niedziela, 29 października 2017
Koty vs Tabazella - 145 : 1
Obniżenie temperatury i tzw. opad dżdżysty poskutkował zalężeniem się kotostwa w domowych pieleszach. Zalężenie było inwazyjne i gwałtowne, po prostu pewnego dnia zastałam całe towarzystwo zajmujące moje całe łóżko. Wózeczek, koszyczki i spanka kocie opuszczone smętnie cóś wyglądały natomiast na łóżku, pod kocykiem - narzutą radośnie kłębiła się masa kocich ciałek szukających dla siebie najlepszego miejsca ( pazurem i zębem szukających ). No klasyka już nie raz przeze mnie opisywana w blogim , coś co zawsze ma miejsce kiedy robi się chłodnawo i kotom zachciewa się ciepełka. Próba zajęcie przeze mnie miejsca w wyrze jak zwykle natentychmiast wywołała kocie niezadowolnienie, bardzo różnie demonstrowane. Tak, jest jasne że od długiego już czasu nie mieszkam z Lalentym, Felicjanem, Sztaflikiem i Szpagetką oraz Okularią tylko z Sebą, Brajanem, dwiema Dżesikami i Andżelą. Stado zachowuje się jak tzw. małe patole, zawsze broniły "swoich" miejsc w wyrze i był problem z pozyskaniem należnej mi działki ale ostatnio bardzo mocno schamiały i zaczynają pogrywać jak obrońcy życia napoczętego ( zygotianie ) z babami. Znaczy usiłują mi wmiauczeć w jestestwo bzdury typu łóżko jest nasze bo my tu teraz leżymy a na moją odpowiedź na te próby "Won mi z mojego łóżka kupionego za moje pieniędze!" reagują nie tylko werbalną agresją ( Brajan bierze się do gryzienia z pyskowaniem ).
Już podniesienie kocyka jest powodem do miauków, bynajmniej nieżałosnych a takich pełnych pretensji i pultania nieuzasadnionego. Brajan przy lekkim uchyleniu rąbka narzuty szykuje się do boju zaczynając przeciągle ryczeć ( Sebix dołącza, nie może być przecież gorszy choć zajmuje środek wyra i co mu tam podnoszenie rogu kocyka ). Po raz pierwszy doszło w domu do sytuacji kiedy całe stado odmówiło stanowczo ruszenia się z wyra, tak źle z zachowaniem jeszcze nie było. Brajan ryczał pokazując zęby i się prężył, Seba udawał że niby śpi ale leżąc i nie podnosząc łebka też wyrykiwał obelgi, obie Dżesiki w ogóle nie reagowały na to co się dzieje ( nie wiem czy stupor czy sen jak kamień ) w skutek czego nie ruszyły się o minimetr a Angela usiłowała udawać Brajana, z tym że adresatką agresji nie byłam ja tylko twardo śpiąca ( stuporzała ) większa Dżesika. Skutek taki że nikt się z wyra nie ruszył. Znów sięgnęłam po broń atomową czyli perfumy, flakonik stoi przy komputerze ku wielkiemu niezadowoleniu kotów.
Miejsce strategiczne bo mogę szybko podjąć działania zarówno na wyrze jak i uniemożliwić kotom ulubione zaleganie na klawiaturze. W całym domu pachniało różą damasceńską i drobiową wątróbką, którą stado życzyło sobie pożreć na surowo. Taa, zapach jesieni. Pomogło częściowo bo nie ruszyło Dżesik, dalej twardo zalegały stosując technikę kamiennego snu. Musiałam się wkulgnąć pomiędzy nie. A teraz będzie przytoczony dowód na inteligencję kotostwa. Wchodzę ja do domu ubiegłego wieczora a tam zajęte wyro. Zdzieram kocyk z wyra a w nim ( wyrze nie kocyku ) piątka kotów śpi snem kamiennym, krzyczę po staremu won i tak dalej a tu siurprajz - wszystkie wpadły w stupor, śpią snem stuletnim jak królewna co się wrzecionem ukuła. Ryczę ponownie a odpowiada mi jedynie równy i spokojny oddech kocięctwa. Sięgam po atomówkę i pryszczę a tu nic oprócz woni róży damasceńskiej zawieszonej w powietrzu. Pryszczę raz kolejny a tu nic tylko woń różana jakby bardziej intensywna. Koty nadal śpią snem sprawiedliwego bądź tkwią w stuporze. Polazłam do kuchni, usiadłam na krzesełku pomyślałam i wymyśliłam. Nic bestii nie ruszyło ale na otwieranie drzwi od lodówki w której jest wołowina ( o czym stado wie bo świadkowało wkładaniu mięsa ) nie ma mocnych.
Na kocie łakomstwo niemal zawsze można liczyć - tylko dwa razy drzwiami lodówkowymi stuknęłam a już stado czekało przy michach! Spokojnie, nadszedł czas zemsty i za stupor i za sen kamienny - wolnym kroczkiem ( żeby nie kusić Brajana do podgryzania ) ruszyłam do wyra obojętnie mijając lodówkę i zajęłam sobą tyle łóżkowej powierzchni ile tylko zdołałam. W kuchni trwała seria ryków domagalnych przechodzących w błagalne miauczenia ale postanowiłam nic nie słyszeć i powoli zaczęłam zapadać w sen kamienny ( a może nawet stupor ). Coś tam w nocy czułam, jakby przymilania i układania się koło mnie ale jako że msta się we mnie rozrosła jak pleśń na zgniłym jabłku zaproszeń z mojej strony nie było. Obudziłam się w tej samej pozycji w jakiej zasnęłam ( co wskazuje raczej na stupor niż na sen ), wśród kotów grzecznie czekających przy łóżku na to aż wstanę i raczę podać im posiłek. Taa, kotuchny... koteczki, kocidełka - pańcia rządzi na dzielni i nie będzie kot pluł jej w twarz! Nawet surową wątróbką i wołowiną w pierwszym gatunku!
Dzisiejszy wpis ilustrują prace których autorem jest Gary Patterson, pochodzący z Kalifornii rysownik. Facet chyba jest hodowany przez zwierzęta, tak to jakoś wyłazi z tej twórczości, he, he.
sobota, 28 października 2017
"W żółtych płomieniach liści"
Przyjemny jesienny temacik, rzecz o przebarwiających się liściach drzew i krzewów. No samograj jesienny, tylko pisać o klonach japońskich i kalinach, piać o azaliach, judaszowcach , oczarach. Sprawa z przebarwianiem liści wcale jednak nie jest taka prosta, jakby się wydawało, nie wystarczy posadzić określony gatunek żeby zaraz mieć w ogrodzie ognisty październik. Przebarwianie się liści zależy bowiem od sporej ilości czynników. Zacznijmy jednak od początku, dlaczego liście w ogóle się jesienną porą przebarwiają? Do niedawna było prosto - dnie stają się krótsze, zmniejsza się ilość światła potrzebna do fotosyntezy, a chlorofil, rzecz kluczowa w tym procesie, przestaje być potrzebny i po prostu zaczyna zanikać. Ni ma syntezy, ni ma chlorofila. Za to w liściu siedzą nadal inne barwniki, które synteza chlorofilu jakby "zasłaniała". No i one się wyłażą spod tej przykrywającej zieleni. Te żółcie i pomarańcze zawdzięczamy karotenoidom a czerwone, ogniste tony antocyjanom. Teoria zanikania barwników do niedawna była tą obowiązującą, dokładnie to tak do momentu kiedy okazało się że drzewa czy krzewy w jesiennych liściach od nowa produkują antocyjany. Skoro trwa wzmożona produkcja to nie ma mowy o zanikaniu. To wymiana jednego barwnika ( chlorofil ) na inny ( karotenoidy lub antocyjany ). Przebarwianie liści okazało się być czymś innym niż do tej pory sądziliśmy. Złota faza jesieni przestałą być procesem zamierania, okazała się wybuchem życia, czymś na kształt balu neuronów w wyłączającym się mózgu.
