No i przyszroniło w mijającym tygodniu. Z nieba nawet padało coś co od biedy można uznać za śnieg ( mikre to było i rzadkie ) ale przymrozki "naziemne" były zdecydowanie bardziej widowiskowe. Przyznam że nie zaglądałam do Alcartrazu, bo byłam solidnie zabiegana, lecz nawet pobieżny poranny ogląd podwórkowych nasadzeń sprawiał przyjemność moim oczom. Szałwie, lawendy a przede wszystkim rozchodnikowe badylki prezentowały się naprawdę nieźle. Zawsze zostawiam na zimę ich przekwitłe kwiatostany, licząc na to że szron je uśliczni i moje rozchodniczki będą zimową ozdobą rabaty. Na tle lawend, omrożonych kęp liści driakwi czy traw, oszronione rozchodniki wyglądają naprawdę fajnie. Zresztą ze szronem to nawet totalne zdechlaki prezentują się nieziemsko czego dowodem są marcinkowe łany. Oczywiście bardziej spektakularne są zbadylałe oszronione rośliny o zwartych kwiatostanach ( jak rozchodniki ) czy też rośliny o większych liściach, na których mróz tworzy przepiękne siateczki, ale i marcinki mają w tym zmrożonym stanie mnóstwo uroku. Najmniej przemawiają do mnie oszronione trawy, źdźbła niektórych gatunków są tak wiotkie że nie utrzymują dodatkowego obciążenia w postaci kryształków lodu i pokładają się rozwalając kształt kępy.
No cóż, ostnice są piękne w innych porach roku, nie ma co liczyć na zimowe stipowe radości. Za to gipsówka spisuje się pod szronem całkiem nieźle. Sądziłam że może być z nią w zimowej szacie równie mało ciekawie jak z cienko źdźbłowymi trawami a tu zaskoczka - całkiem sztywno się trzyma i dobrze wygląda. Choć to ostatnie to pewno też spora zasługa sąsiedztwa, które stanowi duży kontrast dla delikatnego pokroju gipsówki. Teraz będzie rzecz jeszcze milej zaskakująca, pod szronem to nawet gwiazdnica pięknie wygląda, he, he. Obrzydłe chwaściory zdecydowanie szlachetnieją w zimowym ubranku, paskudny szczawik, jeszcze paskudniejsza gwiazdnica czy perzyk wyglądają tak że myśl o niezrealizowanym pieleniu przestaje być taka "wyrzutliwa". Mlecz to nawet ma taką prezencję że człowiek zastanawia się dlaczego uznaje go za uciążliwy chwast, młoda mleczowa rozeta pięknie oszroniała to pieścidełko dla oczu. Spokojnie, wiosenną porą przejdą mi te zachwyty i chwaściory wylecą na skopany korzeń, ale teraz, w tej dziwnym "zastygłym" sezonie ogrodowym chwasty prezentują swoją "lepszą twarz". Po prostu mróz wszystko wypięknił!
piątek, 27 listopada 2015
czwartek, 26 listopada 2015
Obecní dům - Belle Époque "pod spodem"
Zachowane ciuchy z przełomu XIX i XX wieku prezentowane na czasowej wystawie secesyjnej sztuki i rzemiosła w Obecní dům w Pradze wyzwoliły w Mamelonie modowego potwora. Oblookane zostało dokładnie wszystko - łącznie z bielizną, gorsetami i reformami. Mamelon nie odpuściła majtasom damskim, choć ledwie okiem rzuciła na męskie usztywniacze "gorsów" koszul ( stwierdziwszy krótko że absolutnie nie rozumie usztywniania w tych partiach męskich ciał, he,he ), czy tzw. gumowane kołnierzyki ( ponoć to była katorga dla męskiej szyi ). Dla mnie oglądanie bielizny damsko - męskiej z czasów Belle Époque, a także niektórych elementów strojów wierzchnich było też ciekawe. Bosz.....jakim to torturom poddaje się dobrowolnie istota ludzka. Rozumiem, dobór naturalny, strojne piórka, barwy godowe i te wszystkie klimaty, ale jaka tu satysfakcja ze złowienia oblubienicy czy oblubieńca, jak los samolubnych genów wypełniających potomstwo wcale nie taki różowy i lightowy. Donosić potomka w cielsku zdeformowanym gorsetem rzecz nie prosta, żadnej gwarancji że wyczekiwane szczęście pojawi się bez komplikacji i że samo wkrótce nie odpłynie. Wdzięcznie wabiąca samczyków figura okazałą się być "figurą retoryczną", hym....tego..... pustym ozdóbstwem z punktu widzenia ewolucji. Ludziskom czasem tak się robi, poprawiają coś co właściwie poprawy nie potrzebuje. Wszelkie walki z naturą zawsze źle się kończą - począwszy od modelowania kości czaszek w zamierzchłym świecie prekolumbijskich kultur, na modelowaniu kości kobiecych żeber w ostatnich czterystu latach skończywszy. Wnioski sobie wyciągnęłyśmy - nigdy, ale to nigdy nie należy ulegać przesadnie modzie, he, he. Potworność modowa Mamelona stała się jakby mniej potworna ( zwłaszcza że Mamelon świetnie pamięta ratowanie ledwie dyszącej Krysi ze ściskającej niemiłosiernie skorupy złowieszczego gorsetu marki Triumph ).
Gorsety z przełomu wieków wyglądają na szczególnie okrutne narzędzia tortur. Qrcze, co tam modelowanie talii, fachowcy od mody wzięli się za kobiece biodra i brzuchy. Miało być wypukle na biuście ( nawet jak nie było biustu ), płasko na brzuszysku, krągło ale wąskawo na biodrach. Co tam że wątroba, trzustka i żołądek zmieniały pozycję, secesyjna kobieta ważka nie ma takich narządów, na tej samej zasadzie jak królowa Hiszpanii nie posiadała nóg! Kobieta Fin de siècle ma być jak ta jętka, wysmuklona do nieprzytomności przez bieliźnianą wersję węża boa i he, he, krótkowieczna ( schodząca szybko z tego świata na skutek komplikacji związanych z noszeniem zdobyczy mody oraz popijaniem prozdrowotnym wody radowej ). Takie urocze istoty to mógł docenić sam Marcel Proust - ha, panny, Madonny , legendy tych lat! Oczywiście większość populacji europejskiej i północno - amerykańskiej szczęśliwie nie mogła hołdować tzw. ostatnim krzykom mody. Zadowalano się osiąganiem wyglądu przypominającego przypomnienie ideału. he. he. Dzięki temu liczne praprawnuczki mogą teraz z łezką rozrzewnienia w oku rozmyślać jak to praprababcie nosiły te gorsety i wyglądały jak syreny z obrazów Klimta. Tak sobie mogą dywagować nad urodą tajemniczego świata Belle Époque, bo na prababciach to gorset "nie dochodził", albo był "bez brykli", albo prababcia na "fiszbin za młoda" a woda radowa w aptece wcale nie była taka tania. He,he, he. Po gorsetach zapoznałyśmy się z reformą majtasów czyli epokowym wynalazkiem polegającym na zszyciu damskich pantalonów w kroku. Mam wrażenie że to właśnie reforma majtasowa zakończyła codzienne używanie tych długich gorsetów - z fizjologią się nie wygra! Jakoś nam się ta czarowna epoka przełomu wieków XIX i XX wydała zwyczajna po tej bieliźnianej przebieżce, styl wspaniałych sukien był nieco mniej pociągający po dokładnym oblookaniu konstrukcji spodniej, która pozwalała sukniom uzyskać ten świetny wygląd.
Na zdjątkach poniżej ucieleśniona "artystyczna wizja" kobiety doskonałej ( Barbie tej epoki ) i rzeczywistość, wcale nie tak bardzo skrzecząca.
