piątek, 12 lipca 2019

Codziennik - przyziemnik domowy




Lipiec mija niespiesznie i dobrze że niespiesznie bo mam mnóstwo roboty.  Pogoda wreszcie dała nam odetchnąć, znaczy padało ( mam gdzieś urlopowiczów, jak wody z nieba nie będzie tylko  nieustająca "wakacyjna aura" to ceny poszybują tak że mało kogo będzie stać na urlop i dylematy  co  tu robić w tym obcym  miejscu gdy wieje, dżdży i jakby zimnawo będą męczyły w przyszłym roku niewielkie grono  ). Skaczę sobie   pomiędzy ogrodem a domem w zależności od tego jak silny jest opad i czy mocno wieje. Alcatrazu nie ruszam, uznaję że dla  jego dobrej kondycji najlepszy teraz  będzie spokój.  Jedyne za co się solidnie zabiorę to za nasienniki orlików bo inaczej  będę miało orliki  po całości. Na Suchej -  Żwirowej sadzenie  bródek ale  na razie na etapie przygotowania ziemi pod nasadzenia.  Proste to nie jest bo wory  gleby wzbogaconej  kompostem muszę nanieść i jeszcze zrobić to na tyle sprytnie żeby  mój  kręgosłup nie przypomniał sobie  że nie wolno mi dźwigać.  Koncepcję nasadzeń ogólną mam,  Mamelon jest nią przerażony bo na rabacie zalęgną się kolejne odmiany co wcale wyglądowi rabaty nie służy ( no i niestety dochodzi do tego że muszę zrobić irysową czystkę, wszystkiego uprawiać się nie da ). Irysowa czystka może skończyć się tym że nic  nie wyleci, znam siebie na tyle dobrze że nie mam złudzeń i znów będzie  napakowane do bólu. Na razie siedzę na  łapkach i staram się nie oglądać fotek kwitnących bródek, czasem to mła pomagało na łakomstwo.




W domu mła robi te rzeczy które zazwyczaj robi się latem, znaczy przepiera tzw. ciężkości.  Rzeczy które długo schną i są jakby niewdzięczne i niepodatne na ludzkie próby utrzymania je w czystości. Pranie mojego "łóżkowego" kilimka do takowych należy, stawiam je nieco niżej   niż pranie bawełnianych , siatkowych  firanek i znacznie poniżej prania prawdziwego greckiego flokati. Przyznam  że po wytrzepaniu  kilimka ładuję  go do pralki, mój kręgosłup  nie zdzierżyłby ciężaru  nasiąkniętej  wodą wełny, ale zapachu mokrej wełny i tego rozpinania nad wyrem żaden automat za mła nie  wywącha ani nie zrobi. Nie  żeby mła  była  wielkim czyściochem  wprost przeciwnie, ( bordello u niej wieczne ) jednak przy zwierzakach rezydujących na wyrze przynajmniej raz w roku kilimkowi się kąpiel należy jak  psu  zupa ( taa... bywajo lata  że kilimek co i raz ląduje w pralce ).  Mła za każdym razem prawdziwie pranie kilimka przeżywa, strasznie  nie lubi tego robić! Oczywiście ta  z trudem uzyskana czystość kilimka trwa mgnienie  oka, ledwie go rozwieszę a już wszystkie koty łącznie z dochodzącym  Epuzerem  czują się w obowiązku o kilimek wycierać  ( najsampierw jest "policzkowanie"  kilimka, potem to  już  takie  ocierki  całym cielskiem ). Koty w dobrej formie ( tfu, tfu, tfu! )  zapchlenie opanowane a Felicjanowi  zaczyna goić się buzia ( o ile  nie wrócą  upały  to jest szansa  na całkowite zaniknięcie strupków ). Charaktery jakby też z lekka słodsze choć w przypadku niektórych słodycz jest nie do zniesienia ( Szpagetka znów przyniosła  do wyra  żywą myszkę żeby mła też się pobawiła, zaprawdę było uroczo - myszce udało się ujść  z życiem, pościel  gotowana, Szpagetka  jakby z lekka  obrażona za "niedogodnościowanie"  ).




