wtorek, 30 stycznia 2018
Ogrodowe podsumowanie miesiąca
No tak, może nieco dziwne wydaje się podsumowanie prac ogrodowych wykonanych w najbardziej zimowym z zimowych miesięcy ale wbrew pozorom styczeń wcale nie musi być miesiącem gdzie nic ogrodowego się nie dzieje. Może przycinań krzewów nie uskuteczniam, straszliwych i groźnych gryplanów typu przebudowa Alcatrazu nie snuję ( doświadczenie już mnie nauczyło gdzie Wielki Ogrodowy ma te moje gryplany i informuję zainteresowanych że jeżeli prawdą jest że my na obraz i podobieństwo to nie jest to tzw. miejsce szacowne ) ale stronki zielone oglądam w poszukiwaniu ciekawych roślin, biuletyn irysowy z nabożeństwem czytam ( qrcze, naszłam solidny artykuł o irysach Calsib uprawianych w klimacie mocno umiarkowanym że tak go nazwę, a mnie pacyficzne mieszanki zawsze bardzo się podobały ), zastanawiam się gdzie są nasiona tych dynek od Mamelona. Znaczy niby nic się nie dzieje ale cóś się knuje, a nawet jakby do uprawy człowiek chętnie by przystąpił. W ramach wizytowania Leroja ( gips i oblookanie cen farby ) oczęta moje usiłowały wyśledzić doniczki rozkładalne ale albo ja już mam rogówkę stwardniałą jak stal ruskich czołgów i ślepię w związku z tym albo po prostu w tym markecie budowlanym takowych doniczków nie ma.
Doniczki eko uważam w moim wypadku za najlepsze rozwiązanie, jednakowe, łatwe do zabezpieczenia przed Samym Złem w mini szklarence, gwarantującej że jakaś, choćby i niewielka część zielonego przeżyje hym... tego... warunki domowe absolutnie niesprzyjające młodym roślinom. Szklarenka niestety jest konieczna bowiem obcięte pety nie zdały egzaminu, Samo Zło długo jeszcze po wykończeniu roślinek turlało niepotrzebne już pety po podłodze pralni. Na tłuczenie szklanych kloszy nie ma mojej zgody, opcja szklarenkowa jako opcja wagi na tyle ciężkiej ( zamierzam obciążyć szklarenkę dodatkowo kamorem ) że Samo Zło nie da rady wydaje się jak najbardziej racjonalna. Owszem jeszcze bardziej racjonalna jest opcja wywalenia Samego Zła na stałe do Małgoś - Sąsiadki ale jest to opcja niewykonalna - Samo Zło wraca zawsze jak zły szeląg! No a szklarenkowe plany wysiewowe to ja w tym roku mam - Mamelon zamarzył o białych dynkach coby chałupę jesienią ustroić i o różowych cyniach, które kiedyś tak ją urzekły w ogrodzie Ewandki, mnie się marzą groszki pachnące w dużej ilości i trochę wcześniej kwitnące nasturcje. No i wychodzi na to że w lutym trzeba będzie pogonić koty z niektórych parapetów i stworzyć miejsce na uprawę jednorocznych. Ponoć groszki pachnące siane w styczniu i lutym, kwitną znacznie dłużej niż te siane bezpośrednio do gruntu. Pod warunkiem rzecz jasna że nie pozwala im się na wiązanie zbyt wielu nasion. Znaczy trzeba się koło groszków pokręcić od czasu do czasu z sekatorkiem, jak jaka lady z Albionu dbająca żeby ogród był zawsze kwitnący. No i to by było na tyle tego ogrodowania w styczniu, w sumie to ogólne lenistwo. Dobra, niech będzie że była wykonana praca konceptualna w niewielkim zakresie, choć to chyba tylko dla poprawy mojego samopoczucia ( o boszsz... jaka ze mnie pilna pszczółka, nic we mnie z leniwca, he, he, he ). Na obabrazku dziś macie Felicjanodzillę.