środa, 18 listopada 2015
Obecní dům czyli secesyjne szaleństwo w Pradze
Kiedy we wrześniu zeszłego roku wylądowałyśmy z Mamelonem nad ranem w Pradze, jednym z budynków na których w szarym brzasku mokrego świtu zatrzymały nam się na dłużej ślepia był bardzo okazały "building" z secesyjnymi ozdóbstwami. Budynek sam w sobie klasyczny, żadnych tam krzywizn i falowań bryły. Przyciężkawo, jak to w XIX - wiecznej architekturze wiedeńskiej ale tylko na pierwszy rzut oka. Jak się bliżej chałupce przyjrzeć to secesja wyłazi na balkony, zadaszenia, osiada na murach mozaiką i witrażowymi oknami. Po jeszcze uważniejszym oblookaniu wypełza z boniowań, ościeżnic, rynien. Taka kwiecista, kaligraficznie powykręcana, gdzieś w pół drogi pomiędzy Wiedniem a Paryżem ( czyli między Jugendstill a Art Nouveau ). Obecní dům zwany inaczej Miejskim Domem Reprezentacyjnym ( Reprezentační dům hlavního města Prahy ) został zbudowany w latach 1905-1912 według planów architektów Antonína Balšánka i Osvalda Polívki. Swoje trzy grosze do jego niezaprzeczalnej urody dołożyli najwięksi czescy twórcy przełomu wieku XIX i XX - Mikoláš Aleš, Max Švabinský, František Ženíšek, Ladislav Šaloun, Karel Novák, Josef Mařatka, Josef Václav Myslbek, Alfons Mucha i Jan Preisler. Najbardziej znany tzw. ogółowi jest Alfons Mucha, pocztówki i gadżety unieśmiertelniły twórczość mistrza, przy okazji straszliwie ją trywializując. Hoże dziewoje Muchy masowo zalęgły się na kubeczkach, zakładkach, okładkach notesów, że o takich "zwyczajnych" reprodukcjach typu "na ścianę z tym" ledwie napomknę. Los ciężko doświadczonego dzieła sztuki dzielą z podobiznami Adeli Bloch - Bauer autorstwa Klimta. Może z czasem będzie tak jak ze słonecznikami mistrza Vincenta, ludziom przejdzie apetyt na reprodukcje na kubeczkach. Taką mam nadzieję, bo gadżetyzm co prawda nie jest w stanie zniszczyć wartości dzieła ale jest w stanie wielu skutecznie uodpornić na jego urodę ( wierzcie "cudne" gadżeciki nijak się mają do prawdziwego Muchy - plakaty i panele jego autorstwa najlepiej wyglądają jako plakaty i panele, ujdą pocztówki, zastawę stołową to drogi Alfons sam projektował i nie ma ona nic wspólnego z tym "sztucznym muchowaniem" obecnym w sklepikach Pragi ).
No i doszliśmy do mamelonowego i mojego zwiedzania miasta, które to zwiedzanie musiało pokonać obrzydzające Pragę przeszkody wzniesione ku uciesze masowego turysty. Nie żebyśmy obie miały jakieś strasznie wysublimowane gusta i tzw. duchowe potrzeby "najwyższego rzędu", po prostu w morzu chińskiej produkcji kiczu chciałyśmy zobaczyć coś prawdziwego. Coś co nie będzie św. Wacławem z plastiku, ani talerzykiem z "rozciągniętym Muchą" czy wyprodukowanym w Azji "prawdziwym czeskim szkłem". Oblookując dokładnie Obecní dům natrafiłyśmy na plakat reklamujący wystawę sztuki i rzemiosła przełomu XIX i XX wieku. Cena biletów po 150 koron na łeb wydała nam się w miarę jak na Pragę przystępna, więc zdecydowałyśmy się ukulturalnić. Znaczy nasze zwiedzanie miasta rozpoczęłyśmy prawilno bo Obecní dům jest początkiem Drogi Królewskiej ( niemal wszystkie zorganizowane wycieczki musowo zaczynają stąd pielgrzymkę przez Stare Miasto na Hradczany ). Co prawda miałyśmy gdzieś fakt że Obecní dům stoi na miejscu dawnej królewskiej siedziby ( Wacław IV wzniósł pałac w roku 1380 i przez ponad 100 lat rezydowali w nim jego następcy ), bardziej interesowało nas to co dziś tam się znajduje. Wnętrza budynku naprawdę godne są zobaczenia, nawet w znajdującej się w nim kawiarni "lepiej wygląda niż smakuje", he, he. Jeżeli kochacie secesyjne klimaty to Obecní dům jest tzw. punktem obowiązkowym zwiedzania Pragi, to taka secesja "wysokiej próby", na pewno nie będziecie zawiedzeni. Poza tym jak to bywa z muzeami i wystawami o których tylko napomykają przewodniki turystyczne - święty spokój i oddech od tłumów zapewniony. Wystawę zwiedzało z nami ledwie parę osób, żadnego ścisku jak w katedrze czy synagogach. Bezczelnie przyznam że kocham takie niespieszne oglądanie a nie znoszę "ogonkowania" do atrakcji turystycznych ( w Bath popielgrzymkowałyśmy do muzeum Jane Austin, starannie zamkniętego,he, he, a odpuściłyśmy sobie słynne rzymskie łaźnie ).
Na wystawie sztuki i rzemiosła spod znaku secesji czy też Art Nouveau zgromadzono dzieła nie tylko czeskich mistrzów. Wiadomo ich prace były najliczniejsze w ekspozycji ale oprócz nich było masę eksponatów rodem z Wiener Werkstätte ( nazywam tę artystyczną wspólnotę kuzynką praskiej secesji ), francuskich szkieł i mebli z Nancy, trochę "dekadenckiego" Berlina i prace Toulouse - Lautreca w charakterze wisienki na torcie. Po prostu tarzanie się w najlepszej sztuce Belle Époque. Nie ma się co tej prawdziwej sztuki bać, ona to nie tylko ta "czysta i prawdziwa" ( czytaj do powieszenia na ścianie lub ustawienia w przestrzeni ) lecz też ta "stosowana" - wyzierająca z noża czy łyżki, wręcz objawiająca się w szklanych wazonach Mosera, braci Daum czy Gallé, uśmiechająca się z "muchowego" plakatu reklamującego wino. Taka zwyczajna i codzienna, do wyobrażenia sobie w naszym własnym domu a jednak niesłychanie odległa od "muchowych" i "klimtowych" ozdóbstw masowo produkowanych w Chinach metodą "chwała kalkomanii". Projekty zastawy stołowej autorstwa Alfonsa Muchy lata świetlne dzielą od "muszych serwisów". Jakoś nie widziałam w praskich sklepach eleganckich nożyków, łyżeczek czy filiżanek zaprojektowanych przez Muchę. Niestety wszędzie królowała ta bylejakość. Krzykliwe barwy współczesnych wyrobów nijak się mają do kolorów oryginalnych prac, których reprodukcje złośliwie wykrzywione przez porcelitowe powierzchnie prezentują się niekiedy wręcz tragicznie. Jedzenie ciacha z twarzy klimtowskiej Bloch - Bauerowej czy urodnych pań Muchy - prawdziwa perwersja!
Dzisiejszy wpis ilustrują między innymi projekty zastawy stołowej z 1902 roku, tak Alfons Mucha wyobrażał sobie "akcesoria posiłkowe". Hym...... ani śladu dziewoi na talerzyku czy trzonku łyżeczki, no ni ma. Zupełnie nie po "muszemu", he, he. Szczęśliwie Mucha nie dożył takich skutków "stosowania" jego sztuki, z jakimi dzisiaj mamy do czynienia. Gdyby ożył i zobaczył to pewnie by się zaraz ponownie w trumnę położył! Amen.