Co do  Małgoś - Sąsiadki to obecnie surowe owoce  oprócz  galaretek przemycam w naleśnikach i waflach zwanych goframi. Uchyłki Małgosine się nie odzywają, surowizna w cudowny sposób jest  trawiona a  Małgoś w takiej formie że wróciła do wytwarzania obiadów, kiszenia ogórków a nawet groziła  upieczeniem drożdżówki.  Nie wiem jak  oszukuje glukometr ale  musi mieć jakiś  sposób bo urządzenie uparcie wyświetla rano cyferki dziewięć i zero, co oczywiście oznacza że  Małgoś sobie będzie pozwalała. Naoglądała się i naczytała  ostatnio o kryzysie  lekowym, po czym  samodzielnie wypuściła się  do apteki coby zapewnić sobie leczenie (  Małgoś jako osoba przez większość swojego istnienia na tym świecie  żyjąca w czasach kiedy znajomości i wymiana barterowa były jedyną formą zapewnienia sobie rzeczy niezbędnych do życia,  stwierdziła że to czas aby powołać  się na stare dzieje - lata pracowała w aptece - i zaklepać sobie leki  ). Teraz triumfująco oznajmia każdemu kto chce słuchać   - "A mówiłam  że komuna wróci!". Ten powrót wyprorokowany  przez Małgoś - Sąsiadkę mła martwi bo  przed Tatusiem zabieg a mła ma niemiłe wspomnienia szpitalne z czasów  komuny. Na szczęście Tatuś ma zwyczaj radosnego ignorowania rzeczywistości szpitalnej więc może do niego  nie dotrą wszystkie okoliczności powtórki z rozrywki. A może po prostu uzna że to deja vu i przejdzie nad tym bezproblemowo do porządku, tak na zasadzie że już to kiedyś raz zniósł.  




Z rzeczy milszych - mła pochodziła po wysortach w sieciówkach i  kupiła sobie  łozdobne poszewki na jaśki. Przecenili z jakichś  niewyobrażalnie dużych  jak na jaśkowe poszewki pieniędzów na ceny  normalne, pewnie  i tak  o niebo wyższe niż te  które płacą za pracę indonezyjskim szwaczkom i szwaczom  a kto wie  czy i nie szwaczątkom bo czasem ten PR firmy dotyczący zrównoważonego rozwoju nijak się ma do rzeczywistości.  W każdym razie teraz mła było stać  na zakup więcej niż jednej  poszewki i mła się obkupiła co koty doceniły  ( jak tylko  wyprałam, wysuszyłam i wyprasowałam te  poszewki i ubrałam w nie  poduszeczki to  natychmiast  na nich zaległy ). Mła  musiała straszne pokuszenia czynić żeby  tyłki zechciały zejść, dziewczyny ruszyły do miąska ale Felicjan zszedł dopiero gdy zaproponowałam  mu  trochę bitej śmietany  co to była do gofrów (  Felicjan mógłby zagryźć za bitą śmietanę ale też mógłby kankana za jej miseczkę  zatańczyć, taki z niego smakosz ). Po wyłudzeniu zachowanie było wzorowe, zaleganie i owszem ale nie na  jaśkach. Hym... mła ma teraz wystrój łoża w stylu lat siedemdziesiątych, właściwie zamiast kilimka to  przy jej wyrku winna wisieć mata słomiana z Cepelii. To tak prawdziwie klimatycznie by było, he, he, he. Jeszcze bardziej by sentymentalnie było jakby "pocztówkę trójwymiarową" z mrużącą oczko Japonką mła na takiej macie przypięła, no ale są pewne granice których nawet mła nie jest w stanie przejść o własnych siłach.  Japonka odpada w przedbiegach, tak jak robienie dekoracji z puszek po piwie czy tam inszych trunkach  ( czegóż to ludzie w PRL - u nie traktowali jako ozdóbstw  ).

I to by było na razie na tyle.  Za oknem zbiera się na deszcz , koty  ściągnęły  do domu. Oby dobrze popadało, moje forsycje nadal mają zwieszone liście.

8 komentarzy:

  1. Ahaha, moj J z rozrzewnieniem i pretensją do mła,co jakis czas wspomina czasy przewsppaniałej słomianki na scianie przy tapczanie, bo ja marznę , i tak chcialbym miec slomianke, a h, i wzdycha..OMG:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taka słomianka to był prawdziwy hicior, pokój bez słomianki się nie liczył ( no bo gdzie te pocztówki, wycinki z gazet i inne upiększacze poprzypinać jak nie na macie słomianej ). ;-)

      Usuń
  2. U mnie w końcu padało, nawet teraz zaczęło lać, może w końcu ogród odżyje, bo ostatnimi czasy była tragedia... Pozdrawiam! ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. U mnie też popadało ale to nadal za mało. Ostatnio oglądałam na fotkach ogród cooleżanki która mieszka we wschodniej części Mazowsza, no zupełnie insza inszość, naprawdę jest bardziej zielono. Myślę że zachodnia część kraju i centrum jest po tegorocznych upałach bardziej wysuszone. :-/

    OdpowiedzUsuń
  4. Kiedy Ty pokazujesz zdjęcia kulinarne, ja robię się bardzo głodna. Jesteś niedobra.

