środa, 14 października 2015

Skarby Wilanowa - bardzo subiektywny wybór

To nie jest przewodnik po Wilanowie, nie wyczytacie kto i kiedy co pobudował, złupił i do domu przywiózł, ewentualnie dokonał zakupu i mniej kontrowersyjnie Wilanów wzbogacił ( zresztą łupy  tureckie króla Jana III to są na Wawelu, a w ogóle to raczej Wilanów najbardziej "złupił" zbiory malarstwa Muzeum Narodowego, galeria na piętrze jest must -see ). To jest wpis o tym co mnie w zbiorach wilanowskich najbardziej urzekło i nieco fotek, które są na tyle dobrej jakości że można je było wkleić ( doświetlać lampą przy foceniu rzecz jasna nie można, więc  nie wszystkie rzeczy, które mi się podobały zostały na tyle "dobrze zdjęte", że ich fotki nadawały się do publikacji ). Będzie nieco o obrazach,  trochę o świetnej kolekcji porcelany, wystawie poświęconej używkom ( bardzo podobała nam się ta ekspozycja ) i o pięknych fragmentach okrutnych mebelków.

Dwie damy

Zacznę od "sztuki wyższej", czyli od malarstwa. Jeden z najpiękniejszych polskich XVI - wiecznych polskich portretów kobiecych ( no, ja go stawiam na równi z portretem gdańskiej mieszczki z Muzeum Narodowego w Gdańsku  ) - obraz przedstawiający Katarzynę  z Lubomirskich Ostrogską. Namalowany został przez nieznanego autora, najprawdopodobniej ze szkoły krakowskiej,  w 1597 roku. Przedstawia córkę Sebastiana Lubomirskiego, żupana krakowskiego, a od 1593 roku starosty sandomierskiego, sądeckiego i spiskiego. Dama ta w w roku w którym ją sportretowano poślubiła księcia Janusza Ostrogskiego, jedną z najbardziej "pożądanych partii" na polskim  magnackim rynku matrymonialnym, wdowca ( co prawda z dwójką dzieci, ale tych "mniej ważnych" czyli córek ), kasztelana krakowskiego, wojewody wołyńskiego, starosty wielu starostw i właściciela kilkudziesięciu miast na wschodnich kresach Rzeczypospolitej. Katarzyna zmarła chyba dość młodo w roku 1611 ( nie znamy daty jej urodzenia, możemy tyko dywagować na podstawie portretu, że w roku 1597 była młodą osobą ). Umierając osierociła małego synka, który przeżył ją tylko o 7 lat . Właściwie niewiele wiadomo powszechnie o jej życiu, gdyby nie ten "wilanowski" portret Katarzyna odpłynęłaby  w zapomnienie, interesując od czasu do czasu  jakichś zapalonych  badaczy historii. Zaproszenie jej portretu do ekspozycji w Wilanowie przypisuje koligacjom rodzinnym ( he, he )  - tatuś był Lubomirski, mamusia Kasi z Branickich, a oba te rody były w przeszłości właścicielami Wilanowa. Portret jest solidnych rozmiarów ( 200 x 121,5 cm ), Katarzyna z Lubomierz Xiężna Ostrowska Kasztelanka Krakowska przedstawiona na nim, że tak to ujmę, wiernie, ze szczegółami. Twarz jak  na większości portretów sarmackich potraktowana "ostro", światłocień minimalny. Ten sposób traktowania modela, zaznaczanie najważniejszych cech charakterystycznych jego fizjonomii bliskie granicy karykatury, płaskie przedstawianie przestrzeni i wyeksponowanie statusu poprzez poświęcenie niemal całej uwagi strojowi modela  to wyróżniało polskie portrety w XVI i XVII wieku. Mam tu na myśli dzieła mistrzów nieznanych z imienia albo takich "ze szkół". Trafiały się i u nas tuzy malarstwa, ale raczej wiązałabym ich z kręgiem kultury niemieckiej a nie sarmackiej  ( o jednym z nich, Marcinie Koberze, będzie poniżej ). Na portrecie Ostrogskiej suknia czyni księżnę, twarz to maska ładnej dziewczyny, ale suknia - wow! Najmodniejszy fortugał sezonu, polowanie na niedźwiedzia  z psami i podejrzanymi puttami + fontanny haftowane na tkaninie ( sądzę że takiej z Italii, czyli styl włoski ) ważącej swoje. Do tego super - dodatki: pas, manele i to na głowie ( czepiec, bramka? - nawet nie wiem jak nazwać to "noszenie" ). Rękawy nader skromne ( czyżby giezełkowe ), ale kreza, kurzmantel i welonik nie zostawiają złudzeń - tyle dobra na sobie mogła mieć tylko osoba bardzo wysokiego stanu, he, he. Suknia w ogóle jest znacznie bardziej zagadkowa niż nam się zdaje, być może w jej wzorze są ukryte symbole dla nas już mało czytelne a odnoszące się do zamążpójścia portretowanej ( tralala,  psy to symbol wierności i tym podobne ptaszki pijące z fontanny ). W każdym razie obecne na sukni motywy winnej latorośli i dębu były tradycyjną ozdobą sukni ślubnych aż do XIX wieku. Za tezą związaną z symboliką ślubną przemawia też ten welon, związany w naszej obyczajowości z zawieraniem małżeństw lub z kobietami zamężnymi ( rańtuch ).