piątek, 26 stycznia 2018
Codziennik - o prawie do prawa
Na warsztacie wpis o skalniakach ( cóś ciężko mi idzie ), wpis podróżniczy a ja klepię o codzienności. No bo jak? No bo tak! Jeszcze wczoraj pełna zapału usiłowałam się babrać w alpinaryjnych klimatach ale cóś mi przeszło kole południa. Pewnikiem dlatego że przeczytawszy kolejny wpis, tym razem u Meg, na temat "Co by tu jeszcze spieprzyć panowie?". No wicie, rozumicie, świński trucht po kasę i ulubiony zestaw pozorów. Na wszelki słuczaj zamieszczam link bo może pospolite ruszenie przyhamuje zapędy "Antka, szwagra i kolegi szwagra, który to swoich kolegów też ma" - "Nasz Park". W tekście podany jest link do petycji w sprawie tzw. rewitalizacji parku, pod którym to słowem ukrywa się jego rzeczywista dewastacja. Takie to u nas codzienne że aż okazyjny ciężki wkarw w stan chroniczny przechodzi. Zastanawiam się jak to się dzieje że w kraju, który ma całkiem sporą grupę fachowców od ochrony zielonych zasobów, decyzję w sprawie tej ochrony podejmują kołtuny z politycznego nadania ( łod prawa do lewa wszystkie nasze partie wyhodowanych na swem łonie "władzowych" o inteligencji rozwielitka desygnują na co lepsze, znaczy lepiej płatne stanowiska - od samorządów począwszy na tych najwyższych w kraju kończąc ).
Po lekturze Meg doczytałam komentarze pod poprzednim wpisem mojej produkcji i doszłam do stawu wiejskiego obtujaczonego, w myśl hasełka "Gust sołtysa gustem narodu". Kuźwa , może u nas trzeba dookreślić prawo tak żeby Antek, szwagier i kolega szwagra, który swoich kolegów też ma, nie mogli sobie pozwolić na zbyt radosną "tfurczość". Nawet nie w randze ustawy, zwykłe rozporządzenie ministerialne by wystarczyło. Ochrona krajobrazu, cennych siedlisk itd. to za mało, tu by trzeba tak łopatologicznie co i gdzie można sadzić a gdzie pod żadnym pozorem sadzić nie można, jak powinna przebiegać rewitalizacja starych założeń z rozpiską czynności i sposobu ich wykonywania dla co mniej rozgarniętych, jak karać mynisterstwo zamierza tych co sobie na "tfurczość" pozwalają ( przy ochronie zabytków stosują termin "przywrócenie stanu pierwotnego" - z przyrodą tak prosto nie ma więc powinno być drożej niż przy zabytkach ).
Taa, tylko co ja za głupoty o prawie wypisuje w kraju gdzie prawo mają w doopie przede wszystkim ci którzy je powinni stanowić, egzekwować i chronić. Bez prawa nie ma państwa, zaczyna się anarachia. No i dojdziemy do tego że jeszcze troszkę a swoje prawo zaczniemy po swojemu sami egzekwować. Może nawet będziemy z karabinami latać, żeby sąsiadowi pokazać czyja racja jest najmojejsza. Tak to jest jak się nie szanuje prawa podstawowego i najważniejszego, jakim jest dla kraju konstytucja - początkuje się totalny rozkład organizmu jakim jest państwo. To że organizm działał niewydolnie nie zmienia faktu że jednak działał, z punktu widzenia pacjenta który właśnie schodzi w skutek nieprawidłowego leczenia to zapalenie płuc nie było aż tak paskudne. No i w końcu załatwili pacjenta lekarze, bo kiepscy byli i zwykłego zapalenia płuc nie potrafili wyleczyć. Ech, cała to prawda o naszych politycznych wszelkich opcji - banda dyletantów! Jak to ma być emanacja narodu to strach się bać. Szczęśliwie ja jednak jestem pełna nadziei że my mickiewiczowska lawa, gdzieś tam w nas goreje przed oczyszczającym wylewem ( zdecydowanie wolałabym wylew niż wybuch ).
No i to by było na tyle, wpis o pazerności przykrytej słowem rewitalizacja, głupocie urzędniczej, kolesiostwie, durnej kaście politycznych rozpieprzającej powolutku to co z takim wysiłkiem zwykli ludzie po komunie odbudowywali - o codzienności naszej.
