wtorek, 11 czerwca 2024

Czarnogóra vel Montenegro - Magiczne słowo sezon

Tak jak Amerykanie czują że dobrze byłoby się wygrzać urlopową porą na plażach  Florydy tak Europejczycy czują że w takiej  porze dobrze byłoby się znaleźć na którejś z plaż mórz  Morza Śródziemnego.  Nie znaczy że w Hameryce i Europie nie ma inszych miejsc do plażowania, są i to bardzo liczne, urodne i wogle, ale tak się jakoś porobiło że wakacje kojarzą się ze spędzaniem je w miejscu gdzie słoneczko dopieszcza aż za a słona woda  ma temperaturę nie wywołującą dreszczy. Mła z jednej strony  rozumie, z drugiej jakby nie, bo zdawa sobie sprawę że w pakiecie z gwarantowanym słoneczkiem i ciepłą wodą są tzw. dzikie tłumy. No ale to jest osobiste podejście mła, z jej obserwacji wychodzi że insze ludzie lubią wypoczywać gromadnie. Jesteśmy gatunkiem stadnym, lubimy kiedy koło nas kręcą się inne osobniki. Może czujemy się wówczas bezpieczniej? Nie wiem ale jakaś przyczyna dobrowolnego spędzania czasu wolnego wśród tłumu obcych ludzi musi być. Z  naszych stadnych zachowań korzystają kraje basenu Morza Śródziemnego, dla wielu z nich turystyka to wiodąca gałąź  gospodarki. Bez tego byłoby krucho, naprawdę słabo. O ile kraje takie jak Francja, Hiszpania czy Włochy są producentami dóbr wymagających jakiegoś tam stopnia komplikacji technologii potrzebnej do ich wytworzenia,  o tyle małe kraje wschodniej części basenu  Morza Śródziemnego stawiają na turystykę i rolnictwo, w tej właśnie kolejności. Mamelon i mła do takiego kraju właśnie pojechały, odwiedziłyśmy Czarnogórę, zwaną z wenecka Montenegro.

Mła zapodaje za Wikipedią - "W centralnej części Czarnogóry występuje klimat podzwrotnikowy kontynentalny, a wybrzeżach - śródziemnomorski, przez co notuje się 5300 mm opadów rocznie ( najwięcej w Europie ). Górzystość sprawia, że grunty orne zajmują zaledwie 5% powierzchni." Sami widzicie, utrzymać życie na jakim takim poziomie w kraju tak malutkim i o tak mało sprzyjających uprawom czy hodowli warunkach proste nie jest. Czarnogórcy vel Montenegrzanie jednakże kombinują, wykorzystują  potencjał górskich rzek i zbudowane zapory oraz postawione nad sztucznymi zbiornikami elektrownie. W kraju nawiedzanym przez trzęsienia ziemi utrzymanie zapór w dobrym stanie technicznym wymaga wincyj kasy niż gdzie indziej, zdawa się że Czarnogórcy nie robią na energetyce wodnej interesu życia więc postanowili się dopieścić farmami fotowoltaicznymi. Energią nie handlują ale są jednym z nielicznych w tym regionie krajów, które usiłują wyjść z uzależnienia od węgla brunatnego. Wyraźnie postanowili pójść śladem Chorwacji, stąd było parcie na autostrady, które miały rozwinąć możliwości turystyki. No niestety poszli na to że Chińczycy zbudują im drogi, w związku z czym ani Chińczyków, ani kasy, ani autostrad nie ma ale coś tam drogowego nadal dzielnie budują. Po tej chińskiej lekcji Czarnogórcy z powrotem myślą czule o UE, zapominają powoli jakim szokiem było wprowadzenie  u nich euro jako waluty krajowej. Czy droga do UE będzie dla nich prosta? Mają spore problemy polityczne, przez długi czas mieli władzę niewymienialną. Sytuacja w której któś nieprzerwanie rzundzi od ponad 20 lat żadnemu państwu nie służy. Z drugiej strony 1/3 obywateli Czarnogóry to Serbowie, którzy cierpią na kompleks Wielkiej Serbii, stabilności  politycznej to nie daje. Serbia, czytaj Rosja, miesza.