Drugi z portretów to dzieło tzw. znacznie wyższych lotów. Jego autor Marcin vel Martin Kober był pierwszym portrecistą z prawdziwego zdarzenia na polskim dworze królewskim. Cesarz Rudolf II docenił jego kunszt i z rzemieślnika stworzył artystę ( znaczy wyzwolił go z ograniczeń cechowych ). Annę Jagiellonkę portretował Kober dwukrotnie ( przypisuje mu się też obraz z 1576 roku przedstawiający Annę w stroju koronacyjnym ), po roku 1590, podczas drugiej bytności w Polsce. Anna była już wówczas wdową po św. pamięci Batorym, panią w wieku mocno zaawansowanym ( urodziła się w roku 1523 ), niestety nader żwawą i wtrącającą się do polityki ( uwielbiała politykę mimo braku politycznych zdolności ). W życiu sporo przeszła, choć właściwiej byłoby napisać że to życie po niej przeszło. Urodziła się jako ostatnie dziecko Bony Sforza di Aragona i Zygmunta Jagiellona zwanego Starym. Po mojemu to wdała się w tatusia, który właściwie niczym specjalnym się nie wyróżniał ( dłuuugi czas żył w cieniu królewskich braci i zajmował się Telniczanką, zamiast czymś bardziej przystającym członkowi jego rodu ). Szczęśliwie los obdarzył go tronem i podporami tego tronu, czyli gronem doświadczonych doradców i inteligentną drugą  żoną. Niestety dzieci nie wszystko odziedziczyły po inteligentniejszym z rodziców, potomstwo rozczarowało Bonę ( i nie tylko ją ). No Anusia to zdaje się rozczarowała "po całości". Bona nie miała jakoś serca do córek, niby inteligentna a nazbyt ufająca w polityczne uzdolnienia ich brata i niewidząca przyszłości poza męską częścią rodu ( głupio, bo taka Kaśka Jagiellonka wcale tępa nie była ). Sama była żywym przykładem tego czym może być eksport księżniczki ( z podrzędnej i "niepotrzebnej" awans na królową państwa z którym liczyli się Habsburgowie ), swoich córek w odpowiednim czasie nie wyeksportowała z korzyścią dla dynastii. Jedynie Izabela  wyszła za mąż porządnie ( czyli w planach ożenkowych byl tron królewski ), natomiast w 1556 roku wydano Zofię "do Brunszwiku" co nie było wcale świetnym mariażem. Pozostałe dwie królewny nie zostały tak naprawdę "odpowiednio poślubione". Królowa Bona, pokłóciwszy się z synkiem o Barbarę Radziwiłłównę, zabrała kasę i inne skarby, wyjechała do Włoch, pozostawiając córki bez środków do życia i na łasce brata. Brat zajmował się głównie sobą i trzeba było zgody Zofii Brunszwickiej żeby Katarzyna Jagiellonka mogła poślubić Jana Wazę. Z Anusią było jeszcze gorzej - nie dało się jej upchnąć w żadne małżeństwo. Próby były - w gronie starających znalazł się palatyn Renu, Ryszard, a także dziewiętnastoletni za to ślepy na jedno oko i z tzw. tendencją do napojów wyskokowych, eks-biskup, brat króla Danii − Magnus. Najbliżej do zawarcia mariażu z Anną było księciu wirtemberskiemu Eberhardowi, ale ten o dwadzieścia lat młodszy od Anny kawaler wziął i wyzionął ducha.  