piątek, 5 września 2014

Zabić elfa czyli takie tam rozważania o wykorzystywaniu chemii w ogrodzie.



Mam ociepkizm vel syndrom  Ociepki. Symptomy to widywanie krasnoludków i innych dziwnych stworków  a na wczesnym etapie ociepkizmu przemożna  chęć ich zobaczenia. I mnie właśnie czasem nawiedzają  kretyńskie zachciewajki aby świat zrobił się z lekka ponad naturalny. No żadnej tam metafizycznej głębi czy dociekań co do istoty Absolutu w tym nie ma, ot takie bardzo przyziemne pragnienie żeby występowały w przyrodzie Elfus gardenia w odmianach, czy Gnomes domestica. Klasyczny ociepkizm. Jak cudnie by było gdyby po ogrodzie śmigało coś podobnego do motyli czy złotooków. No bo te moje elfy to nic a nic nie mają wspólnego z tolkienowską wizją,  prędzej z angielskim pojęciem fairy. Zdecydowanie moim elfom bliżej do XIX wiecznych przedstawień, czy ilustracji książkowych, szczególnie tych autorstwa Idy Rentoul Outhwaite ( aż cztery z nich ilustrują ten wpis ).  Moje elfy są jeszcze mniejsze niż te "ilustracyjne",  takie właśnie w rozmiarze motylowym czy mało - żuczkowym. Ogród odwiedzany przez elfy byłby prawdziwie stylowy, wiktoriańsko angielski że się tak wypisze. W epoce królowej Wiktorii jednak o pewnych sprawach nie wypadało mówić w ogóle  i stąd mój brak wiedzy jeśli chodzi o rozmnażanie i  rozwój "prenatalny" elfów. Czy to coś w stylu gąsienicy, poczwarki i imago, czy ciężarna elfica składa jaja, czy larwy elfów podżerają zdradziecko liście? A może za tym całym nieszkodliwym fruwaniem i spijaniem rosy z kwiatów dorosłych elfów kryją się wczesne stadia ich rozwoju, przerażające i groźne jak turkuć podjadek, skoczek różany i szrotówek kasztanowiaczek  na raz?!  Może jednak lepiej że elfy ogrodów nie nawiedzają.

Przynajmniej dla elfów! Pewnie znany  koncern  wyprodukowałby środek  do selektywnego wybijania elfów niepożytecznych, który  byłby nieszkodliwy dla cacy elfów i pszczół ( nieszkodliwość gwarantowana przynajmniej do czasu bezsponsoringowych badań  ). Ze szczególną zaciekłością by zwalczano  elfy krwiopijcze, tzw. wąpierze, które nie pozwają ludziom cieszyć się urokami letniego wieczoru w ogrodzie ( co tam rośliny, ale żeby Pana stworzenia  gryźć - never ). Znaczy ludzie zachowywaliby się wobec elfów  dokładnie tak jak zachowują się wobec wszelkiej żywiny - generalnie bezmyślnie! Mam wrażenie że właśnie powolutku docieramy do początku końca  epoki Wielkiego Trucia zwanego inaczej Wielkim Wybijaniem. Zajęło nam sporo czasu uświadomienie sobie faktu że  jednak jesteśmy częścią ekosystemu i pewnych rzeczy nie możemy robić bezkarnie. Prędzej czy później jako tym stojącym najwyżej w łańcuchu pokarmowym dostaje nam się rykoszetem z naszej własnej  broni. Koncerny  produkujące środki ochrony  roślin mają za uszami znacznie więcej niż tylko wybijanie insektów, ale to nie jest tak że koncerny odpowiadają za uprzemysłowienie hodowli  czy uprawę monokulturową.  Głupio  stwierdzić  bo to truizm ale nie ma zmiłuj - to nie podaż rządzi rynkiem tylko popyt. To klienci wymagają tak intensywnej produkcji, ich wieczne nienasycenie powoduje że opłaca się uprzemysłowienie uprawy warzyw, owoców czy co najgorsze, hodowli zwierząt. Jak niemal każdy komu  przyszło się zetknąć zawodowo z masową produkcją żywności pewnych rzeczy nie jadam, a niektórych to nawet nie dotykam żeby przypadkiem nie zaświecić , he, he. Nie mam jednak  złudzeń że opowieści o procesie produkcyjnym przebiją się błyskawicznie do wypranych reklamami mózgów  większości populacji, a przede wszystkim że zniwelują działanie  efektu "niskiej ceny".