Dla Rosjan i Ukraińców z kasą to  kraj odpowiedni na emigrację. Dość łatwo jest dostać obywatelstwo o ile  zainwestuje się odpowiednio fundusze ( rozmowy lotniskowe kształcą! ). Infrastruktura turystyczna  rośnie a  o to właśnie Czarnogórcom chodzi. Wicie rozumicie, mła nie tego ten za takim modelem turystyki ale rozumie że Czarnogórcy muszą z czegoś żyć. Te molochowate hotele i ymc, ymc, ymc z klubów wokół plaży to kasa potrzebna do przeżycia miesięcy w których mało kto  do Czarnogóry zawita a przeca zakładów produkcyjnych, takich z prawdziwego zdarzenia, w których można by godziwie zarobić, tu nie ma. No dobra, dość smętnych rozważań, wróćmy do przyjemności życia. Znaczy do magicznego słowa sezon, he, he, he, które w krajach turystycznych określa poziom dobrobytu. Mamelon i mla wylądowały w miejscowości uchodzącej za  rodzaj czarnogórskiej Jebizy, imprezownia z dyskretnie usytuowanym na cypelku starym miastem. Wzdłuż wybrzeża hotele i apartamenty, te na wyspie szalenie luksusowe, takie wicie rozumicie - "Milordzie, pański  jacht już zacumowany w marinie". Hym... do korzystania z uciech Jebizy to już nie to zdrowie, jachtu nie posiadamy, więc trza było sobie te radości sezonu  inaczej wykombinować. Dla nas namiastką luksusu były lody Goddo Delizia Italiana. To jest czarnogórska sieć cukierni, w której receptury lodów oparte są na  naturalnych składnikach. Słodkie ale dobre. No i ta atrakcja w formie czekoladospadu i cieknącej z kraników czekolady deserowej i białej, w której maczane są wafelki. Jedząc wiesz że grzeszysz i to wszystko słodkie i dobre idzie ci w tyłek. Boszsz... dzięki za nasz domek na  wzniesieniu!

Nas oczywiście interesowały sklepy i targowiska. Lubimy wiedzieć co kupują miejscowi i jak się naprawdę jada, restauracje czy nawet street foody przekłamują.  Nasz pierwszy kontakt z ofertą sklepową był taki se, bo jak się okazało poszłyśmy do nieodpowiednich marketów. Dopiero odkrycie solidnego centrum handlowego i targowiska ustawiło nam odpowiednio perspektywę. W Czarnogórze da się jeść dobrze i jak na nasze piniążki przeliczając niedrogo. My rzuciłyśmy się na  ryby, krewetki i jagnięcinę, obżerając się nimi wręcz do rozpęku. Oczywiście Mamelon robiła za kucharkę a mła za podkuchenną. Nie znaczy że przy garach stałyśmy, to były posiłki przygotowane w ciągu kwadransa. Świeże  rybki z targowiska, które obrano nam w gratisie, sałatka z pomidorów i papryki, z podarowanym serem owczym i oliwkami ( jakoś tak się dziwnie składało że do kupionych  na targu  rzeczy zawsze nam coś dodano, a to kawałek sera, a to oliwki, nie wspominając o darmowym pojeniu winem z granatów, dość słodkawym ). Zaczęłyśmy podejrzewać że  rodacy robią tu za bidę bo jak tylko usłyszano polski to natychmiast nam doładowywano. Skutki doładowywania spalałyśmy na naszej górce ale każdorazowe  spalenie kolejnego kilograma ociekających sokiem moreli wymagało takiego  wysiłku że z Mamelona jad wypływał.