Nie składało się. Dopiero po śmierci brata, panowie szlachta stwierdzili że mamy infantkę i dobrze byłoby korzystnie wydać za mąż polską królewnę. No i była ta nieszczęsna sprawa z Walezym, Anna nie miał w sobie nic z Elżbiety Tudor i bezrozumnie pozwoliła traktować się zarówno poddanym jak i "łoblubieńcowi" jak popychle, a jej rola w elekcji francuskiego kandydata naraziła ją na śmieszność po jego ucieczce z Polski ( na rozkaz Anny liczącej na małżeństwo z kochającym inaczej Francuzikiem, szlachta mazowiecka opowiedziała się za Walezjuszem ). Szczęśliwie udało się jej z tej chryi z Walezym wyjść obronną ręką ( czyli bez wycieczki za klasztorną furtę ), głównie dlatego że bano się w Polsce panowania Habsburgów. Postanowiono że Anna zostanie drugim po Jadwidze Andegaweńskiej królem Polski ( królem, nie królową ) i w nagrodę za bycie dziedziczką chwały dynastii Jagiellonów dostanie męża. Padło na Stefana Batorego, księcia siedmiogrodzkiego. Wybranek pochodził z kraju niemal równie tolerancyjnego dla innowierców, jak XVI - wieczna Polska. Sam Batory ponoć charakteru ugodowego ale Anusi w fazie klimakterycznej nie zdzierżył, ożenił się ale po ślubie mniej straszna była mu wojna z Moskalem niż pożycie z Anusią. Przebąkiwano nawet o rozwodzie ale Batory to był facet rozsądny - korona tak, Anusia tak, z tym że daleko. No i wylądowała Anna po raz drugi na Mazowszu ( pierwszy raz to wylądowała z mamusią, w ramach protestu przeciwko bratowej ) i popadała w dewocję i niemal chorobliwą zrzędliwość. Kiedy owdowiała całe swoje siły i autorytet królewski poświęciła dla sprawy Jagiellonów po kądzieli, "ukochany synaczek Zysio" tron polski zawdzięczał cioteczce wspieranej przez Jana Zamoyskiego. Oczywiście usiłowała wleźć potem Zysiowi na głowę, ale siostrzeniec wzorem innych facetów w jej życiu, dał ostry odpór. Anna zadowolić się musiała odgrywaniem roli ciotki i babki dla dzieci Zygmunta III, zresztą robiła to całkiem nieźle. Zmarło się Annie Jagiellonce w roku 1596. Na portrecie Kobera z Wilanowa Anna przedstawiona jest w stroju wdowim, z białym rańtuchem na tzw. podwice. W przeciwieństwie do portretu Ostrogskiej strój nie mówi nam wiele o modelu, za to wizerunek twarzy niemal wszystko. Ropuszo urodna twarz Anny, wówczas około siedemdziesięcioletniej, to świetny portret psychologiczny. W przeciwieństwie do "doskonałych rąk" ( już widzę takie u siedemdziesięciolatki, he, he ), twarz potraktowano bardzo realistycznie, modelowana światłocieniem jest nie tylko "maską" władcy - to po prostu stara kobieta o nie najłatwiejszym charakterze,    u kresu swego życia. Te wszystkie krzyżyki i medaliki złote o symbolice znanej tylko historykom sztuki, korona  królewska w zasięgu wzroku, herby i dumnie wyglądające napisy informujące kto zacz - wszystko blednie przy twarzy Anny. Obraz z Wilanowa jest prawdopodobnie tzw. wersją warsztatową wcześniejszego portretu znajdującego się na Wawelu. Wersja wilanowska powstała najprawdopodobniej w 1596 roku.