Ta "niska cena" zazwyczaj jest kryterium rozstrzygającym przy zakupie. Szlachetna cnota  umiarkowania zginęła  w odmętach konsumpcjonizmu zalewającego bogatszą część świata, trzeba mieć  w lodóweczce wszystko, nawet jeżeli to wszystko oznacza kupowanie GOK ( Guano Ostatniej Klasy ). I tak zimową porą zamiast tradycyjnych w naszym klimacie  kiszonek ( przenawożenie warzyw odbija się na jakości kiszeniny, stąd tzw.wspomagacze, które dość  łatwo wyczuć ) czy warzyw korzeniowych, mamimy oczka ( bo kubki smakowe to raczej trudno omamić, chyba że smakiem umami czyli glutaminianem sodu,he, he ) czerwienią pomidorów i zielenią roszponki wyhodowanych na przecudnej mieszance  nawozów w roztworze wodnym. Samo zdrowie zimą i to w przystępnej cenie! Świeżutkie i "przepiąkne" - prawdziwy spożywczy "Miś na miarę naszych możliwości", że zacytuję slogan z filmu pana Bareji. Oczywiście oszustwo z zielonym zdrówkiem jest taką dratwą szyte że prędzej czy później nawet inteligentne inaczej osobniki się zorientują że to wałek. Drogę do zrozumienia że "niska cena" = "niska jakość" przechodzi się samotnie, jak każdą trasę do oświecenia ( no i w różnym tempie, niektórzy prują autostradą , inni wloką się po jakichś poboczach zanim zrozumieją że hydroponika  a uprawa w gruncie na skalę przemysłową różnią się ilością "nośnika" ale "dobrótki" docierają  do rośliny w podobnych ilościach ). No i co dalej z tym robić? Osobniki wstrzemięźliwe zastanawiają się czy koniecznie  muszą podżerać pomidory w styczniu, dociekliwe czytają o komorach próżniowych i nowych sposobach mrożenia, przesłuchują sprzedawców a jak się da to  i producentów, te z depresją stwierdzają że  im jest wszystko  jedno bo i tak "vanitas vanitatum", a te wyposażone przez naturę w chęć grzebania się w ziemi pragną własnych warzywek i owoców, najlepiej takich beznawozowych i zdrowych, niemal stepujących i śpiewających "Ach my zdrowe, zdrowe, zdrowe!". Ten ostatni rodzaj osobników przystępuje do upraw ekologicznych, w których nawóz  sztuczny ( tzw. sklepiak ) jest wyeliminowany "z urzędu".

Nie da się ukryć że to właśnie im, hodowcom warzyw i owoców, zawdzięczamy zwrot ku bardziej naturalnym  formom uprawy. Ogrodnicy  uprawiający rośliny ozdobne najprawdopodobniej zdążyliby spokojnie załatwić wody  gruntowe zanim by doszli  do wniosku że coś  chyba jest nie halo - nawożą i nawożą a rośliny nie chcą rosnąć. Jednak zarówno ci od warzywek i owoców jak też ci od  kfiotków i krzaczków  nie mogą pogodzić się z jednym - bezczelnym podżeraniem przez owady  ( i nie tylko owady ) uprawianych w pocie czoła roślin. W przemysłówce nikt się nie patyczkuje, pestycyd leci w dużej ilości, karencja jest a klient w sklepie nie widzi że padły nie tylko podżerające rośliny szkodniki. W ogrodzie nie da się  niektórych rzeczy nie zauważyć. Co prawda zrozumienie pewnych zjawisk   nie jest proste jak konstrukcja cepa i wymaga nieco chęci poznania, jednak da się pojąć że pośrednią "korzyścią" używania  takiego preparatu jak np. Basudin, było padanie ptaków. Ilość środków ochrony roślin czyli  trucizn wycofywana z obrotu handlowego systematycznie wzrasta. I to jest wielka chwila  prawdy dla  wszystkich ogrodujących - mało  rzeczy tak wkurza  jak podżeranie wypielęgnowanej przez człowieka rośliny, a tu nie da się wypowiedzieć wojny totalnej i zamordować podżeraczy. Można  co najwyżej spróbować  przegonić paskudników z ogrodu. Czyli  razić  ich środkami, które  są w swoim działaniu podobne do preparatów uzyskiwanych "naturalnie",  tych wszystkich wyciągów ziołowych, płukanek z szarego mydła i odwarów  tytoniowych. Sęk w tym że ostra chemia działa błyskawicznie a na efekty działania słabszych środków trzeba poczekać ( a czasem i nie doczekać, bo ochraniana roślina zejdzie ).

