poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Blaski i cienie portugalskiej wyprawy




Zacznę od cienia bo przycienił że ho, ho, ho! Obrobili mnie w "Liszboa" z dokumentów i resztek kasy podróżnej, przypuszczam  że w tramwaju linii 15. Osculati! Poczułam się jak  w domu, czyli na łódzkich Bałutach - ha, zawsze gdzieś tam w środku wiedziałam  że "Liszboa" jest mi bliska, he, he! Mamelon  zapluła się ze złości na noszenie  przeze mnie torebeczki "po kretyńsku" ( całkiem słusznie ale i tak się postawiłam, święcie wierzę że  jak  mają cię obrobić to "zabezpieczenie" wpływa głównie na twoje samopoczucie ), Gosia  i Piotrek prezentowali tzw. siłę spokoju. Gosia zresztą prezentowała też znajomość  angielszczyzny niezbędnej przy załatwianiu wylotu bez papira. Mój pidgin english, a raczej angielski domyślny ( iluż to ja się rzeczy domyślam ) wyłączył się  kiedy uświadomiłam sobie że, tralala, za parę godzin odlot a ja tu bezpapirowa, jeno z kartą pokładową w Mamelonowej  komórce, która to komórka na dodatek zaczęła  cóś szwankować. Normalnie obywatel Krakozji na wywczasach w Aeroporto Humberto Delgado. Boa viagem! Jeśli chodzi o  naszą ambasadę to ona żyje  życiem własnym i mam wrażenie że jest to żywot równie  nieskomplikowany  co  żywot eugleny zielonej. No wolne majo! "Nie ma letko",  trza było latać po terminalach w poszukiwaniu Polícia de Segurança Pública Portuguesa, przy czym nawet Gosia miała  drobne  trudności że zidentyfikowaniem cudnie zniekształconego  "koridora".  Na ichnim posterunku pan dwojga imion i  czterech nazwisk sporządził  raport umożliwiający mi opuszczenie  Portugalii, biurwa lotnicza najpierw przeczołgawszy mnie  złośliwie ( taa, bo ja specjalnie ten dokument złodziejskiej mendzie w łapy wciskałam ),  potem łaskawie  się zgodziwszy na mój lot po odstaniu przez naszą czwórkę prawie dwugodzinnego apelu karnego pod jej  okienkiem. Dzięki spokojowi Gosi  i Piotrka, twardemu dreptaniu  Mamelona za nimi  w charakterze zdyscyplinowanego członka wycieczki zbiorowej, wyleciałam bez akcji pod tytułem przebukowanie i dosyłanie kasy. Mamelon oczywiście nadal ujada, będzie mi ten numer wypominać do końca  życia. Ostatni dzień w Lizbonie w ogóle nie był udany, ta  historia z dokumentem ( mój boszsz...ukradli portfel z Felicjanem ) była ukoronowaniem  ciągu paskudności. Najsampierw pogoda, przelotne deszcze okazały się ulewami przemaczającymi  do bielizny,  nad Tagiem wiało tak że człowiek  miał wrażenie  że  zaraz rozkołysze most Al Cantara, muzeum  morskie w którym się schroniliśmy było dla nas  cóś mało wciągające ( choć Mamelon znalazła zabytkowy  mosiądzem  lśniący pokładowy karabin maszynowy, w sam raz  na sąsiadów ), do atrakcji które Gosia i Piotrek akurat chętnie by oblookali stały  kolejki jakie za upadającej komuny stały po papier toaletowy.  No groza! Po samodzielnym wdrapaniu się na Bairro Alto Gosia i Piotrek już wiedzieli Lizbona miejscami moczem "pachnąca" to nie są ich klimaty , stanowczo odmówili udania się do Alfamy i wyrazili chęć zwiedzania  "po płaskim". Dlaczego takie podjęli postanowienie wyjaśnia fotka nr 2, strome podejście do  kolejnego miradouro. No i udaliśmy się do Belém tym nieszczęsnym tramwajem nr 15. Ech, wszystko przez to że Mamelonowi wyśniła się ciotka w czarnym kapeluszu.  Znaki znaczy  były ale człowiek nie rozpoznał. Na szczęście przed kaprysami Księżniczki Mórz, Portugalia pokazała nam  przyjemniejszą twarz.