Wdzięk starej porcelany

Czar porcelanowych figurynek nie jest dziś "ostatnim krzykiem designu". Drezna czy tam inne Wiednie z XVIII wieku to raczej lokata kapitału a nie coś czym człowiek cieszy oczy. Ale ja mam "limfatyczne gusta" ( cokolwiek to znaczy, bo ta obelga młodopolska jest dla mnie mocno enigmatyczna ) i stara porcelana po prostu mi się podoba, szczególnie ta  zwana biskwitową. Ta nazwa nie pochodzi od  biskwitów czyli biszkopcików a właściwie od biszkoptowych sucharków, zwanych u nas dawniej zwyczajnie herbatnikami. Szkoda bardzo, bo porcelana biszkoptowa brzmi pięknie i bardzo łasuchowo. Nazwa wzięła się od podwójnego wypalania masy porcelanowej ( z łacińskiego bis coctus - pieczony dwa razy ).  Żeby było śmieszniej dla historyka sztuki i technologa ceramiki określenie porcelana biskwitowa oznacza zupełnie co innego. Dla tego drugiego słowo biskwit oznacza wyroby ceramiczne "wstępnie wypalone", które są przesiąkliwe dla wody i żeby można było z nich korzystać konieczne jest ponowne wypalenie po uprzednim pokryciu ich powierzchni szkliwem czyli powłoką o niskiej temperaturze topnienia ( jeżeli temperatura drugiego wypalenia jest wyższa niż temperatura wypalania biskwitowego otrzymujemy prawdziwą porcelanę, jeżeli niższa to fajanse i majoliki ). Dla historyka sztuki porcelana biskwitowa to nieszkliwione, wypalone jednokrotnie, ale całkowicie spieczone wyroby. I o takiej porcelanie biskwitowej w ujęciu historycznym a nie technologicznym będzie tu mowa. Figurki z kolekcji wilanowskiej to tzw. porcelana twarda, z zawartością 40-60% kaolinu, 20-40% kwarcu i 20-30% skalenia. To taka mocno szlachetna wersja ceramiki nieszkliwionej. Figurki wykonywano w następujący sposób - opracowywane były fragmenty tych małych rzeźb, najpierw popularna była technika wgniatania plastycznej masy do form, nieco później zastąpiono ją techniką odlewu, następnie rzeźby były wypalane w temperaturze 1280 – 1320 st.C. Porcelana wypalona w takiej temperaturze  odznacza się dużą wytrzymałością i odpornością na oddziaływanie czynników chemicznych, jest również bardzo mało nasiąkliwa.