Ogrodujący w tzw. chwili  prawdy podzielili się na dwie  frakcje - naturalistów i obrońców roślin. Większość kolekcjonerów roślin zalicza się do  frakcji obrońców, ja, mimo kolekcjonerskich  irysowych zapędów staram się iść w kierunku wyznaczonym przez naturalistów. Piszę staram się bo nie zawsze mi  to wychodzi. Bardzo ostrej chemii co prawda nie stosuję ale proszek do pieczenia z wrotyczem "umila" życie mrówkom a wobec ślimaków bywam bezwzględna ( z wyjątkiem winnniczków, które są  dobrymi ślimakami  i nie mam tu na myśli Escargots à la Bourguignonne )! Muszelkowe paskudy, obżerające irysowe kwiaty lądowały niegdyś  w  wiaderku (  swego czasu sporo wiader wypełnionych pełzaczami wyniosłam na łąki, daleko, daleko  od Alcatrazu ) a pomrowy i ich luzytańskich krewniaków ( Mamelon miał w tym roku ich inwazję, u mnie jeszcze spokój ale  pewnie dotrą ) czeka egzekucja o ile tylko zauważę pełzanie w okolicy  host. Na szczęście są to sporadyczne wypadki. Być może sytuacja ślimakowa nie wymknęła się spod kontroli dzięki sporej populacji winniczków( zapraszam jak  jakiegoś znajdę, buch do  torebki i witamy w Alcatrazie ).  Jednak totalnie  przegrałam walkę ze szrotówkiem kasztanowiaczkiem, wymiatanie, ba,  wyzbieranie co do listeczka opadłych liści guzik dawało. Populacja w żaden sposób nie została ograniczona. W związku ze związkiem mój kasztanowiec  w połowie sierpnia wygląda smętnie. Jedyna nadzieja w tym że szrotówek komuś zasmakuje, bo jak dotychczas to wstrzykiwanie w drzewa substancji antyszrotówkowej załatwiło nie mniej drzew niż działalność samego szrotówka kasztanowiaczka. Lepy na drzewach z kolei przylepiały wszystko co żywe i jak się okazuje straty w ekosystemie przewyższały zyski.
 Na dzień dzisiejszy to  ja  mam ociepkizm, wiem że to podłe gnomy atakują mojego kasztanowca. To samoobrona ogrodniczego jestestwa przez wytwarzanie halucynacji , taka  jest chyba u mnie geneza ociepkizmu. Nie możesz czegoś zwalczyć staraj się z tym jakoś żyć. Kto wie może posunę się do tego co niegdyś zasłyszałam od  Kilkujadka  z Kingsajzu - "Ale my ich tak długo będziemy kochać, aż oni nas wreszcie pokochają". W świecie elfów i krasnoludków najlepiej stosować bajkowe metody, he, he. No i człowiekowi jakoś lżej na duszy że nie ukatrupił parki elfów czy stada gnomów, nawet  jak te ostatnie ogałacają mu z liści  kasztanowca. W ociepkiźmie, jak  to w szaleństwie, jest metoda!


5 komentarzy:

  1. Och ja również marzę o ogrodzie pełnym efów. W tm roku udało mi się nawet przyłapać pazia królowej buszującego w jeżówkach :) Gnębię więc sąsiadów dobrótkami sporządzonymi z pokrzyw i innych uciążliwych chwastów, bo chemii nie lubię nawet w postaci nawozów. Pozwalam na grasowanie różny żyjątkom, ale nie wpadłam na to, by przynosić do ogrodu napotkane winniczki. Wszystkim golasom jednak wypowiadam wojnę, nie chemiczną jednak a szpadlową;) i ciągle mam nadzieję na piękny i przyjazny ogród.

    OdpowiedzUsuń
  2. To znaczy Pikutku winniczki też tam coś tam zielonego podeżrą ale jako sprzymierzeńcom w walce z potworami bezmuszelkowymi wiele im uchodzi.

    OdpowiedzUsuń
  3. A jak one walczą z tymi upiornymi golasami? Jak dotychczas wszędzie czytam, że naturalnych ich wrogów brak.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ponoć wyżerają Pikutku jajka składane przez inne ślimory. Dorosłe golasy zostawiają do "obrobienia" ludziom.

      Usuń
  4. Zważają na to że jeden golas potrafi złożyć 500 jaj to wspaniała wiadomość. Poszukuję więc winniczków :)

    OdpowiedzUsuń