Nic w przyrodzie nie dzieje się bez przyczyny, zaczęto więc poszukiwać wyjaśnienia mechanizmu - znaczy do czego te jesienne kolorystyczne ekscesy roślinom potrzebne. Teorii rzecz jasna od groma - a to owady miały być zniechęcane do składania larw przez jaskrawe kolorki, a to roślina potrzebowała czegoś na kształt filtra antysłonecznego ( bardzo dziwna teoria o tym że krótsze dni powodują "uczulenie" na światło i roślina musi wyprodukować ochraniające liście barwniki co skutkuje prawidłowym ściągnięciem z liści i zmagazynowaniem związków fosforu i azotu ), filtra antyrodnikowego i jeszcze paru innych filtrów. Oczywiście każda z tych teorii to prawda najmojejsza ale co do jednego światek naukowy jest zgodny - mamy złotą jesień bo drzewa i krzewy czują zagrożenie. Jakiego rodzaju to zagrożenie nie wie nikt ale wszyscy coś tam podejrzewają. Tak, Kochani, jesień to bardzo podejrzana pora roku! Wiemy dlaczego przychodzi wiosna, jak zamienia się w lato, sporo wiemy o zimie ale jesień nadal tajemnicza jak lisie wyprawy z brzeziniaka do kurnika i z powrotem. Na swój sposób fascynujące, jak każda tajemnica. No ale gdy tajemnica dotyczy meritum sprawy nie należy się spodziewać że tzw. implikacje będą jasne i oczywiste jak program chińskiej partii komunistycznej na następne dziesięciolecia.
Jest tajemniczo, zagadkowo i niedopowiedzianie nieoczywiście. Na ten przykład te same drzewa lubią się wybarwiać inaczej w Nowej Anglii a całkiem inną jesienną szatę kolorystyczną przybierają w Europie. Tłumaczono to różnie - powszechna europejska złocistość i amerykańska ognistość miały się brać z innego ukształtowania łańcuchów górskich ( w Europie góry występują wzdłuż równoleżników a w Amerykach wzdłuż południków ). Znaczy to są implikacje z implikacji, inne zlodowacenia, klimaty, znaczy insza ewolucja miały powodować takie a nie inne jesienne wybarwienie liści. No cóż, klimat niewątpliwie ma wpływ na wybarwienie, obserwujemy to choćby teraz po długim, dość chłodnym i deszczowym lecie. Rośliny w takich warunkach dłużej trzymają liście ale przebarwiają się mniej intensywnie. Na ten przykład posadzona niby prawilno w cieniu fotergilla będzie miała niełatwe zadanie kiedy przyjdzie pora na ogniste liście.
Z wyczytków dowiemy się że w naturze roślina rośnie w świetlistym półcieniu, często w miejscach które jesienią robią się jeszcze bardziej świetliste. Posadzona w takich warunkach w październiku ma szansę żeby wręcz płonąć ( szczególnie wtedy gdy gleba jest odpowiednia, znaczy zachowuje właściwe dla dobrostanu rośliny odczyn i wilgotność ). Znaczy roślina musi mieć dobrze jak u siebie w domu i wtedy może pięknie się przebarwić, nawet gdy klimacik mniej sprzyja. Jednak czasem, mimo spełnienia warunków glebowo - świetlnych cóś to przebarwianie się nie wychodzi. Mam w ogrodzie dwa takie przypadki, twardo nieprzebarwiające się i odmawiające współpracy z jesienią - ambrowiec 'Gumball' i parocja perska 'Pendula'. O ile w wypadku ambrowca mogą być zastrzeżenia do gleby o tyle parocja rośnie niby tak jak powinna. Ambrowce znane są z tego że długo trzymają przebarwione liście na drzewach. No i w Polsce są miejsca gdzie tak się właśnie zdarza, może nie jest to przebarwienie spektakularnie jak w stanie Virginia ale płoną te ambrowce w polskich ogrodach. No a mój ambrowiec nie płonie, ledwie przebarwia parę liści z wierzchołków pędów, tak gdzieś w okolicach początku listopada ( taa... upiorny odcień czerwieni, tzw. zaschła krew w sam raz pasuje do tradycji Halloween ). A poza tym to krnąbrne drzewko trzyma zielone liście niemal do wiosny, ta jadowita zieleń wystaje spod śniegu lekko zmrożona. Jakby ambrowczyk kpił ze mnie wyczekującej ognistej metamorfozy. Nie wiem czy to miejskie powietrze mu nie służy, czy Ódź dla niego za zimna, jest zielony jak żaba jesienną porą. Z parocją jest niby trochę lepiej, przebarwia liście z tym że przebarwia je na złoto. Żadnych pomarańczy, ognistości, głębokich czerwieni - jednolita, solidna złocistość. Jak u jesionu.
Znaczy nie jest to tak ze człowiek stworzy sobie listę najpiękniej przebarwiających się jesienią gatunków krzewów i drzew, zaimportuje sobie one do ogrodu i szlus. Berberysy czy niektóre irgi w większości ogrodów rosną bezproblemowo i pięknie się przebarwiają ale taka błotnia Nyssa sylvatica to już niekoniecznie. Błotnia pochodzi tak jak i ambrowiec z nieco cieplejszego klimatu, w polskich warunkach żeby jesienią mogła zabłysnąć potrzeba splotu szczęśliwych okoliczności ( no nie wspominając już o tym że przetrwanie zimy przez gatunek gdzieś poza okolicami Wrocka to spory wyczyn ). Lepiej radzi sobie u nas sumak octowiec Rhus typhina, bardziej północny Amerykanin, że się tak wypiszę. Podobnie pochodzące z tych samych szerokości geograficznych co on fotergile czy oczary ( mieszańcowe mają rodziców z tych szerokości ). Z klonami japońskimi jest różnie, większość przebarwia się bezproblemowo o ile tylko rosną na odpowiednim stanowisku. Czasem jednak, zbyt zimne lato i jesień powodują że przebarwienie nie powala. U mnie było tak w tym roku z Acer aconitifolium . Znaczy było poprawnie ale niespektakularnie. Nie zawiodły za to czerwonolistne perukowce, kolkwicja czy jarzęby, samograje wszędobylskie, proste w uprawie. Większość kalin ma nadal zielone liście, być może ruszą z jesiennymi kolorami później, wiśnie japońskie za to zrzuciły ledwie przebarwione liście, wyraźnie dając do zrozumienia że tegoroczna jesień nie była "prawdziwa". Mimo japońskiego pochodzenia małe azalki przebarwiają się modelowo, może zimujące liście miały więcej czasu na wyprodukowanie jesiennych barwników?
No cóż, niedługo problem przebarwień nie będzie spędzał ogrodnikom snu z powiek. Z nadejściem listopada sprawa złotych i czerwonych liści rozwiąże się sama, w ten sam sposób jak co roku. Zostaną do podziwiania owocki berberysów, urodna kora drzew, zielone szpilki iglaków. I tak aż do wiosny!
środa, 25 października 2017
Październikowe astry
Tak, tak, są jesienne astry które zakwitają dopiero w październiku, kiedy marcinki zaliczane dziś do rodzaju Symphyotrichum zaczynają powoli przekwitać a kwiaty jednorocznych czy też dwuletnich astrów chińskich Callistephus chinensis są już tylko wspomnieniem. Nie są popularne gdyż nie mają kwiatów wielkości talerzyka deserowego, nie każda szkółka ma je w ofercie i jakoś większość ogrodników ma gdzieś że kwitną wtedy kiedy już prawie nic nie kwitnie. Wielka to niesprawiedliwość bo te późne asterki są po prostu urocze i świetnie pasują do przebarwiających się traw. No cóż, łatwiej mocno jesienną porą zobaczyć u nas egzotyczne kwiaty dalii niż odporne na przymrozki obsypane kwiatami pędy późno kwitnących astrów. Jak na razie na Suchej - Żwirowej zameldowały się z kwiatami trzy późne asterki - 'Prince' odmiana astra bocznokwiatowego Aster lateriflorum zwanego dziś Symphyotrichum lateriflorum ( zdjęcie z boku i trzy pierwsze zdjęcia poniżej ), nowy zakup czyli aster sercolistny Aster cordifolius, dziś Symphyotrichum cordifolius w odmianie 'Ideal' ( zdjęcie nr 5 ) i aster wrzosolistny, dawniej Aster ericoides teraz Symphyotrichum ericoides w nisko płożącej się odmianie 'Snow Flurry' ( zdjęcia nr 6 - 10 ). Jak widać Symphyotrichum to nazwa przypisana wszystkim gatunkom jesiennych astrów ( w naiwności swojej myślałam że tylko nowo - belgijskie i nowoangielskie zsymphyotrichumowano ).