Dzisiejszy wpis ozdabiają prace Marcelle Milo - Gray. Jak będzie tak ciepło to niedługo czas przycinania się zacznie, tak mi jakoś pasiły te obabrazki. Dla miłośników mniej formalnych założeń tyż coś jest. Marcelle urodziła się w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku w Devon. Jej malarstwo jest wiejsko - angielskie do ostatniego włosa w pędzlu, choć w ich uroku odkrywam ślady fascynacji Pierro della Francesca czy tam inszych mistrzów wczesnego renesansa i bardzo późnego gotyku. A może za dużo sobie wyobrażam, no ale tak to z obrazami bywa. Tzw. sztuka wizualna jest między innymi po to żeby sobie wyobrażać, he, he.
Po lekturze Meg doczytałam komentarze pod poprzednim wpisem mojej produkcji i doszłam do stawu wiejskiego obtujaczonego, w myśl hasełka "Gust sołtysa gustem narodu". Kuźwa , może u nas trzeba dookreślić prawo tak żeby Antek, szwagier i kolega szwagra, który swoich kolegów też ma, nie mogli sobie pozwolić na zbyt radosną "tfurczość". Nawet nie w randze ustawy, zwykłe rozporządzenie ministerialne by wystarczyło. Ochrona krajobrazu, cennych siedlisk itd. to za mało, tu by trzeba tak łopatologicznie co i gdzie można sadzić a gdzie pod żadnym pozorem sadzić nie można, jak powinna przebiegać rewitalizacja starych założeń z rozpiską czynności i sposobu ich wykonywania dla co mniej rozgarniętych, jak karać mynisterstwo zamierza tych co sobie na "tfurczość" pozwalają ( przy ochronie zabytków stosują termin "przywrócenie stanu pierwotnego" - z przyrodą tak prosto nie ma więc powinno być drożej niż przy zabytkach ).
Taa, tylko co ja za głupoty o prawie wypisuje w kraju gdzie prawo mają w doopie przede wszystkim ci którzy je powinni stanowić, egzekwować i chronić. Bez prawa nie ma państwa, zaczyna się anarachia. No i dojdziemy do tego że jeszcze troszkę a swoje prawo zaczniemy po swojemu sami egzekwować. Może nawet będziemy z karabinami latać, żeby sąsiadowi pokazać czyja racja jest najmojejsza. Tak to jest jak się nie szanuje prawa podstawowego i najważniejszego, jakim jest dla kraju konstytucja - początkuje się totalny rozkład organizmu jakim jest państwo. To że organizm działał niewydolnie nie zmienia faktu że jednak działał, z punktu widzenia pacjenta który właśnie schodzi w skutek nieprawidłowego leczenia to zapalenie płuc nie było aż tak paskudne. No i w końcu załatwili pacjenta lekarze, bo kiepscy byli i zwykłego zapalenia płuc nie potrafili wyleczyć. Ech, cała to prawda o naszych politycznych wszelkich opcji - banda dyletantów! Jak to ma być emanacja narodu to strach się bać. Szczęśliwie ja jednak jestem pełna nadziei że my mickiewiczowska lawa, gdzieś tam w nas goreje przed oczyszczającym wylewem ( zdecydowanie wolałabym wylew niż wybuch ).
No i to by było na tyle, wpis o pazerności przykrytej słowem rewitalizacja, głupocie urzędniczej, kolesiostwie, durnej kaście politycznych rozpieprzającej powolutku to co z takim wysiłkiem zwykli ludzie po komunie odbudowywali - o codzienności naszej.
Dzisiejszy wpis ozdabiają prace Marcelle Milo - Gray. Jak będzie tak ciepło to niedługo czas przycinania się zacznie, tak mi jakoś pasiły te obabrazki. Dla miłośników mniej formalnych założeń tyż coś jest. Marcelle urodziła się w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku w Devon. Jej malarstwo jest wiejsko - angielskie do ostatniego włosa w pędzlu, choć w ich uroku odkrywam ślady fascynacji Pierro della Francesca czy tam inszych mistrzów wczesnego renesansa i bardzo późnego gotyku. A może za dużo sobie wyobrażam, no ale tak to z obrazami bywa. Tzw. sztuka wizualna jest między innymi po to żeby sobie wyobrażać, he, he.