    U nas popadało i ma niby jeszcze dziś padać, ale coś warstwa chmur nad górami cienka, więc cienko widzę ten opad.
    Zainspirowałaś mię, co do mojej nowej rabatki bylinowej. Wsadzę tam i hyzop.
    Poza tym, kupiłam w Castoramie takiecosie, rośliny bez nazwy, pytam przy kasie, jak to się nazywa, chłopię postukało w komputer, poklikało, i z dumą odczytuje: "Bylina". Powiedziałam mu, że to tak, jak bym spytała, jak on się nazywa, a on dałby mi odpowiedź "Chłopak". Niestety, biedaczyna popatrzył tylko z niezrozumieniem i wyrzutem, że co ja mu w pracy przeszkadzam. Więc poszłam sobie, z bylinami w wózku i ciągle nie wiedząc, co nabyłam. Ale posadziłam, rośnie i ładnie wygląda, zrobię zdjęcie i ktoś mi to kiedyś zidentyfikuje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mamelon też mła zarzuca brzydkie pokuszenia ( "Przez ciebie nigdy nie schudniemy!" ) ale placki ziemniaczane to wczoraj bez specjalnych namów usmażyła, he, he, he.
      A u mnie dziś słoneczkowo, nie wiem czy popada. Nie wymagaj od biednego Castoramowego ogarnięcia "za które mu nie płacą" ( spotkałam się już z takim zjawiskiem i teraz mam zastanowienia za co płacą w marketach budowlanych tym ludziom w strojach firmowych ). Czasem trafiają się kompetentni sprzedawcy ale mam wrażenie że tak jakby poza sezonem wakacyjnym. W wakacje jest luz i mało jest takiego dobrego sprzedającego który wie, a już na pewno nie na dziale roślinnym ;-)

      Usuń
  5. Uff, u nas dzisiaj trochę popadało i mam nadzieję, że jeszcze nie wysączyło ostatniej kropli. Nic nie robiłam w ogrodzie, NIC! - tak było sucho, że szkoda było nawet pielić rabaty, bo chwasty choć trochę kwiatki chroniły. Tyle, że ostatnio pochłodniało.
    W upały wzięłam się za pranie kołder zimowych i mi wyszło, że kołdra wełniana dłużej się prała niż schła - jedyna korzyść z senegalskich upałów.
    Z lekami faktycznie kicha, bo jak w ChRL zamknięto fabryki składników, to się okazało, że cały świat podupada na zdrowiu. Tak to jest uzależnić się od dostawcy monopolisty. Paradoksalnie w małych, wiejskich aptekach zapasy jeszcze są i mam moje małe białe tableteczki :)
    Botaniczne jaśki do mnie przemawiają - ładne.
    Daj przepis na gofry.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przepis na gofry jest prościuch:
      dwie szklanki mąki i dwie szklanki mleka rozbijamy z dwoma żółtakami i 1/3 szklanki oleju, szczyptą soli, łyżeczką proszku do pieczenia i dwiema łyżeczkami cukru pudru, oraz ubitą osobno pianą z dwóch białek ( lekko mieszać z tą pianą na końcu ).
      Najważniejsze to dobrze wypiec, nie leciutko złocić tylko tak solidnie, żeby chrupało. Trza suszyć na kratce, żeby wiów był od spodu to nie siądą i będą chrupkie.
      Co do leków, to dziś dzwoniła Pabasia i w Niemcach gdzie obecnie przebywa takiego problema z lekami nie majo. Zdaje się że u nas organizacja dostaw wzięła i siadła, bo przeca problem jest i u nich a jakoś taki mniej widoczny ( Pabasia jest insulinozależna, więc wie o czym ćwierka ). Dla mła jest ważne że Małgoś - Sąsiadka i Tatuś, oraz Ciotka Elka należycie zaopatrzeni, tak zwany kamor z serca spadł. Upały najlepszą porą na pranie zimówek, schnie jak marzenie. Pierę wszystko co pod rękę podejdzie. Są nawet tacy co starają się żeby mamusi pod te rękę wchodziły rzeczy które ledwie z niej zostały wypuszczone ( nie ma to jak zarzygać nowo położoną narzutę na wyrku - groziłam że zafoliuję wyrko ). W ogrodzie też ostrożnie się poruszam bo nadal jest sucho, to co spadło to prychol wobec potrzeb. :-/

      Usuń