Dlaczego warto zapuścić na słonecznych rabatach te małe asterki? Przede wszystkim ze względu na porę kwitnienia. Październik to miesiąc w którym przebarwiają się trawy, astry o większych kwiatach zazwyczaj kończą kwitnienie w okolicy połowy października, zdarza się że w suche i bardzo ciepłe jesienie ich kwitnienie trwa tylko do końca września. A drobnokwiatowe asterki dopiero w październiku dają czadu. Oczywiście musi być ich sporo żeby była burza kwiatów, taka zauważalna dla normalnego oka a nie tylko dla oka miłośnika roślin śledzącego co tam rabatę porasta. Asterki potrzebują zatem sporo miejsca, moim zdaniem to nie są rośliny do bardzo małych ogrodów czy też raczej to nie są rośliny dla maleńkich rabat. Ten sam problem rabatowy jak w przypadku dużych rutewek, no trochę rozmachu do sadzenia tych roślin potrzeba. no ale warto się pokusić, choćby dlatego że dwie odmiany Symphyotrichum lateriflorum - wyższa 'Lady In Black' i niżej rosnąca 'Prince' mają prawie przez cały sezon wegetacyjny ciemne, wpadające w purpurę wybarwienie liści. U mnie 'Prince' dopiero przed kwitnieniem zzieleniał ale "zaginiona w akcji" 'Lady In Black' zachowywała "czarniawe" wybarwienie listowia także podczas kwitnienia.
Uroczym i dość nietypowym astrem jest aster wrzosolistny Symphyotrichum ericoides 'Snow Flurry'. Podczas gdy gatunek buja sobie na wysokości około 1 metra, a i większość odmian nie należy do maluchów, 'Snow Flurry' płoży się po ziemi. To jest aster dywanowy, naprawdę solidny zadarniacz. zrobiłam sporo fotek żebyście pokumali naocznie o czym piszę. Idzie to - to jak burza i zapewnia kwitnienie w najniższych partiach rabaty, kiedy praktycznie nic tam już masowo nie zakwita. Oczywiście na rynku oprócz gatunków i ich odmian spotyka się mieszańce o drobnych kwiatach i liściach . To hybrydy Symphyotrichum dumosum , Symphyotrichum lateriflorum , Symphyotrichum pilosum, Symphyotrichum cordifolium , Symphyotrichum ericoides . Na ogół przypisuje im się nazwę któregoś z gatunków, zdrowo powiększając zamieszanie i tak solidnie dające się we znaki w marcinkowym światku ( te wszystkie skarlane sztucznie mini marcinki z marketów, bujające potem wysoko na rabatach ). Mimo tego nazewniczego bałaganu warto zapuścić sobie drobnokwiatowe asterki do ogrodu, nie ma to jak kwitnienie u progu listopada!
Dlaczego warto zapuścić na słonecznych rabatach te małe asterki? Przede wszystkim ze względu na porę kwitnienia. Październik to miesiąc w którym przebarwiają się trawy, astry o większych kwiatach zazwyczaj kończą kwitnienie w okolicy połowy października, zdarza się że w suche i bardzo ciepłe jesienie ich kwitnienie trwa tylko do końca września. A drobnokwiatowe asterki dopiero w październiku dają czadu. Oczywiście musi być ich sporo żeby była burza kwiatów, taka zauważalna dla normalnego oka a nie tylko dla oka miłośnika roślin śledzącego co tam rabatę porasta. Asterki potrzebują zatem sporo miejsca, moim zdaniem to nie są rośliny do bardzo małych ogrodów czy też raczej to nie są rośliny dla maleńkich rabat. Ten sam problem rabatowy jak w przypadku dużych rutewek, no trochę rozmachu do sadzenia tych roślin potrzeba. no ale warto się pokusić, choćby dlatego że dwie odmiany Symphyotrichum lateriflorum - wyższa 'Lady In Black' i niżej rosnąca 'Prince' mają prawie przez cały sezon wegetacyjny ciemne, wpadające w purpurę wybarwienie liści. U mnie 'Prince' dopiero przed kwitnieniem zzieleniał ale "zaginiona w akcji" 'Lady In Black' zachowywała "czarniawe" wybarwienie listowia także podczas kwitnienia.
Uroczym i dość nietypowym astrem jest aster wrzosolistny Symphyotrichum ericoides 'Snow Flurry'. Podczas gdy gatunek buja sobie na wysokości około 1 metra, a i większość odmian nie należy do maluchów, 'Snow Flurry' płoży się po ziemi. To jest aster dywanowy, naprawdę solidny zadarniacz. zrobiłam sporo fotek żebyście pokumali naocznie o czym piszę. Idzie to - to jak burza i zapewnia kwitnienie w najniższych partiach rabaty, kiedy praktycznie nic tam już masowo nie zakwita. Oczywiście na rynku oprócz gatunków i ich odmian spotyka się mieszańce o drobnych kwiatach i liściach . To hybrydy Symphyotrichum dumosum , Symphyotrichum lateriflorum , Symphyotrichum pilosum, Symphyotrichum cordifolium , Symphyotrichum ericoides . Na ogół przypisuje im się nazwę któregoś z gatunków, zdrowo powiększając zamieszanie i tak solidnie dające się we znaki w marcinkowym światku ( te wszystkie skarlane sztucznie mini marcinki z marketów, bujające potem wysoko na rabatach ). Mimo tego nazewniczego bałaganu warto zapuścić sobie drobnokwiatowe asterki do ogrodu, nie ma to jak kwitnienie u progu listopada!
poniedziałek, 23 października 2017
Pocieszające przyjemności handlowe
Taa, to nie pieniądze czynią kobiety szczęśliwymi tylko zakupy - Marylin wiedziała co mówi! Wypuściwszy się z Mamelonem na rynek w Pabianicach z podpuszczenia cousin Pierre ( Piotruś wyczaił że nawieźli wysortów z zagramanicy i zadryndał ). Mamelon zastrzygła uszami, grzebnęła rapetką i przekazała radosne info dalej, znaczy zadryndała do mnie. Ja zastrzygłam uszami, grzebnęłam rapetką i w te pędy świńskim truchcikiem potruchtałam do Mamelona pod pozorem konsultacji społecznych na temat wyników badań Kristin, mamy Mamelona. No i oficjalnie udałyśmy się po wynik badań, z tym że okrężną drogą przez rynek w Pabianicach. Dla zatarcia wrażenia że pojechałyśmy "na śmieci" zrobiłyśmy nawet zakupy domowe pod tytułem warzywo i owoc, ale tak naprawdę rzuciłyśmy się jak dzikie na to co Zgniły Zachód wypluł z siebie. Zgniły Zachód jak wiadomo wypluwa różności, nie zawsze dobrze świadczące o tzw. guście zachodnim ale w morzu badziewia od czasu do czasu trafia się na dnie kartonu z różnościami ta perła skryta jak w muszli. Tera będo łupy! Łup nr 1 to talerz niewątpliwie brytyjski. Kupiłam go bo mie się podobie i ma sygnaturkę dzięki której znów mogę się czuć jak Hiacynta z "Co ludzie powiedzą?" z tymi swoimi podwójnie szkliwionymi Royal - Doultonami. Talerz wygląda tak:
Na talerzu i obok talerza rzecz jasna alibi czyli śliweczki ( mniam, mniam, yumi, yumi i w ogóle, ostatni Mohikanie po które trzeba było jechać do innego miasta ). Talerz byłby mi potrzebny absolutnie do niczego gdyby nie ta sygnaturka z tyłu - ona jest mi potrzebna do dopieszczenia ego. Windsor - rozumiecie? I ten numer! Nieważne że zrobiono tego mnóstwo, myliony być może, połechtanie jestestwa miało miejsce. Teraz podam Ciotce Elce śliweczki na prawdziwym Windsor Wreath china, z wzorkiem zaprojektowanym gdzieś tam w pomroce dziejów ( cóś jakby wiek XIX , Kwiatowa Dominika na pewno będzie wiedziała co i kiedy wypuściła manufaktura Wood and Brownfield ). Oczywiście moja china jest znacznie i to bardzo znacznie młodsza niż sam wzorek ale na tyle stara żeby mnie usatysfakcjonować i wywołać zielonookiego potworka zazdrości z Ciotki Elki ( to będzie moja msta za ostentacyjne wystawienie filiżanki po prababci w ciotkowej witrynce ).