No i żeby to się na morelach tylko  kończyło. Przypadkiem odkryłyśmy że najlepszy chlebek w mieście to nie w pekarach a na dworcu autobusowym, tak, tak, w autobuskiej stanicy. Z okrągłej foremki, z chrupiącą skórką i cudownym miękiszem, który jak podejrzewałyśmy zawierał olej bądź oliwę, cieplutki i zawsze świeży bo miejscowi kupują jak leci. Straszne rzeczy wyprawiałyśmy z tym pieczywem, górka prawdziwym błogosławieństwem. Przed samym podejściem pokrzepiałyśmy się jeszcze takimi miniburkami w pekarze u podnóża naszego wzniesienia. Raz na słodko, raz wytrawnie. Jeśli chodzi o wino było wytrawnie, głównie vranac - raz nam się trafił wręcz wyjątkowo dobry. Oczywiście to nie było tak że my tylko posiłki w domu, na starym mieście czyhał Alfredo z fettuccine. Naprawdę to nazywała się ta knajpka inaczej ale ponieważ  fettuccine Alfredo to była tam podstawa, obsługiwało ją trzech chłopaków, którzy sami robili makaron i mazali go w olbrzymiej bule  parmezanu, to sobie wymyśliłyśmy tego Alfreda jako jednego z nich. Fettuccine naprawdę zacne, parmezanu chłopaki nie żałowali, licznych klientów oczekujących  na swoją dawkę kulinarnego szczęścia przywoływali po imieniu ( co było zabawne w przypadku Hindusów, sorry ale kiedy człek słyszy "Prrakhe..ee... o my Good... szszsz... lady in pink shorts!"  to się śmieje, sama lady in pink shorts pokwikiwała radośnie ).

Alfredo był w zasadzie takim street foodem, malutkie, szmaragdowozielone wnętrze knajpki nie było w stanie pomieścić wielu osób, klienci czekali na ławkach rozstawionych na  pobliskim placyku. Tam też odbywała się konsumpcja, taka z mlaskaniem i wogle, w końcu u Alfredo jadali wszyscy, biali, żółci, czarni i ci w kropki, a w różnych kulturach różnie okazuje się że smakuje. Bardzo kosmopolityczne miejsce gdzie wszyscy zjednoczeni są wokół żarełka, pachnących parmezanem klusek. Jak się domyślacie Alfredo stanowił dla nas poważne zagrożenie, tym bardziej że był niedrogi. Nawet bardzo dobre mule zjedzone w restauracyjnym ogródku nie przebiły kluseczek, nawet afogato i sorbet z czerwonych pomarańczy - fettuccine Alfredo było przebojem tego wyjazdu. Zdaniem mła to my na naszą górkę powinnyśmy wchodzić parę razy dziennie żeby te ilości parmezanu porządnie przepalić, ale Mamelon mogłaby wówczas podgryźć mła gardło żywcem, więc nie proponowałam. Zresztą jak już osiągałyśmy naszą górkę to tak po prawdzie nie chciało się nam wychodzić z chłodnego tarasiku pod cedrem. Wokół kwitnące oleandry, pomarańczowe drzewko zawiązywało właśnie  owoce, kwitło  i pachniało kapryfolium, pachniały też po deszczu paprocie, sosny i cyprysy. Wyciągałyśmy vranaca i leczyłyśmy nim serduszka sterane życiem, he, he, he. Ptocy świergolili, somsiedzki pies wygrażał kotom bezczelnie zaglądającym do nas, bo przeca to już pora na żarcie i czas dzielenie się dobrem. No nie chciało się na dół, do miasta schodzić.

Miejsce w którym mieszkałyśmy było jakby  bliżej natury, owszem w ogródkach kwitły hortensje, żyworódki, czy tam inne południowoafrykańskie cuda, na pergolach rozpinała się ocieniająca tarasy winorośl ale tuż  przy naszym domu zaczynał się las, w którym co najwyżej siewki granatów mogły robić za ogrodowe wtręty. Las mieszany, z drzewami porośniętymi kolchidzkim bluszczem, zamieszkany przez dziczyznę, której odgłosy były na porządku dziennym i nocnym. Mła bezczelnie przyznaje że dla niej te odgłosy to jakby dodatkowa atrakcja, szczerze pisząc ptasie świergolenia w dzień i noc są cool, nie znoszę za to ymc, ymc, ymc przez które trza zamykać okna. Tu otwierałam je  na noc i chłodne powietrze ze wzgórz sprawiało że mła spała jak male dziecko. No dobra, wg. Mamelona jak dziecko chrapiące jak stary chłop. Podczas naszego  pobytu nie zaprzyjaźniłyśmy się z klimatyzatorem, ani razu nie włączyłyśmy urządzenia. Mła zauważyła że na dole, mimo bryzy znad morza, było cieplej niż na naszym wzgórzu. Miły chłodek na tarasie, chłodna sypialnia, cóś w sam raz dla mła, nielubiącej upałów.

