wtorek, 24 maja 2016

Pszczyna - wycieczka błyskawiczna " z zarządzenia"



Sławeczka  Słońce Rudy i Okolic ( Mamelon tytułuje swojego chłopa Księciuniem, mnie zostało przypochlebianie się  mniej  "okazałą" tytulaturą ) wyraźnie nosiło.  Coś by tu, gdzieś pojechać, jakąś wyprawę łupieżczą urządzić - mój kolo  tak czasem ma, droga szeroka przed nim a przy drodze interesujące przystanki. Mamelon w takich chwilach dzwoni po wsparcie i w efekcie lądujemy w różnych miejscach do których można z miasta Odzi w miarę szybko i bezproblemowo dojechać.  Słońce Rudy i Okolic grozi co prawda od czasu do czasu wyprawami dalszymi, takimi bardziej ekstremalnymi ale "wsparta" Mamelon potrafi szczęśliwie dać takim planom odpór ( jeszcze, bo Słoneczko Księciuniowate, przygraża od pewnego czasu "wyprawą pełnowymiarową", taką że ho - ho ). Tym razem Sławka poniosło na Śląsk, a konkretnie to do Pisarzowic. Mea culpa bo wielokrotnie przymuszałam Mamelona w obecności Słoneczka do przeglądania oferty rodków i azalek szkółek z Pisarzowic. Słoneczko chłonęło ( znaczy podsłuchiwał ), nasiąkło i postanowiło urządzić wyprawę. Wykombinowało sobie że najodpowiedniejszą porą  będzie czas tzw. Święta Azalii jako że można wtedy pogapić się na kwitnące krzewy. Co prawda koło nas tuż, tuż czyli za miedzą  w Konstantynowie, jest "zagłębie" rodkowo - azaliowe, ale Słoneczko podejrzewało  że w Pisarzowicach "zagłębie" jest większe i można zobaczyć a także nabyć drogą kupna  azalki czy rodki niedostępne  u nas. Tzw. "pogłębione perswazje" Mamelona i moje nie wywołały żadnego innego odzewu jak tylko ten że rozjuszone Słoneczko postanowiło odwiedzić przy okazji Pszczynę, gdzie właśnie trwały Daisy  Days i tam też zapolować na azalki.

Pierwsze plany krystalizowały się w piątek wieczorem, w sobotę Słoneczko skutecznie zaknuło i w niedzielny poranek wsiedliśmy do samochodu i wio! Droga dobra, kierowca też  więc w ciągu dwóch godzin z hakiem byliśmy na miejscu, u podnóża  Beskidów. Okolice Pisarzowic przywitały nas widokiem mnóstwa kwitnących azalii i rodków w prywatnych ogrodach, zapowiadało się pięknie. No i było pięknie, ogrody przyszkółkowe tonęły w kwiatach  tych roślin. Śliczna  pogoda,  zapach kwiatów, świergolenie ptasząt i kumkanie żab w stawach - czego chcieć więcej. Jak się okazało chcenie jednak  było, Sławek miał wygórowane oczekiwania odnośnie oferty handlowej. Tłumaczenie że impreza ogrodnicza rzadko bywa u nas okazją do dostania nieczęsto spotykanych gatunków czy odmian roślin ( takie to się sprzedaje w szkółkach rodkowych jak tylko sezon się rozpoczyna ) Sławkowego rozczarowania wcale a wcale nie zmniejszyło (  człowiek niby zna proces i logicznie do niego podchodzi ale kwestia uczuć to inna bajka ). Słoneczko chodziło i oglądało kwiaty na wypasionych krzewach azalii rosnących wokół, podziwiało, kombinowało a potem dreptało po "dziale sprzedażowym" i  nie znajdowało tego co sobie upatrzyło. Tak było we wszystkich pisarzowickich szkółkach które odwiedziliśmy. Mamelon i ja starałyśmy się złagodzić te Sławkowe przejścia rozsnuwając wizję imprezy ogrodniczej w Pszczynie, co przyniosło taki skutek że  zdrowo  zirytowane brakiem łupów Słoneczko zarządziło natychmiastowy najazd na Pszczynę. Tzw. drogą z widokami dojechaliśmy szybciutko do miasteczka. Oprócz imprezy ogrodniczej nęciło nas muzeum zamkowe, w którym zachował się oryginalny wystrój wnętrz z czasów kiedy panią na zamku była "komercyjnie osławiona" księżna Daisy. Z imprezą ogrodniczą rozprawiliśmy się tak samo  szybciutko jak z dojazdem ( w ofercie handlowej było to samo co w szkółkach, nic dla starych wyjadaczy, he, he ) i potupaliśmy w stronę zamku.