środa, 24 stycznia 2018
O polskiej tradycji ogrodu ozdobnego
Miało być o skalniakach i tam innych alpinariach ( zdjęcia już zdążyłam wkleić ) ale Wilczyca wywołana z lasu mnie myśl podsunęła na całkiem inszy temat - jak to jest z tą tradycją ogrodniczą w Cebulandii? Uwaga będzie długo i zawile! Przypomniane zostaną wiadomości ze szkół i postawione zostaną tezy, he, he, he. Będzie przemądrze a nawet przemądrzale, więc jak ktoś nie przepada z tzw. dywagacjami to śmiało może pominąć ten tekścik
Kraj Kwitnącej Cebuli jak długi i szeroki ogrodowo tują stoi, do do tego że żywotnik ulubionym drzewem Polaków nikt kto choć trochę po kraju jeździł nie ma wątpliwości. Narzekania profi od zieleni tego nie zmienią, tym bardziej że profi sami tujaczą aż miło ( albo i niemiło ). Jednak co takiego się u nas stało że egzot jakim jest żywotnik zawitał w okolice strzech, skąd nagle taki wybuch mniłości narodu do nie najpiękniejszego z wiecznie zielonych drzew. Czy drzemało to uwielbienie w przeszłości i nagle wybuchło, czaiło się gdzieś we wsiowych przedogródkach, wychynęło z przydomowego warzywniaka? Wszak w Polsce spłachetki ziemi jakie na ogrodowanie "ozdobne" przeznaczała większość ludzi nie były traktowane jak "lasu czar" czy też "egzotyczny park dworski". Ogród ozdobny to był ogród kwiatowy a nie las, a na wiecznie zielonego egzota jakim jest czy raczej był żywotnik, przerażająco przeważająco wielkiej części społeczeństwa nie było po prostu stać.
Ogródki nasze powszechne, uprawiane ku uciesze oczu, czasem nosa to stosunkowo świeża sprawa. Nadymamy się podczas rozczytywania o ogrodach Anny Wazówny, duma nas rozpiera że ta księżna Izabella i te jej Powązki, duma przemienia się w pychę że ta córka księżnej Izabelli, księżna Maria ogrodniczyła teoretycznie - boszsz... jaka to tradycja. Taa, tradycja uprawy roślin dla uciechy oka przypisana do ułamkowej części procenta narodu, absolutnie obca pojęciowo ogółowi społeczeństwa mniej więcej do połowy XIX wieku. Nie da się pisać o tradycji ogrodniczej nie babrząc się w historii ekonomii kraju, nie ma zmiłuj. Teraz będzie przynudzanie. Chłopstwo pańszczyźniane, które było największą grupą społeczną na ziemiach polskich aż do połowy XIX wieku, w dupie za przeproszeniem miało radość dla oka tworzoną własnymi rękami. Chłopstwo uprawiało w okolicy zagrody głównie to co pozwalało mu przeżyć a i tak przednówek w czasie kryzysów zbierał gorzkie żniwo. Napakowani przez dominujący w kulturze przekaz o sielskości dawnego życia w polskich dworach i dworkach, zapominamy o tym że ten dworkowy stajl życia nie dotyczył grubo ponad trzech - czwartych społeczeństwa. Ani mieszczaństwo ( ze względów urbanistycznych ), ani chłopstwo ( ze względów ekonomicznych ) nie uprawiało własnych ogrodów ozdobnych. Takowych nie uprawiali też polscy Żydzi. Ogrody ozdobne były jedynie rozrywką magnaterii, importowaną z zagramanicy jako cóś modnego, wicie rozumicie - must have.