Rzecz jasna na talerzyku nie poprzestawszy tylko gmyrawszy w wypluwkach Zgniłego Zachoda dalej. No i się dogmyrawszy. Z lekka zdezelowana żabia królewna z terakoty. Bardzo me gusta! Przyznaję że to Mamelon ją wypatrzyła i od razu wiedziała że to towarzystwo dla moich gnomów. Elsa jej dam, Heidi tak mi się warkoczykowato bardziej kojarzy. Za całe pięć złociszy dokupiwszy Elsie do towarzystwa taką zwyczajną glinianą Helgę. Helga ze względu na tworzywo z jakiego jest wykonana zimę będzie spędzać w domowych pieleszach. Mróz, woda i zwykła wypalana glina to nie jest dobre połączenie. Elsa z Helgą wyglądajo tak:
Helga to ta bez kuli, Elsa posiada podstawkę do zasiadania.Pomiędzy nimi alibi, pachnące i słodkie. Na talerzyku lisku sfociłam "załącznik" do herbatki który już zdążył zrobić dobrze zębom Ciotki Elki ( a ostrzegałam, a radziłam namocz ciasteczko ). Piszę o tym bo włoskie dwa razy pieczone ciasteczka, radość dla szczęki i żuchwy, to kolejny zakup poprawiający samopoczucie jesienną porą. Tak już mam że jesienią apetyt na słodkie wzrasta. Zakupiwszy też herbatę, bo październiki i listopady sprzyjają spożyciu tegoż napoju w moim domu, zazwyczaj kawą stojącym. Herbata natychmiast powędrowała do puszeczek i już odbyło się pierwsze "moczenie żaby". Kiedyś już pisałam że jesienią herbata smakuje całkiem inaczej niż w pozostałych porach roku, u mnie to typowy napój sezonowy. Apetyt na świeżo parzone listeczki przechodzi mi tak w połowie grudnia, czasem w połowie stycznia. Na wszelki wypadek kupiłam też dwie nowe foremki do wykrawania ciastek do tej herbaty - przecenione do groszowych wartości wykrawaczki pod tytułem gady. Znaczy jaszczura i dinozaur, herbatka będzie w stylu jurassik. Taka zwyczajna herbatka z ciasteczkami, pospolite szczęście w małym rozmiarze. Właściwie nic co warte byłoby słów pisanych a jednak jakoś tam istotne bo to celebrowanie zwyczajnych chwil nadaje im wartość.
Zakupiwszy też jakieś podejrzane, najprawdopodobniej chińskiego wyrobu owocki do jesiennych ozdóbstw. Sztucznidła zestawione z całkiem prawdziwymi dynkami, naturalnymi suszonymi kfiotami posłużyły do wyrobu dekoracji "na temat", które tradycyjnie upieprzam po całym domu ( no dobra, nie w całym - udało mi się ominąć kibelek ). Nie wszystkie dekoracje wyszły adekwatne do pory roku. Chyba tęsknica za przyszłą wiosną się już u mnie zaczęła, cóś wcześnie w tym roku. Z rzeczy nie całkiem zakupowych ale podarunkowych to Mamelon w ramach uszczęśliwiania przyjaciół nabył dla mnie ceratę, co nie było proste bo producenci gotowych, grubych cerat uważają że duże okrągłe stoły są be! Cerata brała oczywiście udział w sesji jako gwiazda kuchennego wystroju ( cerata najlepszym przyjacielem zakoconego domu ).
To by było na tyle tego niezwykłego szczęścia zakupowego do domowych pieleszy. Być może nie był to jakiś szał i orgia zakupowa ( wszak rachunki i podatki trza płacić ), ale wystarczyło żeby znieczulić mnie trochę na rzeczywistość, która w tym roku dobija mnie chorobami bliskich mi ludzi. Wyczytki na przyjaznych blogach, nie najweselsze, dają mi poczucie że u mnie jeszcze nie jest tak najgorzej. Pocieszające to wcale nie jest ale przeżywanie ciężkich chwil przez innych uzmysławia że człowieka nie spotyka nic niezwykłego, ot, zwyczajne życie. Wracając do remedium na smutki to oczywiście zakupy do domu to tylko połowa przyjemności i to tzw. "mniejsza połowa". Bez zakupów roślinnych nie byłoby prawdziwej przyjemności. Alcatraz dostał już co prawda Elsę i Helgę ale bez roślinków się nie liczy. Tak jak groziłam dokupiłam rozplenicę 'Hameln Gold'. Posadziłam trawsko w okolicy brzózek himalajek i oczekuję wdzięcznego przyrastania i przede wszystkim odpowiedniej złocistości źdźbeł. Stanowisko mają dobre, posadzone w pobliżu inne rozplenice rosną imponująco. Niestety dla porpony czyli portfela a na szczęście dla Podwórka i Alcatrazu przy okazji zakupu trawek tak mi się jakoś kupiło astra sercolistnego Aster cordifolius 'Ideal' i anemona mieszańcowego Anemone x hybrida 'Loreley'. Pierwszy z ww. zakupów ma zastąpić zaginionego astra 'Lovely', drugi ma zrobić "zadarnienie" czyli rozrastać się do granic swoich możliwości. Nie wiem czy to się uda, 'Loreley' jest piękna i wabi oko jak ta "ruszałka" siedząca na skale koło St. Goarshausen ale z mieszańcowymi anemonkami nie mam najlepszych doświadczeń. No cóż, pożyjemy zobaczymy. Alcatraz dostał w prezencie dżefko, małe co prawda i wolno rosnące ale za to urodne co cud. Acer girseum czyli klon strzępiastokory zostanie uroczyście posadzony w Alcatrazie jak tylko przestanie padać. Dżefko jest nadzwyczajnej urody i azjatyckiej proweniencji, ponieważ Alcatraz zamienia się ostatnio w Orientarium będzie pasiło do nasadzeń. Na sam koniec zakupów roślinkowych naszłam przecenione cebulki. Będzie trochę więcej krokusów, irysków i szafirków. Jesienny pocieszkowy sezon zakupowy uważam za zamknięty!
Na talerzu i obok talerza rzecz jasna alibi czyli śliweczki ( mniam, mniam, yumi, yumi i w ogóle, ostatni Mohikanie po które trzeba było jechać do innego miasta ). Talerz byłby mi potrzebny absolutnie do niczego gdyby nie ta sygnaturka z tyłu - ona jest mi potrzebna do dopieszczenia ego. Windsor - rozumiecie? I ten numer! Nieważne że zrobiono tego mnóstwo, myliony być może, połechtanie jestestwa miało miejsce. Teraz podam Ciotce Elce śliweczki na prawdziwym Windsor Wreath china, z wzorkiem zaprojektowanym gdzieś tam w pomroce dziejów ( cóś jakby wiek XIX , Kwiatowa Dominika na pewno będzie wiedziała co i kiedy wypuściła manufaktura Wood and Brownfield ). Oczywiście moja china jest znacznie i to bardzo znacznie młodsza niż sam wzorek ale na tyle stara żeby mnie usatysfakcjonować i wywołać zielonookiego potworka zazdrości z Ciotki Elki ( to będzie moja msta za ostentacyjne wystawienie filiżanki po prababci w ciotkowej witrynce ).