Po smętnej refleksji na temat zawartości prawdziwego Muchy we współczesnej wersji "pseudo Muchy", doszłyśmy z Mamelonem do wniosku że jesteśmy stare gropy. No bo podobają nam się głównie rzeczy stare, obie cenimy jakość wykonania, o którą coraz trudniej. Oglądana przez nas dzisiejsza biżuteryjna masówka z granatów ( czeska wersja bursztynowych pamiątek z nad morza ) przy takiej biżuteryjnej masówce sprzed stu lat po prostu boli. Gdzie ten "sznyt", gdzie to wykonanie, gdzie ten czerwony blask kamienia. Pierściónki dla służących, broszki dla kucharek prezentują się znacznie ciekawiej niż współczesna biżuteria dla masowego odbiorcy, a przecież i tamte klejnociki nie były przeznaczone dla wyrafinowanych elegantek. Czeskie granaty często zakuwano w srebro albo i mosiądz, o błysk czerwieni gęsto ućkanych kamyczków tu chodziło a nie o wartość kruszcu czy szlachetność kamieni. Ta niegdysiejsza "gorsza" biżuteria pyszni się dziś na wystawach antykwariatów, deklasując współczesne masowe wyroby jubilerskie. Tak się ma sprawa z mas - klejnotami, to co tu pisać o "jewellery" z wyższej półki?! Na wystawie w gablotkach granaty w wydaniu "artystycznym" i na dokładkę mnóstwo innej biżuterii w stylu Art Nouveau. Zakręciło nami porządnie.
Wszystko pięknie wymyślone, wabiące oczy rzadko spotykanymi połączeniami wcale nie tak bardzo drogocennych materiałów. Bo w biżuterii artystycznej liczy się przede wszystkim pomysł, kruszec i kamienie mają znaczenie podrzędne. Są jednie środkami za pomocą których osiąga się zamierzony efekt. Secesyjni jubilerzy nie musieli oprawiać brylantów czy szafirów żeby ich klejnoty podbijały serca noszących je kobiet. Kamienie miały mieć piękną i ciekawą oprawę, kunszt się liczył. Wielkie domy jubilerskie realizujące zamówienia dla arystokracji i najbogatszej części burżuazji secesyjny prąd ledwie musnął, nadal tworzono w nich biżuterię w stylu późnej królowej Wiktorii. Zmiana nastąpiła dopiero po szerokim wprowadzeniu do jubilerstwa platyny, bardzo ciągliwej i dobrze trzymającej zakuwane brylanty ( w epoce wiktoriańskiej brylanty zakuwano w srebro, złoto nie nadawało się do "trzymania" tych kamieni ). Platynowa biżuteria z początku XX wieku ( w Anglii nazywają ją biżuterią edwardiańską ) była niesłychanie delikatna i przez swoją "pajęczynowość" dobrze pasowała do wszechobecnej już "nowej linii". Co prawda motywy tej biżuterii nie były z ducha Art Nouveau, w kokardkach i symetrycznych motywach wybrzmiewały raczej echa odległego rokoka, ale jakaś nowa jakość się narodziła. Jednak na brylanty i platynę rynek zbytu nie był znów tak duży. Tzw. sfery artystyczne, cała bohema gustowała raczej w innej biżuterii. No, pomijam tu wspaniałe kurtyzany i wielkie dupodaje Belle Époque ( Wujek Wiktor wytłumaczył mnie sześcioletniej podsłuchującej rozmowy dorosłych wujków że "dupodaja to bajadera północy", he, he ), dla których "Diamonds Are A Girls Best Friend". Te wszystkie gwiazdy typu Mata Hari czy La Belle Otero nadal gustowały w brylantach.
Techniką która była bardzo chętnie wykorzystywana w projektowaniu biżuterii w nowym stylu było pokrywanie emalią. Emalia zwana dawniej hym....tego....szmelcem, to nic innego jak delikatne szkliwienie powierzchni. Sproszkowane minerały w towarzystwie tzw. topnika i pigmentów są nanoszone na złote lub miedziane powierzchnie a potem wypalane ( srebro odpada - topi się w na tyle niskiej temperaturze że wypalanie na nim większości emalii mających wyższą temperaturę topnienia jest po prostu niemożliwe ). Poza tym współczynnik rozszerzalności cieplnej metalu musi grać z takim współczynnikiem u emalii, gdy jest inaczej szklista powierzchnia pęka błyskawicznie. Biżuteria emaliowana jest delikatna i "niełatwa w noszeniu", bardzo często ulega uszkodzeniu - aż cud że do naszych czasów dotrwało tyle secesyjnych emaliowanych, drobnych przedmiotów będących w codziennym użytku ( kolczyki, wisiorki czy pierścionki ). Oczywiście najwięcej przetrwało broszek, chyba najmniej narażonych na utratę szkliwionych powierzchni. Kto raz zobaczył emalie Lalique'a ten już ich nie zapomni ( no chyba że jest facetem typu drwal z lasu ), projekty tej biżuterii ilustrują dzisiejszy wpis. Oczywiście wykonanie jest mistrzowskie, oryginalna biżuteria powala urodą. Dla miłośników prostszych form istnieje możliwość zawieszenia oka na biżuterii Liberty & Co. Archibald Knox czy "jugendstillowych" wyrobach wiedeńskich. Całkiem osobną bajkę stanowi biżuteria tworzona przez artystów zrzeszonych w brytyjskim ruchu Arts And Crafts czy klejnociki pani Bonté. Najlepiej byłoby to zobaczyć, opisać ciężko. Stałyśmy z Mamelonem wgapione w te cudeńka ze ślinotokiem, jak te Małgorzaty kuszone przez Fausta. A to dopiero był wstęp do ochów i achów, bowiem dolazłyśmy do szkieł. Z jednej strony uderzyło mnie to nagromadzenie trochę bez ładu i składu, z drugiej strony gdyby chcieli wszystko to co było szklanego na tej wystawie zebrane należycie wyeksponować, to byłaby to tylko wystawa secesyjnego szkła.
Wyroby szklane uważane są za crème de la crème secesji. W tej dziedzinie artyści wypowiedzieli się w sposób najpełniejszy i najbardziej charakterystyczny dla całego tego nurtu. Podobnie jak z emaliowaną biżuterią, ciężko to opisywać, operowanie przez artystów barwą szkieł znacznie lepiej wychodzi na zdjęciach ( focenia nie było ), a najlepiej to wygląda w realu. Mogę Wam tylko narobić apetytu bo żaden opis i właściwie żadna fota nie odda tego co tak naprawdę widziałyśmy. Loetz, Moser, Daum, Gallé, Tiffany, pomniejsze warsztaty - to była uczta dla oczu i trochę dla ducha ( jak dla mnie każde obcowanie z czymś pięknym jest ucztą dla ducha ). Była to najlepsza kolekcja secesyjnych szkieł jaką oglądałam, nawet tylko dla niej chętnie poszłabym jeszcze raz na tę wystawę. Wszystko to do obejrzenia bez fali ludzkiej, bez szumu charakterystycznego dla obleganych ekspozycji w wielkich muzeach. Cisza, spokój i możliwość dokładnego przyjrzenia się eksponatom, bez wpychających się przed oczy ludzi. Rany, błogosławiłyśmy z Mamelonem tę muzealną ciszę, pozwalającą człowiekowi skupić się na oglądanych przedmiotach. Za murami przewalał się dziki tłum, Náměstí Republiky przy którym stoi Obecní dům to jedno z najbardziej ruchliwych miejsc Pragi, czułyśmy się więc jak w oku cyklonu. A spokoju potrzebowałyśmy bo oto przed nami była kolekcja ciuchów i gadżetów modowych z Fin de siècle. Mamelon, samozwańcza caryca garderoby z przyległościami, wszechwładna królowa bieliźniarki i pani na szafie z obuwiem miała swoją chwilę szczęścia. Ale o tym to już będzie inny wpis.