Szczęśliwie Słoneczko lubi zwiedzać muzea zamkowe  więc brak  łupów nie był tak doskwierający w Pszczynie jak w Pisarzowicach, Mamelon i ja takoż się chętnie ukulturalniamy muzealnie więc szykował nam się mile spędzony czas. Odetchnęłyśmy z Mamelonem bo jak na razie  nie groził nam szkółking  spontaniczny. Zamek nas nie zawiódł, wart jest wyprawy odkrywczej. Czysty balsam na zakupowe rany, oferciane blizny i ból niespełnienia. Słoneczko nam zapomniało że my tu tak ten...tego.... po rośliny, bo zamkowe schody naprawdę robią wrażenie, no a potem są i inne pomieszczenia na których warto skupić uwagę i wizja "pospolitych" azalii jakoś blednie i odpływa. Baaaardzo daleko odpływa, takie to hen - hen że można spokojnie stwierdzić że wyprawa na Śląsk była wyprawą do zamku w Pszczynie. Zamek z bogatą  historią, choć wcale nie stareńki. Pierwsza budowla zamkowa powstała w tym miejscu  najprawdopodobniej w XI lub XII wieku, jednak wielokrotne przebudowy i rozbudowy zatarły wszelkie ślady pierwotnych form budynku. Dziś zamek to neobarokowa rezydencja, efekt ostatniej przebudowy z lat siedemdziesiątych  XIX wieku dokonanej  przez książąt Hochberg von Pless. Zainteresowanych bardziej  historią zamku odsyłam  do bardzo dobrego opisu  "na polskiej" stronie  Wikipedii Zamek w Pszczynie . Warto poczytać. Moje wypocinki będą bardziej o wrażeniach jakie z tego miejsca wyniosłam. Nie są to jednoznaczne zachwyty i "O mój ty boszsz..... ". Przede wszystkim to zdaje się mamy dziś inną wrażliwość - zamek w Pszczynie był zamkiem myśliwskim, swego czasu urządzano tu wielkie i bardzo wystawne polowania.  Takie wicie rozumicie z balami i innymi imprezami towarzyszącymi. Spęd arystokracji celebrującej na przełomie XIX i XX wieku średniowieczne prawo do polowań. W zamku ta myśliwskość wręcz bije po oczach, wszędzie gdzie się da ( nie tylko w tzw. Gabinecie Myśliwskim ) wiszą poroża, wypchane łby zwierząt bądź rzeźbione podobizny tychże, zwierzaki wypchane w całości, obrazki z zakonserwowanych ptaków i tym podobne "piękności". No cóż, nie rozumiem już czaru tych trofeów. W domu mam co prawda spreparowany pysk szczupaka, ale trzymam tę pamiątkę wyczynów wędkarskich Wujka  Henryka tylko ze względu na pamięć o nim. Specjalnie tego rybiego truchła nie eksponuję. W zamku "pamiątki" po zwierzętach wyzierają zewsząd, aż mam ochotę powtórzyć za Dame Margaret  Rutherford grającą pannę  Marple - " Nie popieram krwawych sportów". Łatwiej mi przełknąć brązy o tematyce myśliwskiej czy grafiki z psami, mniej mi to działa na wyobraźnię niż te wszystkie skóry, kości i poroża.