Rzecz jasna na talerzyku nie poprzestawszy tylko gmyrawszy w wypluwkach Zgniłego Zachoda dalej. No i się dogmyrawszy. Z lekka zdezelowana żabia królewna z terakoty. Bardzo me gusta! Przyznaję że to Mamelon ją wypatrzyła i od razu wiedziała że to towarzystwo dla moich gnomów. Elsa jej dam, Heidi tak mi się warkoczykowato bardziej kojarzy. Za całe pięć złociszy dokupiwszy Elsie do towarzystwa taką zwyczajną glinianą Helgę. Helga ze względu na tworzywo z jakiego jest wykonana zimę będzie spędzać w domowych pieleszach. Mróz, woda i zwykła wypalana glina to nie jest dobre połączenie. Elsa z Helgą wyglądajo tak:
Helga to ta bez kuli, Elsa posiada podstawkę do zasiadania.Pomiędzy nimi alibi, pachnące i słodkie. Na talerzyku lisku sfociłam "załącznik" do herbatki który już zdążył zrobić dobrze zębom Ciotki Elki ( a ostrzegałam, a radziłam namocz ciasteczko ). Piszę o tym bo włoskie dwa razy pieczone ciasteczka, radość dla szczęki i żuchwy, to kolejny zakup poprawiający samopoczucie jesienną porą. Tak już mam że jesienią apetyt na słodkie wzrasta. Zakupiwszy też herbatę, bo październiki i listopady sprzyjają spożyciu tegoż napoju w moim domu, zazwyczaj kawą stojącym. Herbata natychmiast powędrowała do puszeczek i już odbyło się pierwsze "moczenie żaby". Kiedyś już pisałam że jesienią herbata smakuje całkiem inaczej niż w pozostałych porach roku, u mnie to typowy napój sezonowy. Apetyt na świeżo parzone listeczki przechodzi mi tak w połowie grudnia, czasem w połowie stycznia. Na wszelki wypadek kupiłam też dwie nowe foremki do wykrawania ciastek do tej herbaty - przecenione do groszowych wartości wykrawaczki pod tytułem gady. Znaczy jaszczura i dinozaur, herbatka będzie w stylu jurassik. Taka zwyczajna herbatka z ciasteczkami, pospolite szczęście w małym rozmiarze. Właściwie nic co warte byłoby słów pisanych a jednak jakoś tam istotne bo to celebrowanie zwyczajnych chwil nadaje im wartość.
Zakupiwszy też jakieś podejrzane, najprawdopodobniej chińskiego wyrobu owocki do jesiennych ozdóbstw. Sztucznidła zestawione z całkiem prawdziwymi dynkami, naturalnymi suszonymi kfiotami posłużyły do wyrobu dekoracji "na temat", które tradycyjnie upieprzam po całym domu ( no dobra, nie w całym - udało mi się ominąć kibelek ). Nie wszystkie dekoracje wyszły adekwatne do pory roku. Chyba tęsknica za przyszłą wiosną się już u mnie zaczęła, cóś wcześnie w tym roku. Z rzeczy nie całkiem zakupowych ale podarunkowych to Mamelon w ramach uszczęśliwiania przyjaciół nabył dla mnie ceratę, co nie było proste bo producenci gotowych, grubych cerat uważają że duże okrągłe stoły są be! Cerata brała oczywiście udział w sesji jako gwiazda kuchennego wystroju ( cerata najlepszym przyjacielem zakoconego domu ).
To by było na tyle tego niezwykłego szczęścia zakupowego do domowych pieleszy. Być może nie był to jakiś szał i orgia zakupowa ( wszak rachunki i podatki trza płacić ), ale wystarczyło żeby znieczulić mnie trochę na rzeczywistość, która w tym roku dobija mnie chorobami bliskich mi ludzi. Wyczytki na przyjaznych blogach, nie najweselsze, dają mi poczucie że u mnie jeszcze nie jest tak najgorzej. Pocieszające to wcale nie jest ale przeżywanie ciężkich chwil przez innych uzmysławia że człowieka nie spotyka nic niezwykłego, ot, zwyczajne życie. Wracając do remedium na smutki to oczywiście zakupy do domu to tylko połowa przyjemności i to tzw. "mniejsza połowa". Bez zakupów roślinnych nie byłoby prawdziwej przyjemności. Alcatraz dostał już co prawda Elsę i Helgę ale bez roślinków się nie liczy. Tak jak groziłam dokupiłam rozplenicę 'Hameln Gold'. Posadziłam trawsko w okolicy brzózek himalajek i oczekuję wdzięcznego przyrastania i przede wszystkim odpowiedniej złocistości źdźbeł. Stanowisko mają dobre, posadzone w pobliżu inne rozplenice rosną imponująco. Niestety dla porpony czyli portfela a na szczęście dla Podwórka i Alcatrazu przy okazji zakupu trawek tak mi się jakoś kupiło astra sercolistnego Aster cordifolius 'Ideal' i anemona mieszańcowego Anemone x hybrida 'Loreley'. Pierwszy z ww. zakupów ma zastąpić zaginionego astra 'Lovely', drugi ma zrobić "zadarnienie" czyli rozrastać się do granic swoich możliwości. Nie wiem czy to się uda, 'Loreley' jest piękna i wabi oko jak ta "ruszałka" siedząca na skale koło St. Goarshausen ale z mieszańcowymi anemonkami nie mam najlepszych doświadczeń. No cóż, pożyjemy zobaczymy. Alcatraz dostał w prezencie dżefko, małe co prawda i wolno rosnące ale za to urodne co cud. Acer girseum czyli klon strzępiastokory zostanie uroczyście posadzony w Alcatrazie jak tylko przestanie padać. Dżefko jest nadzwyczajnej urody i azjatyckiej proweniencji, ponieważ Alcatraz zamienia się ostatnio w Orientarium będzie pasiło do nasadzeń. Na sam koniec zakupów roślinkowych naszłam przecenione cebulki. Będzie trochę więcej krokusów, irysków i szafirków. Jesienny pocieszkowy sezon zakupowy uważam za zamknięty!
czwartek, 19 października 2017
Ogrody muzea
Temat rzekę postanowiłam podjąć po przeczytaniu kolejnego odcinka rozważań ogrodowych Meg. One są prowadzone z punktu widzenia osoby zawodowo zajmującej się ogrodowaniem szeroko pojętym. "Le client omc nie uważa za wartość godną zapłaty analizę historyczną i dobór detali "z epoki" do swojego niewątpliwie historycznego miejsca." - zdanko z Megowego wpisu, Meg wie o czym pisze bo ma tzw. kontakty zawodowe, ja z kolei amatorsko zainteresowana widzę w realu efekty robienia "ogrodów z epoki" potwierdzające prawdziwość ww. przytoczonego zdania. Le client omc według mnie nie jest w ogóle świadom że istnieje coś takiego jak wartość historyczna ogrodów, gdzieś mu tam najwyżej się w mózgu plącze nazwa starodrzew i to by było na tyle. To nie jest sytuacja wyjątkowa, Polanie nie wyróżniają się jako społeczeństwo jakimś tylko im właściwym brakiem wiedzy historycznej czy też raczej totalnym brakiem poczucia historyczności krajobrazu. Jak słusznie zauważyła Meg świadomość istnienia takiego a nie innego krajobrazu ma bardzo ludzką skalę trwania trzech pokoleń, nie pamiętamy jak wyglądał świat naszych pradziadków. Czasem nawet ciężko przypomnieć sobie świat naszych dziadków, zmiany krajobrazu nabrały tempa, industrializacja nieustannie przyspieszała w ciągu ostatnich dwustu lat. W Niemczech nie ma nikogo kto by pamiętał nieuregulowany bieg środkowego i dolnego Renu, moi sąsiedzi pamiętający łąki przy łódzkich strugach i rzeczkach powoli odchodzą do Krainy Przodków, ja pamiętam łódzki krajobraz którego istnienia nie są świadome prawnuki sąsiadów. A współczesny krajobraz nasz wiejski powszechny, jeszcze siedem dych temu ludziom do głowy by nie przyszły "zdobiące" zdziwności industrialne, które nam wydają się oczywiste, ledwie zauważalne.