środa, 11 listopada 2015
Listopadowo
Jeżeli myślicie że zapadłam w sen zimowy i nic w ogrodzie się nie dzieje to jesteście w tzw. dużym błędzie. Sławek dostarczył torf wysoki i zabieram się za przygotowanie ziemi pod mój oczarek 'Diana'. No i trzeba jeszcze posadzić kupione ostatnio przeceniaki czyli cebule wiosennych roślin, których sklepy chcą się pozbyć. Do Mamelona i do mnie dotarły oczekiwane cebule hiacyntów i lilii. U Mamelona tradycyjnie zestaw dziewczyński czyli różowy, ja mam zestaw dla boys, czyli bardziej niebieskie odcienie niebieskości he, he. Piszę tak o tej wersji błękitu turbo bo tym razem nie są to ciemnoniebieskie odmiany. Bezczelnie nie przepadam za ciemnymi hiacyntami w innych kolorach niż błękit, ale dotychczas jakoś nie zachwycały mnie jasne odcienie tej barwy w hiacyntowym wydaniu. Było ci prawda w Alcatrazie trochę jaśniejszych hiacyncich błękitów, ale nie były one liczne i ochów i achów u mnie nie wywoływały. Przełamałam się, dopiero wiosną zobaczę czy słusznie. Cebul przyszło naprawdę dużo, znacznie więcej ponad zamówioną ilość ( to chyba było za to nasze długie oczekiwanie ). Sklep ma dobrą reputację, parę razy zamawiałyśmy w nim cebule i obywało się bez odmianowych niespodziewanek. Da Wielki Ogrodowy to i tym razem tak będzie! Napracowałam się mocno nad koncepcją kolorystyczną zestawu hiacyntowego i nie życzę sobie żadnych szokujących kolorystycznie odkryć na wiosennej rabacie ( pisałam już we wrześniowym poście o hiacyntach że parę lat temu całkiem niespodziewanie hiacynty zakwitły mi w kolorze hym....tego...."meksykańskim" ).
Jeśli chodzi o kociambry to doszły do zdrowia rujnując moje. Próby zwabienia do domu Lalka będącego "na lekach", zakończyły się u mnie katarem i chrypą ( od tych nawoływań proszalnych ). Pan Chorowity miał mnie głęboko w podogoniu bo w fabryce pojawił się osobiście Rudy, zwarty, gotowy i oczekujący na starcie. Laluś po wygraniu ( jego zdaniem ) bitwy z Rudym cudownie ozdrowiał w sprawach gardzielno - nosowych, a rany odniesione w zwycięskim boju jak wiadomo nie bolą i w ogóle się nie liczą. Sztaflik po parodniowym wysiadywaniu w domu poczuła się na tyle dobrze że wlała Szpagetce i Okularii i wystartowała do sroki ( czego absolutnie kocie zakazuję ). Obecnie wśród całej kociej części rodziny ten jakiś z lekka dziwny zapał bojowy trwa nadal, co bardzo cieszy Felicjana, który najchętniej tłukłby każdego kto się nawinie pod pazur i ząb ( w zeszłym tygodniu usiłował mi podskoczyć - samotna godzina w zamkniętej łazience poświęcona rozmyślaniom nad tym dlaczego nie gryzie się pańci po nogach, ani nigdzie indziej ). Felicjan zyskał sparing partnerów, a ja pole do nauki sędziowania kociej wolnej amerykanki!
Napisała do mnie Dżizaas z obczyzny, dobrze jej tam gdzie jest. Przynajmniej człowiek jest spokojny o tego małego potwora. Oglądam stare przepisy kulinarne z tęsknoty za siostrzycą, receptura na "Hedgehog" z 1777 roku i atrakcyjny przepis na "Masło tureckie" czekają ( choć nie jestem do końca pewna czy studnię konieczną do wykonania tego ostatniego smakołyku uda się zastąpić pospolitą lodówką, he,he ). Przede mną lektura Ćwierczakiewiczowej a tam czają się leguminy. Kto wie co jeszcze wpiszę na dżizaasową listę pt. "Potrawy do wykonania".
Za oknem deszcz który mnie cieszy. Słotny listopad miły jest w tym roku memu sercu. Niech leje jak najdłużej i uzupełnia to wysuszenie jakie jest efektem suchawej wiosny, upalnego lata i mało deszczowej pierwszej połowy jesieni. Dzisiejszy wpis ilustrują jesienne akwarele Marjolein Bastin.
Jeśli chodzi o kociambry to doszły do zdrowia rujnując moje. Próby zwabienia do domu Lalka będącego "na lekach", zakończyły się u mnie katarem i chrypą ( od tych nawoływań proszalnych ). Pan Chorowity miał mnie głęboko w podogoniu bo w fabryce pojawił się osobiście Rudy, zwarty, gotowy i oczekujący na starcie. Laluś po wygraniu ( jego zdaniem ) bitwy z Rudym cudownie ozdrowiał w sprawach gardzielno - nosowych, a rany odniesione w zwycięskim boju jak wiadomo nie bolą i w ogóle się nie liczą. Sztaflik po parodniowym wysiadywaniu w domu poczuła się na tyle dobrze że wlała Szpagetce i Okularii i wystartowała do sroki ( czego absolutnie kocie zakazuję ). Obecnie wśród całej kociej części rodziny ten jakiś z lekka dziwny zapał bojowy trwa nadal, co bardzo cieszy Felicjana, który najchętniej tłukłby każdego kto się nawinie pod pazur i ząb ( w zeszłym tygodniu usiłował mi podskoczyć - samotna godzina w zamkniętej łazience poświęcona rozmyślaniom nad tym dlaczego nie gryzie się pańci po nogach, ani nigdzie indziej ). Felicjan zyskał sparing partnerów, a ja pole do nauki sędziowania kociej wolnej amerykanki!
Napisała do mnie Dżizaas z obczyzny, dobrze jej tam gdzie jest. Przynajmniej człowiek jest spokojny o tego małego potwora. Oglądam stare przepisy kulinarne z tęsknoty za siostrzycą, receptura na "Hedgehog" z 1777 roku i atrakcyjny przepis na "Masło tureckie" czekają ( choć nie jestem do końca pewna czy studnię konieczną do wykonania tego ostatniego smakołyku uda się zastąpić pospolitą lodówką, he,he ). Przede mną lektura Ćwierczakiewiczowej a tam czają się leguminy. Kto wie co jeszcze wpiszę na dżizaasową listę pt. "Potrawy do wykonania".
Za oknem deszcz który mnie cieszy. Słotny listopad miły jest w tym roku memu sercu. Niech leje jak najdłużej i uzupełnia to wysuszenie jakie jest efektem suchawej wiosny, upalnego lata i mało deszczowej pierwszej połowy jesieni. Dzisiejszy wpis ilustrują jesienne akwarele Marjolein Bastin.
wtorek, 10 listopada 2015
Valdštejnska zahrada - menażerie, lawy, tufy i groty
Ogrodom Wallensteina po raz drugi poświęcam blogowy wpis. Ten post będzie miał bardziej ogólny charakter niż wpis z marca - Valdštejnska zahrada czyli ogrody Wallensteina, w którym opisałam bardziej szczegółowo historię ogrodu i wrażenia jakie odniosłam po zwiedzeniu tego kawałka praskiej zieleniny. Teraz pozastanawiam się nad naturą ogrodowania w XVII wieku i zdam sprawozdanie z dochodzenia na temat "ściany z lawy", które przeprowadziłam z tzw. podpuszczenia Joli Z. ( za które dziękuję, bo sporo nowych ogrodowych info przez moje śledztwo wynalazłam). Listopadowy post będzie obficiej ilustrowany fotkami, bo mam wrażenie że fotki zamieszczone w marcu nie oddawały całej urody tego rewitalizowanego barokowego założenia
Miłe to dla ducha, oka i zgodne ze stylem ogrodowania jaki uprawiano w tzw. he, he, zespołach pałacowo - parkowych w XVII stuleciu - obecność zwierząt nieco głupio nazywanych ozdobnymi. Woliery dla ptactwa pięknie upierzonego, zbiorniki wodne dla szlachetnych odmian karpiowatych ( z tym że japońskie karpie koi to późna sprawa, w XVII - wiecznej Europie ich nie znano ), przechadzająca się oswojona ssacza żywina - ot, na ścieżkach i placykach ogrodu pańskiej rezydencji w dobie baroku to normalka. Menażerie były częścią takich założeń i praktycznie we wszystkich wielkopańskich ogrodach tego czasu, oprócz roślin na rabatach, podziwiano zgromadzonych w ogrodzie przedstawicieli różnych gatunków fauny.