Po mojemu  tak przyjemną że aż słodziasto pocztówkową. Nie wierzyłam własnym ślepiom jak  obiektyw wziął i zareagował na te brewerie kolorystyczne, normalnie skodakował się w stylu lat osiemdziesiątych. Jaskrawe błękity, radosne róże, powalające zielenie.  No tak, obiektywnie trzeba jednak  przyznać  że obiektyw realnie obszedł się z portugalskim miasteczkiem zalanym słonecznym światłem. Nie do uwierzenia ale tak właśnie wygląda Cascais w słoneczny, wiosenny dzień.  Radość dla oczu zmęczonych przedłużającą się szarzyzną, wytchnienie po tych wszystkich bielach, szarościach, beżach i innych niedookreślonych  kolorach polskiej zimy i tego hym... przedwiośnia ( właściwie nie wiadomo jak prawidłowo nazwać to co nam w tym roku aura zafundowała w marcu - zimą z przedłużoną trwałością? ). Człowiek  łaził wąskimi uliczkami starej  części miasteczka ( pomieszkawszy tam ), pasł oczy na tych kolorowościach i wcale mu nie przeszkadzało że to takie pocztówkowe i śliczne jak z folderu. Skrzeczał radośnie gdy odkrył  domek ze ścianami w  kolorze dojrzałej cytryny, z   zielonymi okiennicami  i  pomarańczowymi dachówkami. Jeżeli przy tym domku przyuważył obwieszone owocami cytrynowe i pomarańczowe drzewka zaczynał popluwać się ze szczęścia. Gosia w tym morzu kolorów pływała szczęśliwa jak sardynka w wodach Atlantyku, nawet wybrednemu guścikowi Mamelona podobała się ta kolorowość ( oczywiście w wersji light - beżowo - różowo spłowiałe  ściany domów, jasno beżowe  dachówki , białe okiennice - w tle mlask uznaniowy Mamelona ).


I to wszystko pod  jaskrawo błękitnym niebem, bliziutko niebiesko - zielonych  atlantyckich fal, pławiące się w słonecznym blasku jakiego nie znamy  w naszej części  Europy. Po tej paromiesięcznej  szarzyźnie jaką nam  funduje szerokość  geograficzna miejsca gdzie  mieszkamy,  człowiek raptownie przeniesiony samolotem  na południe zaczyna  czuć się upojony samymi kolorami, kręci mu się przyjemnie w głowie  zanim jeszcze dorwał się do wina. Zaczynam rozumieć skandynawskie tęsknoty "za czymś innym" podlewane obficie alkoholem. W tym roku z przedłużającą się zimą to może nie doszłam  do zalewania robaka czymś wysokoprocentowym ale na pewno było mi po skandynawsku źle. Do doopy z zimą która zaczyna się dopiero wtedy gdy według kalendarza powinna się już kończyć! Postanowiłam sobie twardo - choć na trochę, na parę dni w miesiącach zimowych  uciekać przed  deprechą tam gdzie jest kolorowo  i słonecznie.  Nie wiem jak to się skończy - trzy dni w Maroku, tydzień na  Maderze czy weekend w Hiszpanii ale jednego jestem pewna - tak długiej zimy bez czegoś rozweselającego oczy i pobudzającego insze zmysły to w dobrym zdrowiu nie zniosę. Wolę się podziębić w podróży  niż grypować depresyjnie w Polszcze.  Ceny biletów i miejscówek nie są straszliwie wyśrubowane, zawsze się znajdzie cóś na moją kieszeń.  Poza tym wolę wydawać kasę na podróże niż na leki. Do opieki nad kotami na parę dni tylko zostawianymi są chętni ( muszę uważać  żeby nie było usiłowania przejęcia kociego dobra, słyszałam ten triumfalny ton w zdanku "Prawie wszystkie spały ze mną a Marysi to w ogóle  nie słuchały" ).