Te najbardziej do mnie przemawiające małe rzeźby powstały w XVIII wieku, czyli w złotym wieku dla porcelany, na który przypada największy rozkwit porcelanowej sztuki w Europie. Rzeźbki wilanowskie pochodzą w większości z manufaktury miśnieńskiej, ponadto z wiedeńskiej, berlińskiej i paryskiej. Produkowano je na ogół w większej liczbie egzemplarzy, ale z powodu kruchości materiału mało co dotrwało do naszych czasów. Porcelanę biskwitową w postaci drobnych dekoracji plastycznych wykonano prawdopodobnie po raz pierwszy w Europie w formowni Vincrnnes około 1750r, gdy jej dyrektorem był niejaki pan Bachelier. Manufaktura z Sevres przejęła formownię w Vincennes, razem z recepturą na porcelanę biskwitową. Udoskonalono proces technologiczny i porcelana biskwitowa zaczęła podbijać Europę. Spodobała się, "trafiła w swój czas" - odkopano właśnie rzymskie miasta pod Wezuwiuszem, klasyczne rzeźby pozbawione koloru zaczęły być na topie, coraz więcej antykizujących elementów zaczęło się wkradać do sztuk pięknych. Przypominająca marmury porcelanowa masa to było właśnie to,  czego potrzeba było do dekorowania wnętrz. Francuskie doświadczenia przydały się w kolebce europejskiej porcelany czyli w Miśni ( Meisen ), od 1760 roku czyli od czasu przybycia do manufaktury w Miśni Chrystiana Gotlieba Bergera datuje się w miśnienskiej manufakturze "okres biskwitowy" ( oczywiście taki  jaki ma na myśli historyk sztuki, a nie technolog ). Produkcja porcelany biskwitowej była rozwijana w Miśni do 1780r, gdy zdecydowano o naśladowaniu wyrobów angielskiej manufaktury Wedgwooda. Wyroby miśnieńskie z tego czasu są  tak doskonałe jak porcelana z najważniejszego dla rozwoju ceramiki biskwitowej ośrodka, jakim była wówczas manufaktura w Sevres ( powstała w 1772r ). W Sevres zatrudniano najlepszych malarzy, rzeźbiarzy i technologów pracujących pod kierunkiem J. Bacheliera oraz "prawdziwego" rzeźbiarza ( znaczy i dłutem pracował ) Falconeta. Załoga miśnieńska czyli artyści którzy wznieśli się na poziom równy Francuzom to Kändler, Aciers, Schönheit Jean TroyLune-Ville, a także tacy mistrzowie jak Jüchtzer, Matthäi i Johan Daniel Schöne. Te nazwiska w "świecie porcelany" czyli na porcelanowym rynku antykwarycznym to "Rembranty i Leonardy". Wykonywane w Sevres w porcelanie biskwitowej wyroby naśladujące klasyczne rzeźby, popiersia i medaliony są pełne francuskiego wdzięku. W swojej plastyce, w stylu i białokremowej przeświecalnej masie dość mocno różnią się od szkliwionych i nieszkliwionych figurek miśnieńskich ( szczególnie tych autorstwa Kändlera ). Biskwitowa porcelana miśnieńska jest bardziej w duchu niemieckiego roccoco, więcej w niej życia niż wysublimowanej elegancji charakterystycznej dla wyrobów z Sevres. Niestety nic co dobre nie trwa wiecznie, pragnienie posiadania najnowszego porcelanowego "krzyku mody"  spowodowało że w "technice biskwitowej" zaczęli pracować nie tylko wybitni twórcy. Okres wysokiego kunsztu artystycznego w Miśni, jak również w Sevres kończy się, gdy na rynku pojawiają się produkowane masowo wyroby z manufaktur w Wiedniu, Petersburgu czy Berlinie oraz wielu innych, które tworzyły tanie wyroby dla odbiorcy o tzw. mniejszym guście. Kolekcja wilanowska porcelany biskwitowej to największy tego rodzaju zbiór w Polsce, zgromadzony w większości przez Stanisława Kostkę Potockiego, twórcę Muzeum Wilanowskiego i jego syna, Aleksandra.


Czas na używki

XVIII wiek to czas triumfalnego pochodu przez europejskie salony tzw. używek, czyli czegoś co konieczne do życia nie jest ale bardzo to życie umila. To właśnie wtedy karierę robią napoje takie jak kawa, herbata czy czekolada, a tytoń w formie tabaki jest niezbędny dżentelmenom ( a bywa że i damom ). Na fotce obok jest widoczna chyba najładniejsza "czekoladziarka"   - chocolatière - jaką widziałam ( moim zdaniem rzecz jasna ). To piękny dzbanuszek z okresu tzw. wczesnej Miśni ( powstał koło 1740 roku ).Ten specyficzny dzbanek, z poziomą rączkę zamocowaną pod kątem prostym w stosunku do dziobka, wywodzi się z Francji. Pośrodku pokrywki znajduje się otwór, który służył do wprowadzania do wnętrza dzbanka mątewki umożliwiającej zamieszanie lub spienienie czekolady. Wilanowski dzbanuszek zamykany jest ruchomą przysłoną – gałązką kwiatową z brązu złoconego. Dekoracja dzbanuszka - miodzio. Purpurowo - śliwkowa,  malowana naszkliwnie purpurą manganu, monochromatyczna opowiastka o wiejskim życiu, stworzona przez malarza o wielkim talencie i mistrzowskim wyczuciu tworzywa. Nawet Mamelon która ma dreszcze i obrzydzeniową telepkę na sam dźwięk słowa Miśnia, przyznała że dzbanuszek jest przepiękny. Rączka dzbanka wykonana z gruszy, żadne tam kości słoniowe czy inne szlachetności - wiejski motyw krajobrazowy i proste tworzywo  rączki, ( bejcowane na czarno drewno )  jak  najbardziej do siebie pasują. Do tego wszystkiego tuż obok czajniczek z podgrzewaczem, właściwie to nie czajniczek tyko czajniunio. Tzw. "srebełko" repusowane z XVIII wieku, uroczy jak tylko potrafią być urocze czajniczki srebrne z około połowy tego stulecia. Czajniczki, imbryczki, dzbanki kawowe, czekoladziarki, srebrne i szklane herbatnice ( czyli pudełka i słoje  na herbatę ), tabakierki - wszystkie te akcesoria niezbędne przy posiadaniu i używaniu nowych dla Europejczyków "umilaczy" pojawiły się w szerszym użyciu w XVIII wieku. Niektóre z nich przetrwały wieki zachowując swoją  funkcję ( herbata z imbryka smakuje i dziś lepiej niż maczanka z torebki ), inne są wykonywane z tworzyw znacznie mniej szlachetnych ( choć ja wielkim sentymentem darzę te blaszankowe opakowania herbat czy kakao ), jeszcze inne zamieniły się w "przedmioty antykwaryczne" ( kto dziś nosi tabakierki?! ).