Znacznie bardziej przyjemne było dla mnie zwiedzanie mniej "myśliwskich" pomieszczeń rezydencji. Wielkie wrażenie na naszej trójce zrobiła klatka schodowa. Powstała w czasie ostatniej przebudowy, architekt Hippolyte Alexandre Destailleur zapatrzony w architekturę doby  Króla Słońce stworzył coś na kształt mniejszej wersji wersalskich schodów ( bardzo mocno zainspirowały go tzw. schody królowej ). Zastanawiało mnie  kogo ma przedstawiać niewątpliwie  kobieca rzeźba w niewątpliwie męskim egipskim stroju stojąca wśród  kolumn i stanowiąca oparcie dla wzroku wchodzących po schodach. Okazało się że to XIX - wieczna wizja biblijnej opowieści ubranej we właśnie rozwijającą się w poważną naukę egiptologię. Francesco Barzaghi w 1874 roku tak wyobrażał sobie Amnesis z Mojżeszem. Hym ....tego..... Mojżesz coś zdrowo wyrośnięty a Amnesis  bardzo tego...... ten "gender". W 1874 roku nie wiedziano jak wyglądała sztuka Amarny, nie odkopano Tutenchamona i jak widać  artyści  tworzyli "na temat", o którym nie mieli pojęcia. Coś tak radosnego jak hamerykańskie filmy historyczne z lat  sześćdziesiątych  XX wieku, człowiek ogląda i ma wrażenie że kostiumolodzy powariowali albo wymóg producenta był taki żeby był jeden magazyn kostiumów z dużym napisem Średniowiecze. Ma to jednak pewien urok, wow, tak przodkowie sobie wyobrażali świat. Ciekawe z czego będą się naśmiewali ci którzy przyjdą po nas. Na ścianie na poziomie I  piętra możemy podziwiać dar Katarzyny II dla jednego z książąt Anhalt-Köthen ( w XVIII wieku książęta z tego rodu byli właścicielami Pszczyny ) - XVII - wieczny gobelin przedstawiający pożegnanie wyruszających na poszukiwanie ojców synów Amazonek. Bardzo to imponujące, zarówno ze względu na klasę dzieła jak i klasę ofiarodawczyni ( choć nie wiadomo czy temat dzieła przypadł do gustu obdarowanemu, he, he ).






Podobnie imponująca jak schody jest Sala Lustrzana, dawna dwukondygnacyjna sala jadalna. Zrobiona na bogato, nawet jak na XIX - wieczne standardy. Okna takie po  siedem i pół metra wysokości ( czyszczenie musiało być czystą przyjemnością ) żyrandole sztuk pięć w sam raz do  odkurzania i do tego wszystkiego sprowadzone z Paryżewa lustra o powierzchni skromnego bajorka ( znaczy 14 m kwadratowych ). Pomieszczenie rzecz jasna bezproblemowo można było ogrzać. Nawet Armia Czerwona nie zdzierżyła tej dwukondygnacyjnej ostentacyjnej wystawności ( czyżby mi się tautologia urodziła? ) i odwróciła się ze wstrętem rezygnując z rabunku. Dla mnie pomieszczenie urocze, mające w sobie coś z dekoracji teatralnej, na wpół realne. Dziś odbywają się tu koncerty, choć jakieś info mi się obiło o uszy że muzykowanie ponoć sali nie służy. Szkoda bo akustyka dobra, nawet ciche miauczenie Szpagetki dałoby się wyraźnie usłyszeć.







Inne pomieszczenia zamku są mniej  "bogate" co wcale nie znaczy że nie są reprezentacyjne. Zarówno Biblioteka jak i połączony z nią Salon Wielki wprost krzyczą że to książęca rezydencja. Salon co prawda do mnie przemówił jedynie kryształowym żyrandolem, jednak  Biblioteka wyłożona orzechową boazerią wyglądała mi przyjemnie "po całości". Podobały mi się też sypialnia cesarzowej Augusty Wiktorii i Salon Zielony, bardzo "kobiece" wnętrza. Ciekawe czy Augusta Wiktoria lubiła bywać w Pszczynie?  Jej męża Willusia i sweet Daisy łączył romans ( Daisy w ogóle była kochliwa, w jej małżeństwie z uczuciami było cieniutko to się kobita realizowała  gdzie indziej ).





No i dochodzimy do żyrandoli - nie przepadam za "krysztalakami" ale te pszczyńskie są naprawdę  piękne. Ten z Salonu  Wielkiego imponujący, z masą  przywieszek różnego kształtu. jednak największe wrażenie zrobiły na mnie te egzemplarze które się świeciły. Dopiero sztuczne światło nadaje kryształowym żyrandolom to co czyni je tak niezwykłymi - delikatny wygląd. W świetle dnia to tylko masa pięknie oszlifowanych szkiełek, niekiedy sprawiająca wrażenie przyciężkiej i przeładowanej. Sztuczne światło wysubtelnia tę kryształową ociężałość, rozmigaca  na mniejsze światełka, upięknia. W domu  pewnie bym nie powiesiła ale pogapić się na rozświetlone w olbrzymich zamkowych czy pałacowych pomieszczeniach to lubię.