Na dole, w kurorcie, szata roślinna bardziej egzotyczna i wyrafinowana. Platany razem z palmami, eukaliptusy z albizją jedwabistą w odmianach różnych, bugenwille w kolorach rozmaitych, gatunki jaśminów, obłędnie pachnące gardenie i mocno dające po oczach magnolie wielkokwiatowe, którymi namiętnie wysadza się aleje w kurortowej części miasta. Na kwietnikach tyż tak bardziej ciepłolubnie - agapanty w masie i licznych odmianach, sagowce robiące za rośliny szkieletowe, troszki roślin z Nowej Zelandii, no i róże. Mła przyuważyła że sadzą głównie mieszańce herbatnie, które radzą sobie średnio. Mła się wydawa że w tych warunkach lepiej jednak udają się egzoty albo rośliny z basenu  Morza Śródziemnego. Prędzej dobrze urosną tu rośliny z Przylądka Dobrej Nadziei niż klasyczne różyczki. Rabaty z takich wypasionych  klimatem egzotów miłe dla oka, u nas ani lantany ani burgmansie, zwane inaczej daturami, nie osiągają takich rozmiarów. Nawet rosnące w Czarnogórze miliny czy wisterie mają tu większe i bardziej wybarwione kwiaty.

Dla nas najbardziej zagadkową była roślina, którą zauważyłyśmy w starym mieście. Porastała mury, wrastając korzeniami w szczeliny. Liście miała dość twarde, kwiaty przypominały kwiaty dziurawca kielichowatego Hypericum calycinum, tylko miały białe płatki i cudowne pręciki w coolorze  lilaróż. Jakby było mało to wspaniale pachniały. Zdawa się że najlepiej prezentowały się wieczorem. Dla mła wielkim odkryciem były drzewa mogące rosnąć na upartego i w naszym klimacie. Lipa węgierska vel lipa srebrzysta Tilia tomentosa zrobiła na mła duże wrażenie. Wiadomo że lubi stanowiska słoneczne ale jest też odporna na mrozy, w lecie dobrze znosi suszę. Znaczy  lepiej niż inne lipy, odporna na warunki miejskie i  stosunkowo odporna na przemysłowe zanieczyszczenie powietrza, na choroby i owady. W Polsce da się ją spoko uprawiać, kwitnie nieco później niż nasze lipy, drobnolistna i szerokolistna. Kwiaty pachną tak że nie czuć żadnych innych kwietnych zapachów, naprawdę bardzo silnie. Spód dużych liści pokryty jest  biało - srebrzystym kutnerem. Mła postanowiła zdobyć i posadzić w Alcatrazie.

Koło plaży było roślinnie śródziemnomorsko plus zawleczenia z ciepłych rejonów świata. Pierwsza plaża na której byłyśmy nosi wdzięczną nazwę Ričardova Glava, z powodu nakręcenia tu w roku 1963 filmu z Richardem Widmarkiem "The Long Ships", który u nas znany jest pod tytułem "Długie łodzie Wikingów". Swego czasu to był hit, dziś z lekka śmieszy. Ričardova Glava leży tuż za murami starego miasta i jest łatwo dostępna, ale mła kusiło żeby poleźć dalej, mimo ze Mamelon zabijała mła wzrokiem. W końcu mła udało się zwabić Mamelona w kierunku malowniczych skałek i tak zawędrowałyśmy pod klify plaży Morgen. Nazwę plaża zyskała od wybudowanego w roku 1890, za czasów kiedy Czarnogóra wchodziła w skład  Austro - Węgier, fortu Morgen. Z racji tego, że  budowla była intensywnie użytkowana  podczas obu wojen światowych,  nie zachowała się w najlepszym stanie. Dziś robi za punkt widokowy. Ze skałek przy forcie co odważniejsi młodzi ludzie skaczą w fale Adriatyku, mniej spragnieni wrażeń zalegają na plażach Morgen I i Morgen II, w słoneczku lub cieniu skalistych klifów, wyglądających troszki tak jakby ktoś zbudował je z klocków Lego.