W Polsce straszliwie doświadczonej wojennymi zawieruchami barokowych ogrodów jak na lekarstwo. Żywina ogrodowa kojarzy nam się bardziej z widokami z romantycznych parków w angielskim stylu niż z obrazami rodem z włosko - francuskich założeń ogrodowych, z klasycznymi strzyżonymi parterami z bukszpanu czy grabowymi i lipowymi boskietami. Kaczuszki i łabądki pływają w "naturalnych" zbiornikach typu "stawek w lekkiej dziczy" a pawie raczej szaleją po XIX - wiecznych przypałacowych ogrodach ( najlepiej wypadają na trawniczkach przy rabatach kwiatowych, he, he ). Nam zresztą, ludziom XXI wieku wydaje się że zwierzęta są w takich naturalistycznych założeniach jakby bardziej "na miejscu", na swobodzie żyją.
No dobra, w zachowanych do dziś parkach barokowych trzymanie takich np. lwów byłoby okrutne i w ogóle pozbawione sensu, ale zaproszenie ozdobnego ptactwa czy zarybienie większych zbiorników wodnych nie wydaje się rzeczą bezsensowną. Dla takich zwierząt życie w "formalnym" ogrodzie nie jest męczące a one stanowią przypomnienie że ogrody barokowe często pełniły funkcję menażerii ( co znacznie podnosiło prestiż właściciela ogrodu ). Takie myśli mi po głowie łażą , kiedy przeglądam zdjęcia z praskich ogrodów ( bo zwierzaki rezydują nie tylko w Ogrodach Wallensteina, można je też spotkać w innych starych ogrodach Pragi ).
Dla miłośników ssaków zostaje obmacywanie kopii rzeźb pana de Vries, co zdaje się jest dość chętnie czynione sądząc po wyglądzie psich nosów . Przyuważyłyśmy z Mamelonem że rzeźby męskich przedstawicieli gatunku Homo sapiens też cieszą się powodzeniem wśród obmacywaczy, z tym że błyszczenie występuje w niższych partiach ciała. Tak, tak, jak swego czasu Tuwim i Słonimski w tekście "Jak odpowiadać dzieciom na drażliwe pytania" polecili książkę dr Grutzhandlera pt.: "Noga i jej okolice" tak i ja polecam to dziełko wszystkim zainteresowanym wybłyszczeniem konkretnych elementów ludzkiej anatomii, he, he.
Groty w charakterze ogrodowego ozdóbstwa i lawa w charakterze materiału, z którego wykonano ozdóbstwa przybyły do Europy zaalpejskiej z Włoch, gdzie wykorzystywano je jako elementy ogrodowej sztuki od czasów starożytności. Ogrody słonecznej Italii bywały wielopoziomowe, warunki naturalne czyli górzystość terenu większości Półwyspu Apenińskiego wymuszała na twórcach ogrodów tworzenie tarasów, murów oporowych i tym podobnych inżynieryjnych radości. Przy spiętrzaniu ziemi kształtowano przestrzeń jak teatralną scenę, tajemnicze wgłębienia grot niczym kulisy były niezbędne do wystawienia ogrodowego spektaklu. Bo ogród włoski z końca XVI i początku XVII wieku był przede wszystkim sceną. Nie mam tu na myśli maskarad, grywanych w ogrodowych plenerach sztuk, czy tam innych pokazów - ogród był sceną dla zwiedzających go gości, którzy w każdej chwili mogli zostać pełnoprawnymi aktorami przedstawienia ( będąc np. niespodziewanie polewanymi wodą ze sprytnie ukrytych urządzeń wodociągowych - cóż za siurprajz i jakie widoki ogrodowe - damy w przemoczonych kiecach, he, he ). Kaskadki, lawowe ściany, groty wszystko to było podporządkowane przemyślnie założeniu - oto człowiek rządzi naturą tworzy z niej spektakl ku swej uciesze. Chyba pierwszym tego typu ogrodem był słynny Sacro Bosco w Bomarzo, ogród Vicino Orsiniego. Zaczęto nad nim prace w 1552 roku a ukończono je wraz ze śmiercią właściciela, w roku 1580. Ogrody Wallensteina to wcale nie tak odległe echo Sacro Bosco, "dziwaczne tworzywo" niewystępujące w okolicach Pragi jakim jest materiał użyty do budowy ściany i grot, natychmiast uświadamia człowiekowi że "To je nemožné". Kraina cudów zupełnie jak w Bomarzo.
Określenie "lawa włoska" jakim często opisuje się materiał użyty do stworzenia ściany w ogrodach Wallensteina jest nieco zagadkowe. Tak naprawdę chodzi o tuf wulkaniczny, skałę bardzo dobrze znaną miłośnikom alpinariów ( chyba najpopularniejsze tworzywo tzw. ogródków szczelinowych ). Tuf jest lekką, dość miękką skałą, składa się głównie z piasków, popiołu wulkanicznego, no i spoiwa cementującego te "pyły", które może być albo krzemionkowe albo ilaste. Swego czasu dodatek materiałów wulkanicznych uczynił rzymski beton odpornym na działanie wody ( chyba dzięki temu zawdzięczamy zachowanie kopuły Panteonu, czy Term Karakalli - tak, tak, te antyki są z "mało szlachetnego" betonu, kopuła Panteonu to z lanego, he, he ) więc wydawałoby się że i tuf będzie bardzo trwały. Niestety skała jest porowata i co za tym idzie podatna na erozję . Jola Zdanowska, autorka bloga Ogrodniczka w podróży zastanawiała się czy materiał był obrabiany czy też część nawisów, sopelków czy tym podobnych stalagmitowo - stalaktytowych urozmaiceń to dzieło natury, zaimplantowane na ścianę i grotę. Szperałam długo i wytrwale i po mojemu to jest raczej dzieło rąk ludzkich. Przemawia za tym łatwość obróbki tufu - można go rąbać siekierą, traktować zwyczajną piłą, poznałam nawet takich co grzebali w nim pilnikiem do paznokci ( z powodzeniem ). Świeżo wydobyty tuf może być bardzo miękki, a po wyschnięciu twardy ale kruchy ( takie np. wydobywane u nas tufy filipowickie, pochodzące chyba z głębokiego Permu i zachowujące się nieco inaczej od "młodych" tufów ). Tufy na zboczach Wezuwiusza przypomninają raczej hałdy żużelku, paskudnawe są i słabo podobne do tego co widzimy na ścianie w ogrodach Wallensteina. Nie mam pojęcia czy tufy sprowadzone z Włoch to kopalniane starocie , czy też skała którą już w XVII stuleciu kojarzono z erupcją wulkanów. Sądzę że raczej to drugie ( w końcu w Sudetach też są tufy i nie trzeba było sprowadzać z Włoch czegoś co było niemal pod ręką ). Wątpliwości co do naturalnego pochodzenia cudnych sopelków nasuwa też ich regularność, zbyt częsta powtarzalność form. W XVII wieku w ogrodnictwie bardziej ceniono ludzką pomysłowość niż naturalne piękno. Wszak jesteśmy w świecie urojonym, na teatralnej scenie - natura winna być ujarzmiona ku naszej uciesze. Dodając import materiału do tzw. ducha epoki wychodzi mi ten wynik ze ścianą jako dziełem rąk ludzkich niemal w 100%. Myślę że proces obróbki wyglądał tak że bloki skalne "au naturel" podrasowano tymi "stalaktytami". Dodawano rzeźby zwierząt , stwory fantastyczne i "stalaktyty", które kojarzyć się miały z tajemniczymi jaskiniami. Ikonograficznie to był taki stały skład grotowy przełomu XVI i XVII wieku ( menażeria w kamieniu, fantastyczności i "wnętrza jaskiń" we włoskich grotach epoki manieryzmu i wczesnego baroku to niemal obowiązkowe "wyposażenie wnętrz" - dobra, brakuje tych cholernych muszelek i jakiejś kaskadki czy fontanny, he,he ). Bloki murowano tworząc ścianę, woliery i grotę ( murowanie sklepień przy lekkości materiału nie nastręczało problemów ).
Ciekawi mnie teraz jedno - jak w tym tufie się nic nie zasiało?! Ogrodowi muszą chyba tę skałę czyścić, w końcu nawet śladu zielonego na niej nie widać!