Dworkowym powszechnie wystarczał wirydarzyk, przekształcony z czasem w ogród kwiatowy, luźno oparty na nowinkach kompozycyjnych z wiktoriańskiej Anglii i szlus, radością dla oka był sad, warzywnik czy "łąki umajone", "bór przepastny" itd. Na tle Europy do końca XVIII wieku nie wyróżnialiśmy się za mocno, prawie wszędzie było podobnie jak u nas. Nawet w ciepłej, niby sprzyjającej ogrodnikom strefie basenu Morza Śródziemnego ozdobne ogrody nie były powszechne, prędzej można było spotkać plantację róż czy lawendy z których pozyskiwano korzyści wymienialne na pieniążki. Ogólna bida nie sprzyjała uciechom oczu, uciechy żołądka a tak naprawdę jego potrzeby były ważniejszą sprawą. Dopiero ich zaspokojenie pozwoliło na wytworzenie się chęci uprawy roślin sprawiających człowiekowi przyjemność jedynie swoim wyglądem, wśród coraz bardziej głębokich warstw społeczeństwa. Na ziemiach polskich ten czas przyszedł kiedy zniknął obowiązek pańszczyźniany, koniec półniewolnictwa oznaczał więcej czasu którym warstwa chłopska mogła rozporządzać.
Brak przymusu pańszczyźnianego spowodował powstanie zainteresowania sztuką wszelaką wśród ludności wiejskiej, znaczy tej jej części która nie musiała za chlebem udać się do miast i zamienić w tzw. klasę robotniczą. Co bogatsi chłopi przyswajali zewnętrzne atrybuty wyższej warstwy społecznej po uprzednim ich przetworzeniu. Stąd na ten przykład reminiscencje strojów XVIII wiecznego mieszczaństwa w strojach ludowych ( tzw. przepływy kulturowe były leniwe jak ja w listopadzie ) . Z przyswojeniem charakterystycznego dla dworu sposobu urządzania ogrodu ozdobnego było znacznie ciężej, raz że taki ogród był jedynie elementem całego założenia w które wchodził sad, parki itd. , a które to założenie warstwa ziemiańska traktowała jako niepodzielną całość, sprawiającą wszelkimi elementami radość oczom ( patrz opis ogrodu w "Panu Tadeuszu", te wersy o Zosi skarmiającej marchewką chłopskich młodocianych i "Był sad" ), dwa z powodu szczupłości miejsca jakie na ogród ozdobny można było przeznaczyć i ilości czasu potrzebnego do jego uprawy bez znacznego uszczerbku dla sytuacji materialnej chłopa. Przyswojono i przerobiono zatem coś co można nazwać ogrodem kwiatowym, złożonym z bylin i roślin jednorocznych, czasem też z warzyw czy drzew owocowych ( jak dobra gleba to trza wykorzystać ).
To ogrody kwiatowe, jak najbliżej chałupy położone to reminiscencje po dworkowych klombach, "ściągniętych" do dworkowych ogrodów z zagramanicznych wzorów ( bo i u nas przeca wydawano książki o ogrodnictwie, na ten przykład "Malowniczy ogrodnik czyli nauka zakładania malowniczych ogrodów w nowym stylu i gustownego przyozdabiania ich kwiatami" autorstwa Hermana Hetzscholda, wydano to w Wilnie w roku 1855 ). Gdzieś po drodze z dworku do chałupy wyleciała altanka, cudnie pnączem obrośnięta ale za to pojawiły się piwonije i co lepsiejsze "pańskie kfiotki". Takie wiejskie kwiatowe ogródki, coraz powszechniej powstające od połowy XIX wieku to tak naprawdę "naszość". Dlaczego to jest "naszość"? - bo to było najpowszechniejsze, rozlewało się po kraju. To co było tragedią polskiego ziemiaństwa XIX wieku czyli jego dość szybka pauperyzacja, przymusowa przemiana w tzw. "inteligencję miejską", konieczność szybkiego odnajdowania się w systemie kapitalistycznym w fazie dzikiej, nie pozwoliło na wytworzenie się znaczącej społecznie warstwy na tyle dobrze uposażonej że byłaby zainteresowana zakładaniem ogrodów jedynie dla przyjemności, nie wykluł się zatem bo nie mógł charakterystyczny dla niej typ założenia ogrodu ozdobnego. Uwięziona w micie dworkowym wąska grupa społeczna nie stworzyła ani w oparciu o ten mit ani w kontrze do niego żadnego nowoczesnego a odrębnego od innych nacji sposobu planowania ogrodu, który byłoby w stanie przeniknąć do szerszych kręgów. Nie sądzę że tę ogrodową jałowość twórczą się da zwalić na sprawę zaborów, przynajmniej nie bezpośrednio. Mniemam sobie że dojrzewanie do wytworzenia zjawiska pod tytułem "Ogród taki i siaki" wymaga znacznie więcej czasu, całej ery bogatego, sytego społeczeństwa w którym niemal wszystkie warstwy społeczne zdążyły w jakiś sposób, w mniejszym lub większym stopniu skorzystać na systemie . Zapóźnienie ekonomiczne jest tu pojęciem kluczem bo o brak oryginalności nikt nas raczej posądzić nie może ( do cholery, stworzyliśmy własny strój narodowy ).