Teraz  do blasków. Bezczelnie przyznaję że w ogóle nie przeszkadzała mi kurortowość miasteczka w którym się zatrzymaliśmy, po zimowym wyposzczeniu klimaty nadmorsko - wypoczynkowe jakoś mnie nie drażniły ( zdziwne bo na ogół reaguję na nie niewidzialną  ale swędzącą wysypką a z czasem stanem nieprzyjemnego podniecenia przechodzącym w histerię ).  Uroki ponoć durnie zbudowanej  mariny ( dobra, wiem, wszystkie mariny są takie same - duuużo jachtów, łodzi  ), rybackiego portu ( morskie dobro wyciągane z sieci przez rybaków łowiących na niewielkich jednostkach wydaje się jakieś lepsze niż to poławiane przez wielkie trałowce, no a na pewno tego typu łowienie  jest lepsze dla natury niż przemysłowy odłów ), restauracyjek z papierem podsuwanym pod talerze zamiast obrusa ( powszechna praktyka w małych lokalach z morskim  żarciem dla normalsów ) całkiem dobrze na mnie działały. Poza tym mnie zawsze nosi i miejsce naszego zatrzymania traktowałam jako bazę wypadową, przed  wyprawą narodową na klify czy tam innym zwiedzaniem Sintry. Trzeba  zresztą przyznać  że miejscówka spełniała wszystkie  wymogi kurortowania ( trzy kroki od dwóch plaż, pięć od promenady, dziesięć od mariny )  jaki i bazy wypadowej ( bliskość dworców i centrum handlowego ).  Można było zrobić zakupy na rybnym i zielonym targu, postraszyć sobą market Pingo Doce ( ichnia wersja Biedronki ), zanieść do bazy   i wolnym od troski o żarło ruszać na wyprawę odkrywczą, a wszystko to nie zajmowało więcej niż  dziesięć minut ( no chyba że konsultowało się wybór  ryby, włóczyło po zielonym targu w celu  kupienia  owocu drzewa chlebowego i dyskretnie odwiedzało lodziarnię ). Jedynym minusem miejscówy jest tzw. życie okoliczne ale od czego dobre, portugalskie wino. Znieczula na wszystko.





Bezpośrednie sąsiedztwo miasteczka z Atlantykiem przekłada  się na  prawdziwą świeżynkę morską,  po mojemu tańszą i lepszej  jakości niż to co przeciętnemu turyście z zapędem do kucharzenia udaje dostać się w Lizbonie. Rybów i nie tylko rybów zatrzęsienie, lokalsi jadajo dziwne dla nas rzeczy ale i tym którzy otrząsają się jak tylko poczują zapach morszczyzny uda się nie umrzeć tu z głodu.  Portugalczycy okazują się kapustoholikami, ilość rodzajów warzyw z rodziny Brassicaceae  które  ten  naród podjada jest zdumiewająca. Kalafiory różnych rozmiarów i kolorów, kapusty głowiaste, te które nie zawiązują główek, brokuły, "podejrzane listki", kalarepy, rzepy i tym podobne - no multum tego. Człowiek jest zdziwiony tym  bogactwem choć uważał się za kapustoznawcę ( kulinarnego rzecz jasna ). Szczęśliwi też będą miłośnicy sałat wszelakich, szpinaku, zielonych szparagów- można ze szczęścia zacząć w organizmie zamianę dobrutek na chlorofil.  Najbardziej  jednak ukontentowani będą miłośnicy owoców, pod warunkiem że akurat nie lubią jabłek.  Mięsożerni znajdą jak wszędzie na świecie te biedne kurczaki, drób nasz powszedni, hodowany tako jako i u nas,  na chemią przesiąkniętym żarciu i bez odrobiny przynależnej  żywemu stworzeniu  godności.  Poza tym jest tych miąch trochę, nie jest to tak jak to  wyobrażają sobie  co niektórzy że "Na południu,  Panie tego, to baranina i baranina" ( akurat na Półwyspie  Iberyjskim w jego zachodniej części  większy entuzjazm wzbudzają chyba inne rodzaje mięsiwa ).