Teraz trochę o samych używkach - przede wszystkim były egzotyczne, drogie i elitarne. Znaczy spełniały wszystkie warunki pozwalające zrobić karierę, he, he. Ludzie zawsze pożądają rzeczy dostępnych tylko niewielkiej grupie będącej na świeczniku. Używki "bywałe na salonach" w XVIII wieku przeszły klasyczną drogę od lekarstwa do "działu rozrywkowego" ( coś jak heroina, która miała być lekarstwem na nałóg morfinowy, he, he ). Piszę tu o rozrywce bo ich rola zdecydowanie wykraczała poza proste pojenie organizmu cieczą. Te wszystkie salonowe bywania kręciły się wokół czekolad,  kaw i herbat. To co rozpoczęło się w drugiej połowie XVIII wieku, wiek później przekształciło się niemal w instytucję. Herbatka salonowa pokutuje do dziś w nieco zmodyfikowanej wersji w angielskiej upper middle class. Ha, zaczęło się niewinnie! "Kawie mocz pędzi macicę czyści, wiatry wyprowadza, puchlinę i kolere, spędza, krew naprawuje. Płuca, oczy uszy zęby i inne członki leczy. Katar, podagrę, szkorbut, kamień oddala i ciężarnym pomoc daje.". O czekoladzie - "jest to napój wzmacniający odporność i zwalczający zmęczenie. Filiżanka tego cennego płynu sprawia, że można maszerować przez cały dzień bez jedzenia." W XVIII wiecznej Polsce chyba największą furorę zrobiła kawa ( w drugiej połowie XVIII wieku w Rzeczypospolitej sprzedawano rocznie około 19 ton herbaty, a kawy aż 470 ton ), tak przynajmniej wygląda po lekturze Kitowicza. "Gdy zaś nastała kawa i rozeszła się po wszystkich domach pańskich, szlachty majętniejszej i bogatszych mieszczan, dawano ją najprzód z rana z mlekiem i cukrem, po której pijano wódkę, a herbatę, jako sprawującą suchoty i oziębiającą żołądek, w cale zarzucono; policzono ją w liczbę lekarstw przeciw gorączce i do wypłukania gada po ejekcjach, mianowicie z gwałtownego pijaństwa pochodzących. Po każdym także stole dawano gościom kawę, jednym z mlekiem, drugim bez mleka. Tym trunkiem najulubieńszym raczyły się kobiety najwięcej, tak z rana, jako też po obiedzie i po wieczerzy, osobliwie gdy w kompanii jakiej albo podczas tańców długo w noc dosiadywały. Kto z mężczyzn chciał uniknąć wina, wstawszy od stołu, miał się do kawy; było to albowiem na kształt przywileju zdrowia, że kto pił kawę, nie mógł być oprymowany winem. Ale ten przywilej nie służył dłużej jak do dwóch godzin; dobre i to, osobliwie, gdy złym winem pojono". Z czasem kawa się nawet spospolitowała. Już nie tylko damy takie jak te z podwójnego portretu ( czyli Izabela i Aleksandra Potockie ) popijały kawę.