Cóż to więc jest ochrona historycznego krajobrazu - wycinanie tego co niepowtarzalne i zachowywanie dla potomności? Hym... siateczka pól na Kielecczyźnie? Taa, wystarczy presja ekonomiczna i odpływ ludności i będzie po siateczce i krajobrazie kulturowym. Pustynia Błędowska, cud saharyjski powstały w wyniku rabunkowej gospodarki, powoli zarastająca czyli przywracana naturze przez naturę? A w ogóle wszystko to było kiedyś prapuszczą i w tej prapuszczy wybudowalim sobie nasze osady czy tam inne opola. Do jakiego punktu w przeszłości ma się ta ochrona historyczności krajobrazu odnosić? Łatwiej jest określić krajobraz miejski, budowle wyznaczają nam ramy czasowe, choć urbaniści skrzeczą na temat zespołów, funkcji i jeszcze paru określeń. Tak naprawdę porządnie sprawa komplikuje się kiedy mamy do czynienia z historycznym krajobrazem kulturowym w którym budynków niet - stawami, łąkami, szachownicą pól. Ludzie zawodowo tematem niezainteresowani po prostu chcą "żeby było jak dawniej" ale dawniej w wersji słodko - wspominkowej czyli pomijającej takie sprawy jak brak asfaltowych dróg, brak elektryczności, brak zasięgu i jeszcze parę innych braków. A jak uświadamiają sobie co to za braki i jakie jest ich znaczenie to zaczyna im wisieć ochrona czegokolwiek poza własną wygodą. Bo w końcu wszystkie braki wymagają ingerencji w krajobraz i naturę , czasem paskudnej i uciążliwej ( pobądźcie w pobliżu ekologicznej przecież farmy wiatrowej, sama cisza i spokój ). Dla wygody własnej to i Park Mużakowski ludziska usiłują"upiększyć", nie ma złudzeń. No a jeżeli jest problematyczna ochrona krajobrazu historycznego to dlaczego nie ma być problemem odtwarzanie wycinków historycznego krajobrazu jakim są "ogrody z epoki"?
Mieszkam w mieście w którym "ogrody z epoki" zamieniły się w ogólnodostępne parki, nasadzenia są zatem "zielenio - miejskie". Nie żebym wybrzydzała, nie jest to najgorsza rzecz jaka mogła się tym ogrodom przydarzyć. W końcu nie były to jakieś niezwykłe dzieła sztuki ogrodowej, fabrykanckie ogrody przy willach i pałacach były raczej zachowawcze. Żadnej awangardy, jedynie ekstrawagancja w łódzkim stajlu - część założonego w 1840 roku Ogrodu Spacerowego ( fragmentu dawnej puszczy ) sprzedano w końcu lat pięćdziesiątych XIX wieku Karolowi Scheiblerowi który zatrudnił berlińską firmę ogrodniczą pana Spätha. Na mocno lesistym terenie wysadzono wówczas wiele "oryginalnych" gatunków drzew, ustawiono donice z drzewkami pomarańczowymi, śliczniuchne trawniczki upstrzono figurkami zwierząt i krasnoludków z porcelany i gipsu, dołożono parę fontann, altankę, pawilonik z pnączami, grotę z tarasem widokowym - sam łódzki smak. I to wszystko w cieniu parusetletnich dębów. Nikt nie pokusił się o odtworzenie tej cudowności, dziś to część parku Źródliska, tzw. Źródliska II. Teraz uwaga - Park Źródliska uznany został za pomnik przyrody ( ach te dęby ) jest także wpisany do rejestru zabytków a dwa lata temu został pomnikiem historii. I to bez żadnego zwierzątka czy gnoma z porcelany czy gipsu! No ale szczęśliwie jest jakaś wyrzeźbiona ohyda w Źródliska I, chyba z lat sześćdziesiątych XX wieku, bo taka w sam raz pasująca do betonowych donic typu drena studzienna, tak modnych w tamtym okresie. Historyczność parku Źródliska II to późne lata czterdzieste XX wieku, kiedy park został na nowo urządzony i oddany do użytku masom pracującym. No i mamy pomnik historii ale na pewno nie ogród muzeum. Nie należy mylić tych dwóch pojęć.
Blisko uzyskania tytułu pomnika historii jest park imienia Michała Klepacza ( wpisany ponad trzydzieści lat temu do rejestru zabytków ), zaadaptowany fragment starego lasu na park w stylu angielskim i ogrody ozdobne wokół rezydencji Zygmunta, Józefa i Rheinholda Richterów powstałych na przełomie wieków XIX i XX. Po ogrodach ozdobnych ostały się jedynie pola śnieżnika i cebulicy, chyba największa parkowa atrakcja kwietnia w mieście Odzi. Ponoć w ogrodach Richterów też było po łódzku ciekawie, choć nie aż tak cudnie jak u Scheiblera. Park im. Klepacza jest tylko małym fragmentem dawnych ogrodów, gdyby przyszło do odtwarzania większego założenia Politechnika Łódzka której miasto przekazało park ( spoko, nadal będzie można zwiedzać ) musiałaby podjąć działania na które łodzianie zareagowaliby po bałucku - odknaj bo zawadzisz! Wicie, rozumicie - cebulice i śnieżniki co to rosły jeszcze przed 945 rokiem, "wewiórki" zaczepiające wyłudzająco i te klimaty. Nawet mowy nie ma żeby tu jakieś partery kuźwa kwiatowe urządzać - nie bo nie! Spieprzać do Ciechocinka z parterami, ma być trawka i cebulice, śnieżniki, stokrotki i wiewiórki. Bo tak było za naszej pamięci!
Spoko, Ódź miastem XIX wiecznym, rozbudowanym głównie w drugiej połowie "parowego wieku", przeobrażenie ogrodów przy rezydencjach w parki uchodzi jakoś na sucho. Założenia "w stylu angielskim" czyli nawiązujące do tradycji XVIII wiecznych "naturalistycznych" założeń z Wysp, były na naszych ziemiach popularne niemal do końca XIX wieku ( z lubością nazywano angielskim ogrodem każdy zapuszczony z braku środków dworski park ). Jednak w naprawdę starych miastach uparczenie ogrodów nie zawsze jest dobrą drogą. Przy barokowych budynkach park angielski wygląda jak fanaberia osiemnastowiecznego lub dziewiętnastowiecznego właściciela, który umodniał na siłę założenie. Opór ludzi pamiętających długo trwający "angielski stajl" i przywiązanych do niego jak do wolności i demokracji gdy podparty zostanie ekologią ( ciąć stare drzewa?! ) może spowodować że ciężko przeżyją zamach na coś co uważają za dziedzictwo. Tak właśnie się stało przy renowacji części ogrodów w Hampton Court, kiedy postanowiono przywrócić do życia dawny ogród barokowy i to przywrócić go "literalnie" że się tak wypiszę, bez żadnego w cudzysłowie, trawestacji i "wzorując się na". Czysty barok a nie barokowy styl. Grzmiało i huczało że wywalono stare cisy ( ptactwo i w ogóle ), że "zniszczono wartość historyczną", że się wzięto i zamachnięto na ogrodowy styl narodowy i w ogóle spisek jaszczurów! Wszystko dlatego że ten barok nijak nie pasował do wyobrażenia ludzi o baroku, no nie było ładnie po naszemu. Barokowe gusta cóś się rozminęły z naszymi XX czy też XXI wiecznymi upodobaniami ogrodowymi. A przecież to ten ogród był pierwotny, właściwy. Zapuszczone w XIX wieku cisy były od czapy i nie na miejscu, obce architekturze. Strach pomyśleć jaka będzie reakcja na odtwarzanie ogrodów Henryka VIII i Anny Boleyn. Te złocone figury herbowych zwierząt i roślinność zupełnie nic w stylu Villandry ( a niby dlaczego ma być w stylu Villandry, ogrodów powstałych w pierwszej dekadzie XX wieku, inspirowanych francuskim renesansem? ), nic co by było przyjemnie renesansowe jak z serialu BBC o życiu Tudorów. A taki właśnie ogród, nieprzystający do naszych wyobrażeń kształtowanych przez media, ma wartość muzealną, to ogród z epoki. Problemu z muzealnością ogrodów nie mają Japończycy którzy zachowują stan swoich historycznych ogrodów jak najbardziej zbliżony do czasu założenia. Takie wieczne zatrzymanie w czasie, coś jak uroczysta odbudowa najstarszych świątyń shintoistycznych, dokonywana raz na jakiś czas. Insza kultura, najstarszy zabytek Japonii może być wykonany ze świeżego materiału, koncepcja się liczy a nie zachowanie starej belki ( europejskie podejście jest o 180 stopni odmienne ). No i cierpim jak przyjdzie czas na wywalenie belki.