Jednak o ile morskie  żarło  człowieka nie odrzuca to najlepiej nad  Oceanem ( Ocean zawsze teraz będzie pisany z dużej litery na znak szacunku )  jeść to co w Oceanie pływa, łazi, a nawet zalega. Portugalska  kuchnia "do spróbowania" w knajpkach  w nadmorskim miasteczku to tzw. normalna kuchnia,  nie bardzo  finezyjna ale smaczna. Kolendra, pietrucha, pomidory, papryka, ryż wpierw obsmażony w oliwie  i dopiero gotowany, pomidory aż słodkie od słoneczka  i duuużo morskiej dobroci. Wszelakiej! Do tego winjo, jak mawiają  Portugalczycy. Ryby o różnych smakach i konsystencji mięsa, niektóre o uroczych nazwach ( robalo na ten przykład czyli  okoń morski ). Ja bezczelnie obżerałam się tuńczykiem ( na surowo, macerowanym w soku , grilowanym, dobrze  że lodów tuńczykowych nie robią ), Mamelon konsumowała żabnicę czyli tamboril, Gosia wchłaniała z widocznym apetytem wszystko choć marudziła przy  mulach, Piotrek tęsknie bredził o lokalnym przysmaku - babeczce na smalcu wypełnionej pasztetem ( półlegalnie udali  się z Mamelonem na zakupy i nabyli wspólnymi siłami  ów zakazany Piotrkowi przez medycznych przysmak, który okazał się nie być tym o czym  Piotrek marzył - zdradziecki szpinak widać  i czuć było w nadzieniu - Piotrek mógł służyć jako model  do alegorii pod tytułem "Rozczarowanie"  namalowanej w stylu XIX wiecznego akademizmu ).

 No a samo Cascais jako "obiekt zwiedzalniczy". Da się zaliczyć do nadmorskich kurortów  które można zwiedzać bez zbytniego obrzydzenia. Zadbane, pełne zieleni ( o tej porze roku na klombach miejskich królują cynerarie ) oraz  dziewiętnastowiecznych willi i pałacyków, wspominków po  arystokracji  portugalskiej i nie tylko portugalskiej. Ma urocze fragmenty, miejsca klimatyczne, nie jest masowo i okrutnie wypełnione budowlaną tandetą ( nie znaczy że jej  nie ma  ale nie zdołała zabić klimatu "miejsca kąpielowego"  dla XIX wiecznych lepiej uposażonych ). Cascais rozrosło się od dni chwały i kilkunastokrotnie  zwiększyło swój obszar, hotele, hoteliki, letnie apartamenty, miejsce tętniące życiem w sezonie a potem nagle wyciszone - wiadomo, tak  wyglądają wszystkie sezonowe kurorty świata.  No ale nie wszystkie mają takie atuty jak Cascais, spokojnie można je potraktować jako miejsce które warto zobaczyć. Może najlepiej to zrobić właśnie poza sezonem.




Przyznam  że mniej do mnie docierają uroki promenady do Estoril niż uroda  Farol de Santa Marta i Casa de Santa Maria, jakoś bardziej bliskie więzi łączą mnie z zachodnią częścią miasteczka ( no tak, Praia do Guincho, moje klimaty ). Cascais zasługuje  na osobny wpis ale najpierw  trza wydobyć zdjątka od Mamiego, bez zdjątek parku Cascais się nie liczy. Jednym z powodów dla których wybrałyśmy z Mamelonem jako miejsce na odpoczynek Cascais,  jest możliwość dostania się w ciągu  pół godziny do Sintry z przyległościami i do Lizbony.  Komunikacja jest na tyle dobra  że spokojnie i bez problemów można  zwiedzić całkiem spory kawałek wybrzeża pod  warunkiem  że  nie zapomni się że ostatnie autobusy kursują z małych miejscowości i plaż w okolicach dwudziestej.  Jeśli chodzi o wynajęcie samochodu to po pierwsze Ocean Cierpliwości, po drugie szykuj zastaw i nie zdziw się że tak łatwo uszkodzić tu samochód, po trzecie przepisy ruchu drogowego stosuje się tak żeby było wygodnie - jak pieszy chce prowadzić dziesięciominutową rozmowę na jezdni z kierowcą to będzie ją prowadził , pozostali korzystający z drogi mogą się włączyć ku ogólnej rozrywce. Nie  żeby włoskie czy greckie wrzaski  i wyzwiska, po prostu spokojna pogawędka w stylu portuguese, niespieszna i miła. Zanęcająco wstawiam  fotki z miejsc szybko dostępnych z Cascais.





No i to by było na tyle o portugalskiej wycieczce, wpisy o miejscach godnych wpisu kiedyś tam wyprodukuję.  Nie da się ukryć że żadne złodziejskie cienie nie przesłonią mi portugalskich  blasków, których tak bardzo byłam spragniona po zimie. Na pewno jeszcze Portugalię odwiedzę, być może tę jej wyspiarską część o jeszcze łagodniejszym klimacie. Tylko podróżne papiry nowe muszę sobie wyrobić.