Ksiądz Jędrzej donosił: "Kawa od ludzi majętnych przeszła nareszcie do całego pospólstwa, podniosły się po miastach kafenhauzy; szewcy, krawcy, przekupnie, przekupki, tragarze i najostatniejszy motłoch udał się do kawy. Nie była już wtenczas droga: za sześć groszy miedzianych dostał filiżanki kawy z mlekiem i cukrem, lecz też taka była i kawa: łut kawy dla zapachu, cztery luty pszenicy palonej, trocha faryny cukrowej, łyżka mleka roztworzonego wodą-smakowało to jednak prostactwu, nie znającemu smaku czystej kawy, dobrze sporządzonej. A nawet i po domach małych albo skąpych robili sobie taką kawę przymięszując do niej przez połowę pszenicy lub grochu palonego, bo koniecznie chciało się kawy, już to że bez niej dom byłby poczytany za prostacki i sknerski, już że kawa wciąga ludzi w nałóg tak jak gorzałka albo tabaka, że się bez niej obejść nie może, kto się w nią włoży, tak dalece, że woli niejeden, a jeszcze bardziej niejedna, obejść się bez chleba niżeli bez kawy." Na czas herbaty trzeba było poczekać aż........ do rozbiorów. Herbata pita była bowiem namiętnie tam gdzie sięgała "kultura samowara". Pięknie formowany przez Kändlera Chińczyk z Miśni zaczął pasować do herbacianych spotkanek gdzieś tak w latach trzydziestych XIX wieku, niemal całe stulecie po  powstaniu w miśnieńskiej manufakturze. Jednak dopiero w połowie stulecia herbata weszła na stałe do polskiego spisu ulubionych napojów. Przyczyn było kilka - otwarcie się Rosji na handel z Chinami, rozwój "samowarnictwa" ( w Warszawie samowary wytwarzała fabryka Norblina ), znaczący spadek cen cukru ( Polacy pokochali słodzoną herbatę ). Pijano ją różnie - na wzór rosyjski ze cienkościennych szklanek, z konfiturami, lub sączoną przez kostkę cukru ( ponoć tak najlepiej smakował napar z gatunku zwanego "carskie rzęsy" ), w domach arystokratycznych zaczęto ją podawać na angielską modłę, z mlekiem bądź śmietanką. Jednak to nie herbata ani nawet fałszowana palonym zbożem kawa najbardziej oberwała od historii. Biedna czekolada została zdegradowana do rangi  napoju dla dzieci. Co za upadek! Wszystko przez Ovomaltine i inne ersatze. A prawdziwa czekolada to przecież bajka a nie napój. No i na pewno nie bardzo dla dzieci ( bez  zacukrzenia napoju do niemożliwości dzieciaki prawdziwej czekolady nie przełkną )

Pietra dura

Nie przepadam za typem mebelka zwanym kabinetem, za dużo szczęścia jak na mnie. Kabinet to taki rodzaj szafy z wieloma szufladkami i otwieranym pulpitem, czyli małym biurkiem ( czasem na widok tego meblowego kombajnu, prekursora siermiężnych meblościanek mojego dzieciństwa mam ochotę zacytować Szalonego Kapelusznika od obłąkanej herbatki - "Co wspólnego ma kruk z sekretarzykiem" ) . Przy niektórych okazach zamiast czuć szacunek dla maestrii tworzących go artystów ( nie wiadomo dlaczego zwanych rzemieślnikami ) i dyskretnej patyny historii, ja czuję dreszcz przerażenia. Pewnie dlatego że apogeum "kabinetnictwa" to czasy manieryzmu i baroku, horror vacui w pełnej krasie. Jednak nawet w ohydnych dla     mnie kabinetach można znaleźć coś na czym przyjemnie jest zawiesić oko. Piękne fragmenty wykonane w technice pietra dura spowodowały że wcale nie chciało mi się szybko odchodzić od przerażających mebelków. Pietra dura ( czyli z włoska "twardy kamień" ) to technika zdobienia powierzchni odpowiednio dopasowanymi kawałkami kamieni, pochodząca z renesansowych Włoch, konkretnie to z Florencji. W odróżnieniu od klasycznych mozaik układanych z różnobarwnych kostek lub pręcików, w technice pietra dura stosuje się ściśle dopasowywane do siebie kawałki ( kształtki ) kamienia odpowiadające większym fragmentom kompozycji. Układano je stosując spoiwo mastyksowe a następnie polerowano do połysku, uzyskując bardzo trwałą i odporną na działanie czynników zewnętrznych powierzchnię. Wszelkie przebarwienia, zmianę waloru, żyłkowania które występowały na kształtkach traktowano jako dodatkowy środek służący uczynieniu kompozycji bardziej plastyczną ( możliwość oddania światłocienia lub przy użyciu pewnych kamieni możliwość oddania unerwienia roślin ).