Pod klifami, na plaży, w uliczkach starego miasta, w parku przy hotelach, we własnych domkach, na wzgórzach, wszędzie mieszkają koty. Bo koty w Montenegro jakby na specjalnych prawach. To się ponoć  ciągnie od czasów średniowiecza, w którym np. na jednego mieszkańca Kotoru przypadały dwa koty. Od razu nadmieniam  że nazwa miasta nie powstała od słowa  "kot"  w języku polskim tylko od określenia wywodzącego się z greki - katoreo oznacza gorąco. Kotor to po prostu gorące miasto. Mła doczytała że stosunek mieszkańców tej nadmorskiej  części Czarnogóry do kotów miał związek z plagą. Konkretnie to z plagą gryzoni z którymi szła czarna śmierć. Słabo dziś zdajemy sobie sprawę czym były choroby zakaźne dla średniowiecznych miast, gęstych skupisk ludzkich z warunkami higienicznymi, które dziś jeżą  włos na głowie. Owszem, ludziska były jakby bardziej odporne bo  co słabe to nie dożywało piątego roku życia ale choroby takie jak dżuma, cholera, ospa czy nawet zwykła grypa potrafiły kosić. Jeżeli jakieś miasto zdołało uchronić się przed epidemią szukano przyczyn takiego zjawiska. W Dubrowniku ludzie doszli do wniosku że to ptaki ocaliły miasto a w Kotorze że to koty były sprawcami tego cudu. W jednym i drugim wypadku cóś w tym może być, ograniczenie insektów i  ograniczenie liczby szczurów, na których insekty się żywiły mogło w jakimś tam stopniu przyczynić się do tego że dżuma nie zebrała w miastach zachodnich Bałkanów aż takiego żniwa. W każdym razie mła na własne oczy widziała te kocie kolonie wylegujące się na schodach katedr, krzesłach w restauracjach, chodnikach. Widziała te miseczki, chrupki, wynoszenie żarła, domki całoroczne i tym podobne dobrutki. Nie myślcie jednak że to jest koci disneyland, sprawa jest bardziej złożona.

Koty mimo tego  że pozują do fot i dają się głaskać, żyją dziko, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Tak nawiasem pisząc  duża populacja dzikich kotów jakoś nie zmniejsza ilości świergolących ptasząt czy tam inszych mało pospolitych stworzonek. Mła się zdawa że nie wynika to z dokarmiania kotów, po prostu kocia populacja utrzymuje się na takim poziomie, który natura  jest w stanie znieść. Nie wiem jak to jest w Australii, w której w jednej z prowincji chcą  trzymać koty w zamknięciu ale mła  cóś podejrzewa że to tak bardziej że kowal zawinił, Cygana powiesili. Od dawna kwestionuję różne "naukowe" koncepcję, ponieważ dowody na prawdziwość  teorii naciąga się do granic możliwości. Przez dwieście lat to koty powinny wymordować pół australijskiej drobnej fauny a problem zrobił się nie tak dawno. Mła wie że Australijczycy  są po przejściach z królikami  ale jakoś nie słyszałam że mają ograniczać populację wielbłądów, które przeca nie są autochtonami na antypodach. Zdziwne to wszystko i  jakby śmierdzące pseudoekologią.  No ale wracajmy do kotów w Montenegro.

Życie na dziczyźnie to nie miody i dokarmianie tego nie zmienia. Pod koniec 2018 roku z inicjatywy turystów powstała zbiórka pieniędzy na sterylizację bezdomnych kotów. Po roku od zbiórki, powstała organizacja non profit "Kotor Kitties", która 100% zebranych środków przeznacza na opiekę nad czarnogórskimi kotami. Dzięki kasie ze zbiórek lokalni weterynarze zajmują się leczeniem, kastracją i sterylizacją kotów. Można to zasponsorować, nawet wirtualnie kota zaadoptować. Ta grupa wolontariuszy pomogła już prawie 9000 zwierząt, takie są dane z roku 2023. Organizacja się  rozwija i dobrze, teraz pomagają populacjom dziko żyjących kotów, co proste nie jest, bo trzeba tak działać by te zwierzęta nie zniknęły. Mła wie że marzeniem większości kociarzy jest umieszczenie wszystkich kotów w domach, jednakże to wcale nie znaczy że jest to marzeniem kotów.  Jedne koty lubią przebywać w domach, inne wręcz tego nie znoszą. Koty dziko to żyją sobie w koloniach, raczej przy człowieku, niż z człowiekiem.