Czy ogrody muzea są w ogóle potrzebne i czy sens jest robić takie założenia? Moim zdaniem tak, sztuka ogrodowa jest takim samym dziedzictwem kulturowym jak historyczna zabudowa, to naszemu z nią nieobyciu "zawdzięczamy" godzenie się z trawami ozdobnymi w żwirku przy neorokokowej willi. Nie czujemy ogrodowo epoki bo edukacja w tym temacie leży i kwiczy. Nie wystarczy wiedzieć że ogród francuski to strzyżone cisy i bukszpany a ogród angielski to natura. Sorry ale to są tzw. półprawdy. Klasyczny ogród francuski różni się od klasycznego ogrodu włoskiego w którym operowano podobnym bądź tym samym tworzywem a angielski ogród XVIII wieczny miał tyle wspólnego z naturą co dekoracja teatralna z realem ( wszak cięto lasy by uzyskać malownicze grupy drzew czy "prowadzono strumyki" ). Nie lepiej jest ze znajomością europejskiej sztuki ogrodniczej wieku XIX i wieku XX. Szczególnie pierwsza połowa XX wieku obfitująca w nowe rozwiązania jest tabula rasa dla projektantów zieleni. Na szczęście dla nich jest też tabula rasa dla ogółu społeczeństwa. Wicie rozumicie, "sztuka współczesna" choć stara, więc o co kaman? No a teraz o ludziach odtwarzających historyczne ogrody. Tak jak w polityce zapisało się clintonowskie "Gospodarka głupcze!" tak w szkoleniu projektantów ogrodów powinno się zapisać "Ikonografia głupcze!" . Nie ma o czym dyskutować, najlepszy opis nie uświadomi człowiekowi wpływu koncepcji staroirańskiego paridayda na średniowieczne klasztorne ogrody. Można czytać do woli ale obraz wart tysiąca słów. I nie ma że nie ma, tak jak historyk sztuki ogląda obabrazki i nie tylko obabrazki do bólu, tak projektant ogrodów chcący zajmować się ogrodami historycznymi winien oglądać do bólu obrazki, ryciny i fotki przedstawiające historyczny obraz ogrodów. A jak trzeba odtworzyć ogród to projektant musi się zmienić w historyka i to nie tylko sztuki ogrodniczej. Grzebalnictwo w przeszłości konkretnego obiektu to po prostu warsztat, bez tego się nie da niczego porządnie zrobić. Hym... może powinni istnieć historycy ogrodnictwa, tak jak istnieją historycy sztuki? Znaczy projektanci zieleni do zadań specjalnych.
To by było na tyle przynudzania o ogrodowym muzealnictwie. Dzisiejszy wpis ubrany jest w zdjątka ze starych łódzkich parków, takich przerobionych z fabrykanckich ogrodów i dwa zdjątka podłódzkich okolic.
Cóż to więc jest ochrona historycznego krajobrazu - wycinanie tego co niepowtarzalne i zachowywanie dla potomności? Hym... siateczka pól na Kielecczyźnie? Taa, wystarczy presja ekonomiczna i odpływ ludności i będzie po siateczce i krajobrazie kulturowym. Pustynia Błędowska, cud saharyjski powstały w wyniku rabunkowej gospodarki, powoli zarastająca czyli przywracana naturze przez naturę? A w ogóle wszystko to było kiedyś prapuszczą i w tej prapuszczy wybudowalim sobie nasze osady czy tam inne opola. Do jakiego punktu w przeszłości ma się ta ochrona historyczności krajobrazu odnosić? Łatwiej jest określić krajobraz miejski, budowle wyznaczają nam ramy czasowe, choć urbaniści skrzeczą na temat zespołów, funkcji i jeszcze paru określeń. Tak naprawdę porządnie sprawa komplikuje się kiedy mamy do czynienia z historycznym krajobrazem kulturowym w którym budynków niet - stawami, łąkami, szachownicą pól. Ludzie zawodowo tematem niezainteresowani po prostu chcą "żeby było jak dawniej" ale dawniej w wersji słodko - wspominkowej czyli pomijającej takie sprawy jak brak asfaltowych dróg, brak elektryczności, brak zasięgu i jeszcze parę innych braków. A jak uświadamiają sobie co to za braki i jakie jest ich znaczenie to zaczyna im wisieć ochrona czegokolwiek poza własną wygodą. Bo w końcu wszystkie braki wymagają ingerencji w krajobraz i naturę , czasem paskudnej i uciążliwej ( pobądźcie w pobliżu ekologicznej przecież farmy wiatrowej, sama cisza i spokój ). Dla wygody własnej to i Park Mużakowski ludziska usiłują"upiększyć", nie ma złudzeń. No a jeżeli jest problematyczna ochrona krajobrazu historycznego to dlaczego nie ma być problemem odtwarzanie wycinków historycznego krajobrazu jakim są "ogrody z epoki"?
Mieszkam w mieście w którym "ogrody z epoki" zamieniły się w ogólnodostępne parki, nasadzenia są zatem "zielenio - miejskie". Nie żebym wybrzydzała, nie jest to najgorsza rzecz jaka mogła się tym ogrodom przydarzyć. W końcu nie były to jakieś niezwykłe dzieła sztuki ogrodowej, fabrykanckie ogrody przy willach i pałacach były raczej zachowawcze. Żadnej awangardy, jedynie ekstrawagancja w łódzkim stajlu - część założonego w 1840 roku Ogrodu Spacerowego ( fragmentu dawnej puszczy ) sprzedano w końcu lat pięćdziesiątych XIX wieku Karolowi Scheiblerowi który zatrudnił berlińską firmę ogrodniczą pana Spätha. Na mocno lesistym terenie wysadzono wówczas wiele "oryginalnych" gatunków drzew, ustawiono donice z drzewkami pomarańczowymi, śliczniuchne trawniczki upstrzono figurkami zwierząt i krasnoludków z porcelany i gipsu, dołożono parę fontann, altankę, pawilonik z pnączami, grotę z tarasem widokowym - sam łódzki smak. I to wszystko w cieniu parusetletnich dębów. Nikt nie pokusił się o odtworzenie tej cudowności, dziś to część parku Źródliska, tzw. Źródliska II. Teraz uwaga - Park Źródliska uznany został za pomnik przyrody ( ach te dęby ) jest także wpisany do rejestru zabytków a dwa lata temu został pomnikiem historii. I to bez żadnego zwierzątka czy gnoma z porcelany czy gipsu! No ale szczęśliwie jest jakaś wyrzeźbiona ohyda w Źródliska I, chyba z lat sześćdziesiątych XX wieku, bo taka w sam raz pasująca do betonowych donic typu drena studzienna, tak modnych w tamtym okresie. Historyczność parku Źródliska II to późne lata czterdzieste XX wieku, kiedy park został na nowo urządzony i oddany do użytku masom pracującym. No i mamy pomnik historii ale na pewno nie ogród muzeum. Nie należy mylić tych dwóch pojęć.