Nie zwiedziliśmy parku przyzamkowego ( ciekawe czy rośnie tam róża, mieszaniec rugosy nazwany na cześć księżnej von Pless? ), za to pogapiliśmy się na  pokaz powożenia. W parku szalały dzieci ( z okazji imprezy były ustawione jakieś dmuchane zamki czy cóś ),widoczków do podziwiania dla państwa starszych było w związku z tym tak średnio. Natomiast koniki piękne i zmyślne podziwiać należało jak najbardziej, tym bardziej że koniki znacznie od dzieci mniej hałaśliwe ( co dla starszych zrzęd ma znaczenie ). Zostawiliśmy zatem park dzieciom a sami po obejrzeniu koników postanowiliśmy przyjrzeć się  Pszczynie. Miasteczko urocze i bardzo miłe kulinarnie. Miasta gdzie w restauranach sami kroją frytki zamiast mrożonkowych  używać są zawsze miłe. Mamy z Mamelonem zboczenie kulinarne, zwiedzanie bez pochłonięcia miejscowego żarcia uważamy za niepełne. Pszczyńska restauracja stanęła na wysokości muzealnej ekspozycji zamkowej - dobre  było i co ważne świeże. Bezczelnie wgapiając się w talerze innych  klientów zamówiłyśmy  "ślunski obiod" w wersji bez zupy ( rosół z nudlami to już by było za dużo ). Sławek pozostał przy kuchni międzynarodowej ( sznycel po wiedeńsku, choć moim zdaniem z jajkiem to chyba à la Holstein ) i stwierdził że jedzonko było OK. Należycie napasieni dreptaliśmy po pszczyńskim rynku dopóki Słoneczko nasze nie wróciło myślami do braku łupów.  Rzutem na taśmę zdążyliśmy do jednego z dużych centrów ogrodniczych na Śląsku ( tego z lemurami i papugą Tosią tresującą klientów ) i wyleźliśmy z paprociami. Może nie to samo co azalie ale zawsze coś.  Dwie narecznice szerokolistne  'Cristata' i zwyczajny języcznik nie zadowoliły jednak Słońca Rudy i Okolic. Została zarządzona kolejna wyprawa, tym razem pod Ódź - cel: azalie w odmianach, he, he.

11 komentarzy:

  1. Z tego co pamiętam, to róż tam mają niewiele, więc róży księżnej pewnie też nie ;) Ale za to są żubry.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Upał był, żubry mogły drzemać.;-) Z wyczytków to mi wychodzi że park taki angielski po całości. Owszem rodki są i azalki, ale o różach głucho ( choć to wyczytki i lepiej by pasiło że ślepo ).

      Usuń
    2. A łazienka? Gdzie łazienka? Pszczyńsko-pałacowa łazienka jest (moim perwersyjnym zdaniem) najciekawszą częścią ekspozycji. Cała reszta, jak dla mnie, to nuuudny blichtr.
      Zresztą (wiesz dobrze, bo razem się zachwycałyśmy), że pomieszczenia gospodarcze i inne wychodki uważam za najbardziej warte oglądania, bo tak naprawdę mówią najwięcej o życiu tamtych ludzi w tamtych czasach. Szkoda, że w polskich obiektach tak rzadko się je udostępnia :(

      Park odbierałam zawsze dość przykro - zaniedbane połacie niczego i podagrycznika pod drzewami i okrzyczane rodki, które robią za listek figowy tej degrengolady. Wiem, rozbestwiona jestem i oczyma wyobraźni widzę te hosty i kokoryczki, te rodgersje, tarczownice i kępy irysów nad wodą, połacie barwinków i runianki. Zresztą, co ja Tobie, bylinarze, będę pisać. żenua i tyle. No dobra, zawilce na wiosnę trochę ratują sytuację. Zanim podagrycznik się rozhula.