Miłe to dla ducha, oka i zgodne ze stylem ogrodowania jaki uprawiano w tzw. he, he, zespołach pałacowo - parkowych w XVII stuleciu - obecność zwierząt nieco głupio nazywanych ozdobnymi. Woliery dla ptactwa pięknie upierzonego, zbiorniki wodne dla szlachetnych odmian karpiowatych ( z tym że japońskie karpie koi to późna sprawa, w XVII - wiecznej Europie ich nie znano ), przechadzająca się oswojona ssacza żywina - ot, na ścieżkach i placykach ogrodu pańskiej rezydencji w dobie baroku to normalka. Menażerie były częścią takich założeń i praktycznie we wszystkich wielkopańskich ogrodach tego czasu, oprócz roślin na rabatach, podziwiano zgromadzonych w ogrodzie przedstawicieli różnych gatunków fauny.
W Polsce straszliwie doświadczonej wojennymi zawieruchami barokowych ogrodów jak na lekarstwo. Żywina ogrodowa kojarzy nam się bardziej z widokami z romantycznych parków w angielskim stylu niż z obrazami rodem z włosko - francuskich założeń ogrodowych, z klasycznymi strzyżonymi parterami z bukszpanu czy grabowymi i lipowymi boskietami. Kaczuszki i łabądki pływają w "naturalnych" zbiornikach typu "stawek w lekkiej dziczy" a pawie raczej szaleją po XIX - wiecznych przypałacowych ogrodach ( najlepiej wypadają na trawniczkach przy rabatach kwiatowych, he, he ). Nam zresztą, ludziom XXI wieku wydaje się że zwierzęta są w takich naturalistycznych założeniach jakby bardziej "na miejscu", na swobodzie żyją.
No dobra, w zachowanych do dziś parkach barokowych trzymanie takich np. lwów byłoby okrutne i w ogóle pozbawione sensu, ale zaproszenie ozdobnego ptactwa czy zarybienie większych zbiorników wodnych nie wydaje się rzeczą bezsensowną. Dla takich zwierząt życie w "formalnym" ogrodzie nie jest męczące a one stanowią przypomnienie że ogrody barokowe często pełniły funkcję menażerii ( co znacznie podnosiło prestiż właściciela ogrodu ). Takie myśli mi po głowie łażą , kiedy przeglądam zdjęcia z praskich ogrodów ( bo zwierzaki rezydują nie tylko w Ogrodach Wallensteina, można je też spotkać w innych starych ogrodach Pragi ).
Dla miłośników ssaków zostaje obmacywanie kopii rzeźb pana de Vries, co zdaje się jest dość chętnie czynione sądząc po wyglądzie psich nosów . Przyuważyłyśmy z Mamelonem że rzeźby męskich przedstawicieli gatunku Homo sapiens też cieszą się powodzeniem wśród obmacywaczy, z tym że błyszczenie występuje w niższych partiach ciała. Tak, tak, jak swego czasu Tuwim i Słonimski w tekście "Jak odpowiadać dzieciom na drażliwe pytania" polecili książkę dr Grutzhandlera pt.: "Noga i jej okolice" tak i ja polecam to dziełko wszystkim zainteresowanym wybłyszczeniem konkretnych elementów ludzkiej anatomii, he, he.
Groty w charakterze ogrodowego ozdóbstwa i lawa w charakterze materiału, z którego wykonano ozdóbstwa przybyły do Europy zaalpejskiej z Włoch, gdzie wykorzystywano je jako elementy ogrodowej sztuki od czasów starożytności. Ogrody słonecznej Italii bywały wielopoziomowe, warunki naturalne czyli górzystość terenu większości Półwyspu Apenińskiego wymuszała na twórcach ogrodów tworzenie tarasów, murów oporowych i tym podobnych inżynieryjnych radości. Przy spiętrzaniu ziemi kształtowano przestrzeń jak teatralną scenę, tajemnicze wgłębienia grot niczym kulisy były niezbędne do wystawienia ogrodowego spektaklu. Bo ogród włoski z końca XVI i początku XVII wieku był przede wszystkim sceną. Nie mam tu na myśli maskarad, grywanych w ogrodowych plenerach sztuk, czy tam innych pokazów - ogród był sceną dla zwiedzających go gości, którzy w każdej chwili mogli zostać pełnoprawnymi aktorami przedstawienia ( będąc np. niespodziewanie polewanymi wodą ze sprytnie ukrytych urządzeń wodociągowych - cóż za siurprajz i jakie widoki ogrodowe - damy w przemoczonych kiecach, he, he ). Kaskadki, lawowe ściany, groty wszystko to było podporządkowane przemyślnie założeniu - oto człowiek rządzi naturą tworzy z niej spektakl ku swej uciesze. Chyba pierwszym tego typu ogrodem był słynny Sacro Bosco w Bomarzo, ogród Vicino Orsiniego. Zaczęto nad nim prace w 1552 roku a ukończono je wraz ze śmiercią właściciela, w roku 1580. Ogrody Wallensteina to wcale nie tak odległe echo Sacro Bosco, "dziwaczne tworzywo" niewystępujące w okolicach Pragi jakim jest materiał użyty do budowy ściany i grot, natychmiast uświadamia człowiekowi że "To je nemožné". Kraina cudów zupełnie jak w Bomarzo.
Określenie "lawa włoska" jakim często opisuje się materiał użyty do stworzenia ściany w ogrodach Wallensteina jest nieco zagadkowe. Tak naprawdę chodzi o tuf wulkaniczny, skałę bardzo dobrze znaną miłośnikom alpinariów ( chyba najpopularniejsze tworzywo tzw. ogródków szczelinowych ). Tuf jest lekką, dość miękką skałą, składa się głównie z piasków, popiołu wulkanicznego, no i spoiwa cementującego te "pyły", które może być albo krzemionkowe albo ilaste. Swego czasu dodatek materiałów wulkanicznych uczynił rzymski beton odpornym na działanie wody ( chyba dzięki temu zawdzięczamy zachowanie kopuły Panteonu, czy Term Karakalli - tak, tak, te antyki są z "mało szlachetnego" betonu, kopuła Panteonu to z lanego, he, he ) więc wydawałoby się że i tuf będzie bardzo trwały. Niestety skała jest porowata i co za tym idzie podatna na erozję . Jola Zdanowska, autorka bloga Ogrodniczka w podróży zastanawiała się czy materiał był obrabiany czy też część nawisów, sopelków czy tym podobnych stalagmitowo - stalaktytowych urozmaiceń to dzieło natury, zaimplantowane na ścianę i grotę. Szperałam długo i wytrwale i po mojemu to jest raczej dzieło rąk ludzkich. Przemawia za tym łatwość obróbki tufu - można go rąbać siekierą, traktować zwyczajną piłą, poznałam nawet takich co grzebali w nim pilnikiem do paznokci ( z powodzeniem ). Świeżo wydobyty tuf może być bardzo miękki, a po wyschnięciu twardy ale kruchy ( takie np. wydobywane u nas tufy filipowickie, pochodzące chyba z głębokiego Permu i zachowujące się nieco inaczej od "młodych" tufów ). Tufy na zboczach Wezuwiusza przypomninają raczej hałdy żużelku, paskudnawe są i słabo podobne do tego co widzimy na ścianie w ogrodach Wallensteina. Nie mam pojęcia czy tufy sprowadzone z Włoch to kopalniane starocie , czy też skała którą już w XVII stuleciu kojarzono z erupcją wulkanów. Sądzę że raczej to drugie ( w końcu w Sudetach też są tufy i nie trzeba było sprowadzać z Włoch czegoś co było niemal pod ręką ). Wątpliwości co do naturalnego pochodzenia cudnych sopelków nasuwa też ich regularność, zbyt częsta powtarzalność form. W XVII wieku w ogrodnictwie bardziej ceniono ludzką pomysłowość niż naturalne piękno. Wszak jesteśmy w świecie urojonym, na teatralnej scenie - natura winna być ujarzmiona ku naszej uciesze. Dodając import materiału do tzw. ducha epoki wychodzi mi ten wynik ze ścianą jako dziełem rąk ludzkich niemal w 100%. Myślę że proces obróbki wyglądał tak że bloki skalne "au naturel" podrasowano tymi "stalaktytami". Dodawano rzeźby zwierząt , stwory fantastyczne i "stalaktyty", które kojarzyć się miały z tajemniczymi jaskiniami. Ikonograficznie to był taki stały skład grotowy przełomu XVI i XVII wieku ( menażeria w kamieniu, fantastyczności i "wnętrza jaskiń" we włoskich grotach epoki manieryzmu i wczesnego baroku to niemal obowiązkowe "wyposażenie wnętrz" - dobra, brakuje tych cholernych muszelek i jakiejś kaskadki czy fontanny, he,he ). Bloki murowano tworząc ścianę, woliery i grotę ( murowanie sklepień przy lekkości materiału nie nastręczało problemów ).