Koło naszego domu mieszka potężne stado, z paroma kocurkami w roli szefów. Największym z nich  jest stary, gruby czarny kocur, ze śladami starych ran, jak i świeżymi pokąsaniami. Nam do serca przypadła taka bardzo wesoła koteczka, która lubiła nas odprowadzać i przyprowadzać, nazwałyśmy ją Czarnocipką z powodu... czarnej cipki. Na jednej z fotek zobaczycie jak pozuje od tej... hym... najciekawszej strony. Ma też ta mała kotka czarne nagolenniki, ale na fotce ich nie widać. Całe stado jest dokarmiane przez miejscowych i turystów, michy porozstawiane wszędzie.  Wieczorem słychać nawoływania. Oczywiście koty przychodzą kiedy chcą, zawsze to ciekawiej samemu zaglądać do domów i podpatrywać  co przygotowują do zeżarcia. Wiadomo że odpowiednio wydany ryk i wbity w człowieka wzrok spowoduje że żarło wyląduje w improwizowanej kociej misce. Wszystkie nasze posiłki jadłyśmy w kocim towarzystwie, chyba bardzo nie po czarnogórsku byłoby inaczej. Nażarte odchodziły od miski ale bynajmniej nie po to by spocząć na laurach, gdzie tam! Kontynuowały  żarciowy obchód po sąsiadach.

Ponieważ turyści są cóś łasi na kocie wdzięki, branża pamiątkarska jedzie na kotach z Montenegro aż miło. Zdaniem mła to powinni cóś kotom odpalać za użycie wizerunku, tantiemy wypłacane w opiece weterynaryjnej najlepiej, bo nie wygląda na to żeby koty w Czarnogórze głodowały. Wizerunki kotów, koteczków, kocurów, koteczek są wszędzie. Mła bardzo przypadły do gustu tureckie kocie figurki w wyciskane wzory. Oczywiście wg. zapewnień sprzedawcy hand made. Dobra, powiedzmy że wierzę, choć z dużym trudem. Niestety mła musiała zachować nieco gotówki a sprzedawca nie miał czytnika do kart i turecki kotek nadal kurzy się w sklepiku w Budvie. Ech... mła była smętna a Mamelon cóś nie podzielała młowego zauroczenia figurką. Mamelon rozglądała się bowiem po nieco inszych cośkach, bardziej przypatrywała  się biżuterii, doszło nawet do mierzenia bransoletki. Tyż miała pecha, bransoletek okazał się za krótki.

Chodząc po cóśkach natykałyśmy się na różności - od prawdziwych staroci, choćby takich jak dziadek do orzechów w kształcie wewiórki, cinżki i absolutnie  nie do przejścia przez kontrolę bezpieczeństwa w bagażu podręcznym, do plastikowych pierścianków w stylu ostatnia klasa przedszkolna, które to pierścianki cieszyły się wielkim powodzeniem wśród pań starszych od nas jak i młodych  hinduskich dam. Zarykiwałyśmy się oglądając drogawe ale świetnej jakości, bardzo precyzyjnie zrobione mosiężne figurki kotów wykonujących rozmaite  mało kocie czynności ( niestety w tej galerii nie było wolno focić a szkoda bo figurka kocura, któren złapał był swoją kotkę in flagranti  z inszym kocurem naprawdę warta oblookania i  zabójczej ceny ), czy olbrzymie grube baby w kostiumach kąpielowych, wykonane chyba  z papier  mache. Po cóśkach,  to Panie tego, wszystko  można było dostać.