Jak wygląda praca nad układaniem "mozaiki florenckiej" ( tak też czasem nazywana tę technikę zdobienia ) możecie zobaczyć  tutaj. Jak widać pracka z tych wymagających benedyktyńskiej cierpliwości. Kabinet z którego "wyfragmentowałam" ujęcia zdobień pietra dura ( to zdjątko     obok i poniżej  ) to prawdziwy florencki, późnobarokowy klejnocik. Stoi toto w Antykamerze Króla, pomieszczeniu dość ciemnym ( obicia ścian równie ciemne jak cenne, plafon "Zima" zdobiący sufit też pomieszczenia nie rozjaśnia ) wśród innych meblowych "drogoceństw". Wokół wszystkiego dobrego aż nadto, a sam mebelek z tych najokrutniejszych -  srebełko, marmury, szylkrety i złocenia. Cud że nie gra, nie stepuje i wierszyków nie recytuje. Pełna zgroza! Znaczy prawdziwy zabytek wysokiej klasy, he, he. A jednak kamienne układanki  przeurocze, krajobrazy i mała żywina chwytają za serducho, są po prostu piękne. Nawet to barokowe nagromadzenie "ozdób wszelakich" nie jest w stanie zniweczyć odbioru poszczególnych fragmentów "okrutnego kabineciku". No i ta sekretarzykowa pietra dura jest naprawdę wysokiej klasy, nieszablonowa szczególnie w "partii krajobrazowej". Malutkie plakietki ze zwierzątkami zachwycają z kolei doborem tworzywa kamiennego, z którego je wykonano. Eh, jedna taka plakietka mogłaby "zrobić" cały mebelek! Niestety  to wiek XVII "barok do zarzygania", nie ma zmiłuj czyli trzeba przyjąć pietra dura z całym dobrodziejstwem dołączonego doń  "dobra" ( między innymi z paskudnymi rzeźbami ). Szczęśliwie kabinety bywały i nieco bardziej skromne, szczególnie te późniejsze, przekształcające się z czasem w sekretarze i sekretarzyki. Także te produkowane dla mniej zamożnych odbiorców "nie waliły" tak "po oczach". Nie pamiętam w którym pomieszczeniu natknęłam się na w miarę ascetyczny mebelek, ozdobiony pietra dura z sową. nawet gdybym go "nie cyknęła" to i tak zapamiętałabym tę kamienną układankę. Niezbyt realistyczna za to pełna wdzięku. No cóż, pietra dura ponoć i dostępna dla "zwykłego człowieka", znaczy takiego przy niewielkiej kasie. Technika ta była namiętnie wykorzystywana w tzw. pamiątkarstwie. Czasem można dostać jakąś szkatułkę lub broszkę ozdobioną tą techniką. Oczywiście nie jest to nic wysokich lotów, bo produkcja masowa. No cóż, jest jak z tą kawą dla pospólstwa - trochę czegoś prawdziwego i znacznie więcej udającego prawdziwe.

2 komentarze:

  1. Ciekawy post, obszerny, lekturę podzielę na kilka części. Będąc w Wilanowie faktycznie nie można zapamiętać wszystkiego. Ornamentyka sukni Katarzyny rzuca na kolana.Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zrobiłam taki długi wpis bo inaczej to by mi się Wilanów rozpełzł po blogu i ten zamiast nadal być blogiem w zasadzie ogrodowym zostałby blogiem prawie wilanowskim. Ja żałuję że fotki spuwaczek w kształcie żab nam nie wylazły, normalnie zamarzyłam o tym żeby zostać posiadaczką spluwaczki, he, he. No i nie ma tych żabek w tym wpisie.

    OdpowiedzUsuń