Ciekawi mnie teraz jedno - jak w tym tufie się nic nie zasiało?! Ogrodowi muszą chyba tę skałę czyścić, w końcu nawet śladu zielonego na niej nie widać!
niedziela, 8 listopada 2015
Wilanowskie ogrody - ogród różany, ogród przy Pomarańczarni, park angielski
Trochę historii
Za króla Jana III ogrody ozdobne były znacznie mniejsze niż w tej chwili, obecne ogrody od strony północnej i południowej fasady miały zupełnie inną funkcję. Niedaleko folwarku położonego na południe od pałacu, znajdował się ogród użytkowy. Usypano w nim tzw. Górę Bachusową, sztuczne wzniesienie obsadzono winoroślą a tzw. wisienkę stanowił posąg Bachusa, boga radości życia i "cielesności", którego atrybutem była winorośl ( Bachus z grecka zwany Dionizosem miał w opiece winnice, których produkt podstawowy przenosił człowieka w świat bogów ). W obrębie ogrodu wzniesiono budynki ogrodowe, oprócz domku ogrodnika znajdowała się tam pomarańczarnia i figarnia. W obrębie folwarku z kolei znajdowała się tzw. holendernia, budynki gospodarcze i dom podstarościego. Za czasów Sieniawskiej ogród wzbogacił się o nową pomarańczarnię, wzniesioną w latach 1720 - 1726 przez Józefa Fontanę wg. projektu Giovanniego Spazzia.
W czasie kiedy Wilanów należał do Czartoryskich i Lubomirskich, gdzieś tak w okolicach roku 1748 ( ze wskazaniem na datę przed tym rokiem ), na północ od pałacu postawiono budynek wielkiej pomarańczarni, zaprojektowanej najprawdopodobniej przez Jana Zygmunta Deybla, a pomiędzy nią a pałacem nowy ogród kwiatowy. W tym czasie w miejscu dawnego sadu i warzywnika, oraz wzdłuż skrzydeł bocznych pałacu "wyrosły" nowe pasma ozdobnego ogrodu o charakterze barokowym. Z kolei dawny ogród użytkowy, ten w południowej stronie rezydencji przy Górze Bachusowej, zamieniono na rokokowy ogród ozdobny, wypełniony strzyżonymi boskietami grabowymi i lipowymi, pełen zacisznych gabinecików z basenami, kamiennymi rzeźbami i ławkami. Na południowy wschód od tego ogrodowego rokoka, na terenie dawnego folwarku Sobieskiego powstał około roku 1784 całkiem nowy ogród -najmodniejszy z modnych, czyli krajobrazowy, nieregularny i malowniczy. Nazwano go ogrodem angielsko - chińskim, choć ta chińszczyzna bya taka mocno europejska. Pełen krętych ścieżek, obsadzony bogato roślinnością ( drzewa i krzewy ), z obowiązkową kaskadką. Stworzył go Szymon Bogumił Zug, a jego projekty zrealizowali wilanowscy ogrodnicy - Gotfryd i Krystian Symonowie, oraz dwóch ogrodników z Mokotowa ( Mon coteau Izabeli Lubomirskiej też zaprojektował Zug ) - Jan Chrystian Schuch i Karol Barthel ( ten ostatni od 1797 roku przeszedł na stałe do prac w Wilanowie ). Bardzo duże zmiany zaszły też wówczas przy wjeździe do pałacu. Utworzono tam trójpromienny pęk alei schodzących się przy głównej bramie pałacowej oraz szpalery lipowe ( wielorzędowe ) wśród których wzniesiono budynki służbowe. Zaakcentowano centralność alei środkowej, osi całego założenia, biegnącej ku kanałowi.
Po wydarzeniach roku 1794 ogród był cieniem ogrodu z czasów świetności. Zgroza i ból zęba, straty praktycznie nie do naprawienia. W tej sytuacji kolejny właściciel Wilanowa, Stanisław Kostka Potocki, całkowicie przebudował ogrody. Zniknęły bukszpanowe partery ogrodu barokowego, zniknął ogród rokokowy, położony za nim teren dawnego folwarku i ogród angielsko - chiński Zuga. Wszystko to przekomponowano w olbrzymi, kilkuhektarowy park w stylu angielskim. Poszerzono ten angielski ogród o tereny leżące po stronie północnej rezydencji, biegnące wzdłuż zachodniego brzegu Jeziora Wilanowskiego. W 1799 rozpoczęto pracę nad sypaniem grobli i utworzeniem sztucznej wyspy. Miała być ona pomostem łączącym kompozycyjnie ogród wilanowski z położonym po drugiej stronie jeziora Laskiem na Kępie, nazwanym później Morysinem ( na cześć wnuka Stanisława Kostki Potockiego, Maurycego czyli Morysia ). W pozątkach XIX wieku wzniesiono na terenie ogrodów mnóstwo "romantycznych budowli" - altanę chińską, most rzymski, wzorowany na grobowcach antycznych pomnik bitwy raszyńskiej ( a we wsi postawiono nawiązującą do tych wszystkich "romantyczności" bramę w formie ruiny łuku rzymskiego ). Wszystkie te budowle powstały w latach 1806 - 1821, Nie tylko zresztą wznoszono nowe obiekty, przerabiano w duchu najnowszej mody starsze budowle ( i tak holendernia w 1811 otrzymała nową neogotycką fasadę, studnia wzniesiona w czasach Sieniawskiej otrzymała klasycystyczną formę a późnobarokowa oranżeria Deybla klasycystyczny portyk projektu Chrystiana Piotra Aignera ).
W roku 1801 w trakcie realizacji "nowych angielskich pomysłów" zlikwidowano barokowy podział dziedzińca na część gospodarczą i reprezentacyjną. Pojawił się owalny trawnik z grupą krzewów pośrodku i w narożnikach przy pałacu. W roku 1836 Aleksander Potocki ufundował monumentalny pomnik grobowy rodziców, smętno - romantyczny akcent projektu Henryka Marconiego ( nie ostatni, w 1840 zlecono Ludwikowi Kaufmanowi wykonanie dwóch gryfów ustawionych przy drodze pałacowej ).