Blisko uzyskania tytułu pomnika historii jest park imienia Michała Klepacza ( wpisany ponad trzydzieści lat temu do rejestru zabytków ), zaadaptowany fragment starego lasu na park w stylu angielskim i ogrody ozdobne wokół rezydencji Zygmunta, Józefa i Rheinholda Richterów powstałych na przełomie wieków XIX i XX. Po ogrodach ozdobnych ostały się jedynie pola śnieżnika i cebulicy, chyba największa parkowa atrakcja kwietnia w mieście Odzi. Ponoć w ogrodach Richterów też było po łódzku ciekawie, choć nie aż tak cudnie jak u Scheiblera. Park im. Klepacza jest tylko małym fragmentem dawnych ogrodów, gdyby przyszło do odtwarzania większego założenia Politechnika Łódzka której miasto przekazało park ( spoko, nadal będzie można zwiedzać ) musiałaby podjąć działania na które łodzianie zareagowaliby po bałucku - odknaj bo zawadzisz! Wicie, rozumicie - cebulice i śnieżniki co to rosły jeszcze przed 945 rokiem, "wewiórki" zaczepiające wyłudzająco i te klimaty. Nawet mowy nie ma żeby tu jakieś partery kuźwa kwiatowe urządzać - nie bo nie! Spieprzać do Ciechocinka z parterami, ma być trawka i cebulice, śnieżniki, stokrotki i wiewiórki. Bo tak było za naszej pamięci!
Spoko, Ódź miastem XIX wiecznym, rozbudowanym głównie w drugiej połowie "parowego wieku", przeobrażenie ogrodów przy rezydencjach w parki uchodzi jakoś na sucho. Założenia "w stylu angielskim" czyli nawiązujące do tradycji XVIII wiecznych "naturalistycznych" założeń z Wysp, były na naszych ziemiach popularne niemal do końca XIX wieku ( z lubością nazywano angielskim ogrodem każdy zapuszczony z braku środków dworski park ). Jednak w naprawdę starych miastach uparczenie ogrodów nie zawsze jest dobrą drogą. Przy barokowych budynkach park angielski wygląda jak fanaberia osiemnastowiecznego lub dziewiętnastowiecznego właściciela, który umodniał na siłę założenie. Opór ludzi pamiętających długo trwający "angielski stajl" i przywiązanych do niego jak do wolności i demokracji gdy podparty zostanie ekologią ( ciąć stare drzewa?! ) może spowodować że ciężko przeżyją zamach na coś co uważają za dziedzictwo. Tak właśnie się stało przy renowacji części ogrodów w Hampton Court, kiedy postanowiono przywrócić do życia dawny ogród barokowy i to przywrócić go "literalnie" że się tak wypiszę, bez żadnego w cudzysłowie, trawestacji i "wzorując się na". Czysty barok a nie barokowy styl. Grzmiało i huczało że wywalono stare cisy ( ptactwo i w ogóle ), że "zniszczono wartość historyczną", że się wzięto i zamachnięto na ogrodowy styl narodowy i w ogóle spisek jaszczurów! Wszystko dlatego że ten barok nijak nie pasował do wyobrażenia ludzi o baroku, no nie było ładnie po naszemu. Barokowe gusta cóś się rozminęły z naszymi XX czy też XXI wiecznymi upodobaniami ogrodowymi. A przecież to ten ogród był pierwotny, właściwy. Zapuszczone w XIX wieku cisy były od czapy i nie na miejscu, obce architekturze. Strach pomyśleć jaka będzie reakcja na odtwarzanie ogrodów Henryka VIII i Anny Boleyn. Te złocone figury herbowych zwierząt i roślinność zupełnie nic w stylu Villandry ( a niby dlaczego ma być w stylu Villandry, ogrodów powstałych w pierwszej dekadzie XX wieku, inspirowanych francuskim renesansem? ), nic co by było przyjemnie renesansowe jak z serialu BBC o życiu Tudorów. A taki właśnie ogród, nieprzystający do naszych wyobrażeń kształtowanych przez media, ma wartość muzealną, to ogród z epoki. Problemu z muzealnością ogrodów nie mają Japończycy którzy zachowują stan swoich historycznych ogrodów jak najbardziej zbliżony do czasu założenia. Takie wieczne zatrzymanie w czasie, coś jak uroczysta odbudowa najstarszych świątyń shintoistycznych, dokonywana raz na jakiś czas. Insza kultura, najstarszy zabytek Japonii może być wykonany ze świeżego materiału, koncepcja się liczy a nie zachowanie starej belki ( europejskie podejście jest o 180 stopni odmienne ). No i cierpim jak przyjdzie czas na wywalenie belki.
Czy ogrody muzea są w ogóle potrzebne i czy sens jest robić takie założenia? Moim zdaniem tak, sztuka ogrodowa jest takim samym dziedzictwem kulturowym jak historyczna zabudowa, to naszemu z nią nieobyciu "zawdzięczamy" godzenie się z trawami ozdobnymi w żwirku przy neorokokowej willi. Nie czujemy ogrodowo epoki bo edukacja w tym temacie leży i kwiczy. Nie wystarczy wiedzieć że ogród francuski to strzyżone cisy i bukszpany a ogród angielski to natura. Sorry ale to są tzw. półprawdy. Klasyczny ogród francuski różni się od klasycznego ogrodu włoskiego w którym operowano podobnym bądź tym samym tworzywem a angielski ogród XVIII wieczny miał tyle wspólnego z naturą co dekoracja teatralna z realem ( wszak cięto lasy by uzyskać malownicze grupy drzew czy "prowadzono strumyki" ). Nie lepiej jest ze znajomością europejskiej sztuki ogrodniczej wieku XIX i wieku XX. Szczególnie pierwsza połowa XX wieku obfitująca w nowe rozwiązania jest tabula rasa dla projektantów zieleni. Na szczęście dla nich jest też tabula rasa dla ogółu społeczeństwa. Wicie rozumicie, "sztuka współczesna" choć stara, więc o co kaman? No a teraz o ludziach odtwarzających historyczne ogrody. Tak jak w polityce zapisało się clintonowskie "Gospodarka głupcze!" tak w szkoleniu projektantów ogrodów powinno się zapisać "Ikonografia głupcze!" . Nie ma o czym dyskutować, najlepszy opis nie uświadomi człowiekowi wpływu koncepcji staroirańskiego paridayda na średniowieczne klasztorne ogrody. Można czytać do woli ale obraz wart tysiąca słów. I nie ma że nie ma, tak jak historyk sztuki ogląda obabrazki i nie tylko obabrazki do bólu, tak projektant ogrodów chcący zajmować się ogrodami historycznymi winien oglądać do bólu obrazki, ryciny i fotki przedstawiające historyczny obraz ogrodów. A jak trzeba odtworzyć ogród to projektant musi się zmienić w historyka i to nie tylko sztuki ogrodniczej. Grzebalnictwo w przeszłości konkretnego obiektu to po prostu warsztat, bez tego się nie da niczego porządnie zrobić. Hym... może powinni istnieć historycy ogrodnictwa, tak jak istnieją historycy sztuki? Znaczy projektanci zieleni do zadań specjalnych.
To by było na tyle przynudzania o ogrodowym muzealnictwie. Dzisiejszy wpis ubrany jest w zdjątka ze starych łódzkich parków, takich przerobionych z fabrykanckich ogrodów i dwa zdjątka podłódzkich okolic.
Subskrybuj:
Posty (Atom)