Napatoczyłyśmy się nawet na cóśki gwiazdkowe, stada Mikołajów, bałwanów i aniołów, wszystko z drewna i hand made of course. Wyglądały w  otoczeniu drewnianych kotów w marynarskich czapeczkach, modeli latarni morskich i miseczek szklanych z "zatopioną meduzą"  nieco dziwnie, tak całkiem nieletnio i mało wakacyjnie.  No ale stały i czekały na przewidującego klienta, znaczy takiego, któren wie że po lecie przychodzi zima a szklane meduzy najkorzystniej kupować w grudniu. Mla od tych wszystkich cośków nieco kręciło się w głowie ale uznała że prawdziwna wakacjowiczka u wód to powinna cóśkować a nie tylko po katedrach latać i starożytne relikwiarze oglądać z zębami świętych czy obrazy Jacopo Bassano. Święte prawo kurortu nakazuje po cośkach chadzać a jak się da i człek u się tolerancję na "wyroby pamiątkarskie" rozwinie, to nawet cóś z cósków doma przywieźć.

No i to by było na tyle tego kurorcizma  z Czarnogóry. O starych miastach, które mła zwiedziła, o kościołach, cerkwiach, katedrach, cytadelach mła napisze inną razą. Może wtedy kiedy jesienność i zimowość człeka dopadnie i takie wspominki letnie troszki nas rozgrzeją. Zachodnie  Bałkany a szczególnie kraina zwana drzewiej Dalmacją Wenecką, to bardzo opowieściorodne miejsce.

16 komentarzy:

  1. Powtarzam że pięknie! Jeśli coś jeszcze było oprócz Kotoru w wersji kurort to podziw dla Was, mnie by Kotor i górka starczyły. Tureckie wyciskane kotki super!

    OdpowiedzUsuń
  2. Była Budva i był Kotor, mla nawet schudła u tych wód. Obżerając się, taki cud natury! Wyciskanego kotka żałuję ale jest szansa że Dżizaas z Jądrzejem pojadą, wiec kto wie. ;-D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kotki wyciskane niebieskie i zielone, miodzio, oj miodzio😄. Co do chudnięcia to woda i górka, czyli ruch. A słone morze wyciąga tluszczyk bardziej, tak myślę, bo zawsze chudłam nad morzem😄, słodka woda mniej dla mnie skuteczna😄. Wiesz, to nie tak że bym tylko korzystała z uroków kurortowania, też na ogół chcę wiedzieć co widzę, jaką miejsce ma historię, co w nim ciekawego. Ale uroki morza są takie że jak jestem nad morzem, jakimkolwiek, to najważniejsze ono. A jak miejsce przy morzu piękne, a tu tak jest - no i koty i atrakcje kulinarne, piękna zielenina, to nic wiecej mnie nie obchodzi. A na Budvę poczekam.

      Usuń
    2. Dlatego mła uznała że kurortowanie pierwsze, zwiedzanie drugie. Mła się strasznie ale to naprawdę strasznie chciało pobrzechtać w morzu. Nie odpływałam daleko żeby Mami się nie denerwowała, przed sezonem to jeszcze nie ma ratowników, jakby co to Mamelona szlag by trafił z nerwów i dla towarzystwa. Co nie znaczy że mła nie pływała w ogóle, siedziała w wodzie do upojenia i kursowała wzdłuż brzegu, tak żeby Mamelon mogła ją obserwować. Baaardzo mła takie właśnie wakacje były potrzebne, znaczy wyciągające tłuszczyk słoną wodą. ;-D

      Usuń
  3. "A w Ascoli oprócz lip na murach kwitną kapary."
    To z bloga "Opowieści askolańskie i inna włoszczyzna" z dzisiejszego wpisu. A cytat dlatego, że Lucia sfotografowała te kwitnące kapary i wydaje mi się, że to jest ta roślina, które nie mogłaś rozpoznać. Idź i sprawdź.
    A poza tym, znowu Ci zazdroszczę. Ale co tam, w stawie też da się pływać. A jak go posolę, to , ho, ho z żab i zaskrońców się zrobią frutti di mare.