W latach 1850 - 1855 Franciszek Maria Lanci, architekt zatrudniony przez Potockich, przebudował część i wzniósł trochę nowych budynków gospodarczych a także budowli ogrodowych. Na przedłużeniu skrzydła północnego pałacu pojawiła się kamienna pergola, a pomiędzy a oranżerią a figarnią romantyczna ceglana brama z treliażem. W latach 1855 - 1856 Bolesław Paweł Podczaszyński zaprojektował przeróbkę ogrodu przy południowym skrzydle pałacu. Powstał tam ogród neorenesansowy, kwiatowy, z parterami z bukszpanu o geometrycznym ornamencie, fontanną, żelazną pergolą od strony wschodniej, z niskim murkiem z dekoracyjnymi wazonami pod kwiaty od strony południowej. Podczaszyński jest też autorem projektu fontann pałacowych na górnym tarasie ogrodowym i na dziedzińcu pałacowym. W celu zasilenia tych fontann w wodę Henryk Marconi wzniósł pseudośredniowieczny budynek pompy nad Jeziorem Wilanowskim ( zaprojektował go przybyły z Berlina inż Schramke ). Ogród otrzymał dodatkowy wystrój nawiązujący do baroku, dwa kamienne wazony i mnóstwo terracotty ( wazy i inne ustrojstwa ) sprowadzonej z Niemiec. Pierwsza połowa XX wieku była dla ogrodów wilanowskich kiepska, wojenne zniszczenia wręcz katastrofalne - drzewostan zniszczony w niektórych partiach ogrodu w 90%, budowle ogrodowe w stanie totalnej ruiny. Pełny, kompleksowy zakres prac w ogrodach wilanowskich przeprowadzono dopiero w latach 1962 - 1967. Obecnie ogrody powoli odzyskują swój dawny blask, prace muszą potrwać. Powierzchnia terenu objętego działaniami rewitalizacyjnymi jest ogromna, rewitalizacja zawsze nastręcza więcej problemów niż zakładanie czegoś nowego
Ogród różany
Różanka vel rozarium wywodzi się od średniowiecznych, mnisich ogrodów. Swoje wielkie chwile ogrody różane przezywały w XIX wieku. Głównie za sprawą ogrodów cesarzowej Józefiny w Malmaison, w Europie zapanowała wręcz moda na rozaria. W naszym, współczesnym odbiorze rozaria to typowe ogrody kolekcjonerskie, interesujące raczej tzw. rosomanes a nie "normalnie ogrodujących". Typowy ogród różany z "tradycjami" wygląda tak: zespół rabat, najczęściej o regularnych, geometrycznych kształtach, na każdej rabacie uprawiane są róże dobrane tak, by zachować harmonię kolorystyczną kwiatów, pomiędzy rabatami umieszczane są pergole, łuki i trejaże po których pną się róże czepne. Jak ma być "po włosku" ( ulubiony styl XIX - wiecznych różanek ) na brzegach rabat sadzi się partery z bukszpanu. Cud, miód i malina w porze pierwszego kwitnienia, potem bywa różnie, zwłaszcza jeżeli mamy do czynienia z nasadzeniami z róż historycznych. Wilanowski ogród różany znajduje się przy południowym skrzydle pałacu, w miejscu neorenesansowego ogrodu zaprojektowanego przez Podczaszyńskiego.
Założenie neorenesansowe pięknie odtworzone, jednak do samej różanej zawartości różanki mam spore zastrzeżenia. Jest podobnie jak z bylinami w ogrodzie barokowym, z tym że zarzuty są jednak cięższej wagi. Ja rozumiem wszystkie problemy typu dłuuuugie kwitnienie czy odporność na choroby ale zgrzyta mi widok nowoczesnych róż przy barokowym pałacu i w rewitalizowanym neorenesansowym XIX wiecznym ogrodzie. Sorry Gregory to nie jest ta bajka. Może jednak trzeba było pójść w bardziej tradycyjnym różanym kierunku a nie sadzić róże o kwiatach tego typu jak ta na fotce obok. To nie jest wystawa typu Chelsea gdzie prezentuje się najnowsze odmiany albo te najbardziej "pokupne" tylko odtworzenie XIX wiecznego założenia. Jest całkiem sporo odmian powtarzających kwitnienie zbliżonych kształtem kwiatów i pokrojem krzewów do róż historycznych. Jak dla mnie "pojechano po" ilości krzewów a nie zastanowiono się nad ich wpasowaniem w ogród tak by wyglądało to stylowo ( czyli zgodnie z charakterem XIX wiecznych ogrodów różanych ). Nikt nie wsadza meblościanek z lat siedemdziesiątych XX wieku do wilanowskich wnętrz, więc nie wiem dlaczego w ogrodzie muszą królować mieszańce herbatnie, najbardziej typowa grupa róż dla drugiej połowy XX wieku. Różanka mnie rozczarowała, o czym z przykrością piszę.
Ogród za pergolą i ogród przy Pomarańczarni
Ogrody przy północnym skrzydle pałacu, za kamienną pergolą projektu Lanciego dzielą się na ogród neobarokowy biegnący wzdłuż pałacowych murów i znajdujący się za grabowymi boskietami ogród przy pomarańczarni. Ten pierwszy łączy się naturalnie z odtworzonym barokowym założeniem ogrodowym górnego tarasu, ten drugi stanowi jakby odrębną całość. Ogród przy Pomarańczarni to typ tzw. sunken garden czyli ogród położony w zagłębieniu terenu ( w tłumaczeniu to jest zatopiony ogród ). Taki typ regularnego w zarysie "wgłębionego"ogrodu stał się popularny w XIX wieku w Anglii ( kiedy Anglicy zachłysnęli się wszelką sztuką Italii ), stamtąd wzięty wzorzec rozpowszechnił się w Europie i Ameryce. Ogród przy Pomarańczarni jest jednopoziomowy, z dość typowym dla tego typu ogrodów basenem z fontanną pośrodku założenia ( taki klasyczny angielski "pond" z wodotryskiem ). Na ścieżkach nadal nieszczęsny asfalt ale roślinna szata przysłania urodą tę asfaltową mizerię.
Muszę stwierdzić że ten ogród jest jak dla mnie porównywalny jeśli chodzi o klasę z barokowym założeniem tarasów. Świetnie i stylowo obsadzony z wykorzystaniem roślin oranżeryjnych. sezonowo eksponowanych w donicach. Rabaty z roślin jednorocznych tuż przy Pomarańczarni nawiązywały do barokowych parterów kwiatowych. Ogród bardzo kolorowy, trochę w stylu "country", przypominającym że Wilanów był podmiejską rezydencją. Za bardzo udaną uważam ziołowo - warzywną rabatę, przypomnienie że ta część założenia była niegdyś ogrodem użytkowym. Rośliny ciekawie zestawione, żadnych tam sztywnych podziałów na warzywka i ziółka, rabata zdecydowanie o charakterze ozdobnym, z jarmużem i boćwiną w rolach głównych.
Zapach bazylii i szałwii, niebiesko kwitnący łan powojnika Clematis heracleifolia, jaskrawe ale pięknie dobrane barwy cynii i aksamitków, oraz rzadko spotykanego w uprawie niecierpka gruczołowatego Impatiens glandulifera, heliotropu i innych długo kwitnących jednoroczniaków - miodzio! Rośliny o różnej wysokości, żadnych dywanów kwiatowych i "mozaik" typu "Witaj w Ciechocinku", rabaty przy Pomarańczarni sposobem sadzenia roślin ozdobnych przypominają czasy barokowego ogrodniczenia. Najmniej przemawiającą do mnie częścią nasadzeń jest ta przy basenie, dość jednolita. Gdyby nie ona, okrutne ławeczki, asfalcik, no i lekkie "trawnicze niedociągnięcia" ( nieco wyłysiały w niektórych partiach i zachwaszczony trawnik to nie jest to ) to ten ogród mógłby robić jeszcze większe wrażenie. Nie wiem dlaczego jest takie pianie z zachwytu nad dość przeciętną "parkowo - wystawową" różanką a ten naprawdę niezły ogród, tak jakoś na chybcika zaliczany albo wręcz pomijany przy zwiedzaniu. Może to ten cholerny asfalt rodem z PRL - u odstręcza od kontemplacji urody rabat.
Park Angielski
Założenia naturalistyczne położone nad wodą niemal zawsze dobrze się prezentują. Niemal, bo niekiedy wskutek braku pielęgnacji ( wycinki drzew, oczyszczania tych wszystkich cieków i i innych zbiorników wodnych, zarastania ścieżek ) wyglądają jak skwerek w mieście powiatowym za późnego Gierka ( pamiętam takie widoki ). Park angielski w Wilanowie szczęśliwie takowego skwerku nie przypomina, choć widoczne jest że prace renowacyjne nie osiągnęły jeszcze półmetka. Budowle w tej części ogrodu w większości już są "po liftingu", ale z zielenią jest tak na pół gwizdka. Zresztą nie ma co oczekiwać cudów typu aleje z gatunków "szlachetnych", grupy starodrzewu czy tam inne pozostałości "po puszczy", bo i tak jest nieźle, zważywszy na hekatombę drzew jaka miała miejsce pod koniec okupacji. Woda rzecz jasna broni się sama i Jezioro Wilanowskie nawet widok kominów elektrociepłowni osładza urodą.
Subskrybuj:
Posty (Atom)