z tzw. wyposażeniem ( mła musi mieć nie tylko łazienkę prajwertną ale i kuchnie ) na jedną osobę na tydzień wypadał po siedem stów. Jedzenie kole trzech i pół stówy ( mła jest strasznie owocożerna we Włoszech a owoce nie są drogie ). Tysiąc czterysta złociszy raz na jakiś czas na podstawowe wakacyjne potrzeby mła jest w stanie wysupłać ( mła nie pali, nie popija za dużo, nie wydawa przesadnie na ciuchy, gospodarstwo domowe prowadzi razem z Małgoś - Sąsiadką bo jest im taniej ). Drogie to są bilety do atrakcji i na to mła zawsze musi dozbierać. Jak się policzy to mniej więcej wypada tyle samo co za tydzień wakacji nad polskim morzem w sezonie. Tylko że mła nie lubi bycia nad żadnym morzem w sezonie. ;-) Rzym to co inszego. :-D

      Usuń
  5. Wykryłam jeszcze jednego smoczego tuptusia, oczywistego jak nie wiem co, i jeszcze dwa, już nie tak oczywiste. Wodę lubią te rzymskie, tak mi wynika z fotografii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bernini pracował na zlecenie Pawła V, stąd w fontannach jego projektu albo tez tylko takich do których przykładał rękę, smoków sporawo. Smoki zresztą wypełzły poza Rzym, kiedy kardynał d'Este miał zamiar gościć u siebie w Tivoli papieża Grzegorza XIII obsmoczył sporą cześć swojej wiejskiej rezydencji. Te smoki rzymskie wodę lubiejo ale te z Tivoli to za nio przepadajo!;-)

      Usuń