6 komentarzy:

  1. Dobrze, że bezpiecznie się nazad wróciłaś mimo takiej niemiłej przygody, a coś się nasyciła to Twoje!
    Pięknie tam! I smacznie :D
    Poprzednie przedportugalskie portugalskie wpisy też udało mi się wreszcie przeczytać w "wolnej chwili" i jestem pod wrażeniem. I jak Hana pokorniutko i z szacunkiem, że Ty to tak wszystko "z głowy", a choćby i nawet ze źródeł to i tak mega!

    OdpowiedzUsuń
  2. Złodziejstwo jest powszechne, Doro straciła kiedyś kamerę w Las Palmas a Cio Mary żywą gotówkę na Bałutach. Nie ma co psioczyć na konkretną nację, trza brać dwa dokumenty identyfikacyjne i nosić w różnych miejscach. Mnie w ogóle przydarzają się zdziwne przygody w podróżach - a to zamknęłam się windzie na lotnisku, a to zdewastowałam niechcący jeden ze znanych angielskich ogrodów pokazowych, a to dałam się obrobić w "Liszboa". Hym... taka moja uroda.;-)
    Nie podlizuj się, nadal pamiętam jak kombinowałaś z Tuśkiem!;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wow, no to przygoda do wspominania na lata! Współczuję nerwów. Mnie zdarzyło się kiedyś, jeszcze w czasach przed Schengen, zostawić na stacji benzynowej, gdzieś na granicy francusko-niemieckiej torebkę z portfelem i paszportami - moim i męża. Zreflektowałam się ok. 10 godzin później, pod polską granicą. Oj, nie było to przyjemne! Obsługa tamtej pechowej stacji benzynowej poinformowała przez telefon nas i strażnika na granicy, że żadnej torebki w opisanym przez mnie miejscu nie ma. Tak że widzisz. Zdarza się :)
    Ale do przyjemniejszych rzeczy. Już po poprzedniej serii Twoich portugalskich reportaży postanowiłam sobie, że jeśli w ogóle pojadę gdzieś w tym roku na wakacje, to będzie to Lizbona i okolice. Powyższy post mnie w tym utwierdził :) Sintra koniecznie. Cascais też. Niestety jestem zdana na sezon wakacyjny z uwagi na dzieci w wieku szkolnym. Bardzo fajny wpis. Czekam na więcej!

    OdpowiedzUsuń
  4. Okolice Sintry mocno polecam, jak dla mnie jest tam dobry klimat. Wakacje z dziećmi to może w okolicach "wczasowych" miasteczek, troszki dalej, bo latem straszny tłum wali nad Ocean z Lizbony. W Portugalii jest masa chałup na wynajem, plaże w ich pobliżu są różne i różniste ( są i takie gdzie broń boszsz żeby dzieci kąpiel zaliczały ). Zobacz czy okolica Ericeiry by Wam nie pasiła. Plaża w Ericeira jest że się tak wypiszę wielozadaniowa ( to nie Guincho ), do Mafry i Sintry blisko, z Lizbony tyż bezproblemowo powinno się dojechać. W samym miasteczku latem będą tłumy ale mniejsze niż w Cascais, natomiast okolice nie powinny być tak zatłoczone. :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dzięki. Muszę mapę postudiować. Moje dzieci to już duże są, starszy to 18-latek. Dlatego na zwiedzanie stolicy i okolicy się nastawiam, plaże owszem, z doskoku, jeśli tłumu nie będzie, bo tego nie cierpię. Za to takie malownicze skaliste wybrzeże, ciasne zaułki w miasteczkach, małe porty, knajpki. Mniam! I te niebieskie kafelki. No i to jedzenie! I wino! Kulinarnie ten kraj bardzo do mnie przemawia :) Czytam Twoje posty i robię listę miejsc do zobaczenia. Może się uda!

    OdpowiedzUsuń
  6. Jakie dzieci, chłopy dorosłe.;-) Koniecznie zobacz Guincho w niezbyt upalny dzień , zmienisz zdanie o plażach. Napiszę tak - Portugalia warta grzechu, my już snujemy plany następnych wojaży po tym kraju.

    OdpowiedzUsuń