    Romana, obłaziłam nasz sklep ogrodniczy w poszukiwaniu Azuricy, dookoła pola z rodendronami chodząc w kółko jak jakiś świr, obracając każdą zawieszkę, bo po przekwitnięciu dla mnie każdy rododendron małolistny wygląda dokładnie tak samo, i z przykrością Cię zawiadamiam, że nie było.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Yes Agniecho, to właśnie kapary kwitły na murach i cudownie wręcz pachniały. Niestety już wiem że nie do uprawy w naszych warunkach, co najwyżej może smętnie doniczkować. No nie można mieć wszystkiego. :-/ Stawu nie sól, żaby i zaskrońce najlepiej smakują z odrobiną słodyczy. ;-D Zazdraszczać nie masz czego, w końcu każden się do jakiejś podróży zbierze jak mu okoliczności pozwolą. Mła szaleje z powodu zamknięcia w srandemii, bardzo, bardzo źle podziałało na nią to zamknięcie i teraz sobie nie żałuje. Parę dni tu, parę dni tam zamawianych z półrocznym wyprzedzeniem, nieraz zdarza się że i dłuższym i jakoś ten budżet jeszcze chodzi. Mła ustaliła sobie próg możliwości finansowo - siłowych i okazało się że jak szczwanie zaplanuje to cóś się jej tam od życia da wykroić. Oczywizda mła nie stać na biurwo podróży w związku z tym nie podróżuje jak to pani starszej przystało, ulubiona partyzantka bookingu i te klimaty, które mła zresztą bardzo paszą.

      Usuń
    2. Mówiłam, Azurica to cymes i rarytas. Niby mniejszy niż Blue Baron (a on wcale nie taki małolistny), no ale jej też nie ma. Będę się na poważnie oglądać za nimi w przyszłym roku, w tym jeszcze liczę straty.

      Usuń
    3. To ja w przyszłym roku u naszego ogrodnika też będę szukać dla Ciebie, jeśli chcesz.
      U mnie straty pomrozowe jednak są malusie. Fakt, że niektóre krzole musiałam okropnie krótko przyciąć, ale myślę, że wyjdzie im na dobre takie odmładzające cięcie. Żaden nie zamarzł na śmierć.
      Wszystko przeżyło, a kielichowiec nawet zdecydował, że wypuści nowe kwiaty, skoro te pierwsze zmarzły, i ma już parę pączusi. Bardzo miło z jego strony.

      Usuń
    4. Mła tyż się będzie rozglądać w porze kwitnienia, żeby czary mary z labelkami nie odchodziły. ;-D

      Usuń
  4. W kwestii zapachów, to ja mam takie odkrycie, którym chcę się z Wami podzielić, koleżanki ogrodniczki, że róża pnąca "Veilchenblau" ma zapach, który powala ( mnie ) na kolana. Nie różany. Nie fiołkowy. Zupełnie, zupełnie inny, ostry, lekko cytrynowy, lekko muszkatołowy. Tyle potrafię opisać. Odmienny od wszystkich innych woni różanych, a nawet rzekłabym, woni kwiatowych. Teraz mi kwitnie krzaczor, i chodzę dookoła i się nawąchuję na zapas. Szkoda, że woni nie da się zapisać żeby mieć na potem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapach róż piżmowych jest jedyny w swoim rodzaju, w sumie mało różany. Mła tyż lubi wąchać. :-D

      Usuń
  5. Myślę, że jednak nikt nie przepada za tłumami. Bardziej chodzi o to, że kuszą nas te same miejsca i naiwnie mamy nadzieję, że aż takiego tłoku nie będzie. Sama bym się chętnie tutaj wybrała dla ciepełka, dla kotów, roślinności i nawet tego smacznego niedrogiego jedzonka :). No i jest po prostu pięknie <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeździmy przed i po sezonie, ludzi zdecydowanie mniej a i temperatury dla nas znośne. Czarnogóra jest piękna i taka dopieszczająca. No przynajmniej taka była nasza gospodyni. :-D

      Usuń
  6. Część o kotkach podobała mi się najbardziej - wiadomo 😸 a jak tam kotki? Obraza trwa? 😺

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przeszło ale ręce mła odpadajo od miziania. ;-D

      Usuń
  7. Tabaazo, ale z tą lipą srebrzystą to lepiej uważaj. Też taką posadziłam - i następnie z bólem serca usunęłam, kiedy się dowiedziałam, że w Polsce jej pyłek jest toksyczny dla pszczół. Myślałam, że to internetowa bzura, ale dendrolog potwierdził...

    OdpowiedzUsuń