      Piszę to, bo Pszczynę znam dość dobrze - rodzice mieszkali tam przez kilkanaście lat. I ogólnie Pszczynę jako miasto i społeczność wspominam bardzo dobrze. Ale na wyżerkę i śląski obiad to absolutnie nie do Rynku, do knajp dla turystów. Najlepiej jeść dawali na peryferiach, w takich zwykłych lokalach dla lokalesów ;-)

      Usuń
    3. Zaczynam od łazienek - sfocone, łobejrzane na tyle na ile pozwalały sznurki, komplet toaletowy z porcelany w błękicie ze złotym szlaczkiem należycie podziwiany ( nocnik to sam cud malina ), w łazience gościnnej sedes firmy Johnson Brothers Hanley Limited zapamiętany w najdrobniejszych szczegółach ( górnopłuk marzenie ). Zwiedzanie z poziomu instalatora urządzeń sanitarnych nie zostało zarzucone ( i nie będzie, never! ). Po głowie zaczynają mi chodzić myśli jak insekty - cudny cykl postów " Zabytkowe Kible Świata", no miałabym o czym pisać, he, he. Co do parku to uuuuuuu, może i dobrze że konikom się tylko przyglądaliśmy a park sobie odpuściliśmy. Czy te żubry to po parku grasują? Moim zdaniem nie powinny żreć za dużo podagrycznika, i azalie też niewskazane. Co do ludzkiego chlanka - czy Twoim zdaniem mogłyśmy zażerać się na rynku? Hej, to nadal Mamelon i ja - żerujemy jak zwykle czyli wlazłyśmy w boczną uliczkę. Nie był to kompletny obrzeż ale nie samo centrum. Zdrowa zasada na żer kieruj się za miejscowymi wiecznie aktualna.;-)

      Usuń
  2. Pszczyna jest cudna i nie mam jej nigdy dość, a zawsze niedosyt. A te piękne porcelanowe figury, m.in. sceny polowania, orgastyczne przeżycie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też lubię szczególiki czyli tzw.pitułki. Jakoś w drobiazgach typu bibelot czy prawidła do butów, ewentualnie taca na wizytówki bardziej czuję ducha epoki niż oglądając "syntetyzująco".

      Usuń
  3. Kibelkowa monografia - mniam mniam! ;)
    Jestem pierwsza w kolejce do czytania :)

    W Twój szósty zmysł kulinarny i nos niezawodnie wierzę, spoko. Chociaż i tak najlepsze roladki wołowe i żurek śląski to w szczyrym polu pod Oświęcimiem jadaliśmy, wracając z Pszczyny.
    A co do parku, to tak jak u Brookesa: broni się założenie, mimo całej mizerii poszycia. Naprawdę. Park ma ogromny potencjał, miałby pod sobą West Dean, Becię i Marwood Hill razem wzięte. Gdyby obsadzić pomniejszym zielskiem to duże, co jest. Gdyby, bo nikt w Polsce takich rzeczy nie robi i robił nie będzie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A, byłabym zapomniała - żubry (w zagrodzie) to nie tu, to po drugiej stronie ;-)

      Usuń
    2. Nie namawiaj z tymi kiblami do złego.;-) Gdzie konkretnie to szczyre pole z tym żurkiem? Pytam bo wszelkie kiszone tematy zupne jako rodowita Odzianka ( Ódź czytaj Zalewajkowo ) lubię mieć opracowane. Brookesa pamiętam, jak sytuejszyn podobna to tylko dobry zastrzyk kasy i projektant z głową i zacięciem historycznym potrzebny. Nie byłabym pewna czy robić się dobrych ogrodów długo nie będzie, czasem widuję zwiastuny dobrego w tzw. "ogrodach publicznych". Jeszcze nie do końca łabędzie ale już nie takie brzydkie kaczątka. Dla żubrów i azalek to dobrze że mieszkają osobno, bardzo dobrze

      Usuń
  4. Jak wpiszesz w wujaszka G.: Zajazd Tarniówka, Osiek, wyskoczą namiary na żurkownio-roladkownię. W weekendy bywa tłoczno, czasem nawet bardzo i trudno znaleźć miejsca.
    Mam nadzieję, że w ciągu roku żadna dobra zmiana tam nie nastąpiła, bo jakoś rok temu byliśmy tam ostatnio ;-)

    OdpowiedzUsuń
  5. Ty mnie tu dobrymi zmianami nie strasz, he, he. Dzięks wielki za namiar!:-)

    OdpowiedzUsuń