To mniemanie mnie się wzięło i wlazło w łeb kiedy zastanawiałam się nad tym dlaczego Brytyjczycy stworzyli aż tyle typów ogrodów nazywanych angielskimi. Uwaga, będzie solidne przynudzanie o historii GB. Zaczęło się od tzw. rugów chłopskich które w Anglii na przełomie XV i XVI wieku spowodowały wzrost ludności miejskiej, wskutek czego Anglia znalazła się wśród krajów, które i owszem trzeba było dokarmiać ( naszym zbożem na ten przykład ) ale gdzie nie rozwinął się system oparty na folwarku, jako podstawie dobrobytu państwa. No plantacji nie było z niewolnymi bo folwark w istocie plantację przypominał ( przypominał bo chłopi mieli swoje prawa, które nieraz całkiem sprytnie wykorzystywali przeciwko panu ). Plantacje to wyspiarze zakładali w koloniach w czasach kiedy istniała już GB ( brytyjskie plantacje w Ameryce a szczególnie na Karaibach były właściwie obozami koncentracyjnymi, w połowie XVIII wieku długość życia niewolnika od momentu przywiezienia na plantację wahała się od trzech miesięcy do pół roku, więc jednak znacząco różniły się od polskich folwarków ), w samej Anglii a potem w Wielkiej Brytanii podstawą dobrobytu był handel i troszkę później przemysł. Można sobie wysnuć mniemanie że nie mamy wielkich ogrodowych tradycji bo swego czasu zamiast na kapitał postawiliśmy na stary, sprawdzony system feudalny, z prawie całkowicie zniewoloną siłą roboczą w roli głównej. Wszędzie tam gdzie postawiono na folwark pańszczyźniany najpierw był okres wielkiej prosperity, gospodarka folwarczna przynosiła ogromne dochody, później wywołała kryzys. Tak sama z się, bo sprzyjała stagnacji przez zbyt łatwe pozyskiwanie pieniądza.
W Wielkiej Brytanii nie dość że namiętnie rugowano to szybko wprowadzono system czynszowy, który jako system mniej socjalny ( tak, folwark zapewniał socjal, kosztem wolności ale trudniej w razie czego było zdechnąć z głodu ) wymusił na ludziach znalezienie innego sposobu utrzymania a tzw. inny sposób utrzymania poprzez tworzenie nowych warstw społecznych rozwalał stary feudalny porządek. Brytyjczycy uchodzący dziś za najbardziej klasowe społeczeństwo Europy u zarania powstania GB byli społeczeństwem w którym bardzo łatwo było pokonać barierę klasową, pieniążki ten cud czyniły czyli kapitalizm ze wszelkim dobrodziejstwem i niedobrodziejstwem inwentarza wkraczał na scenę. Oczywiście kapitalizm wszędzie zaczynał się krwawo, zmiany ustroju tak majo, ale mniej więcej od końca XVII wieku zapewnił nieustający wzrost gospodarczy na Wyspach. Ten jakże niesprawiedliwy system pozwolił przetrwać kryzys jakim był bunt amerykańskich kolonii, zniósł zniesienie niewolnictwa i spowodował że w XIX wieku Wielka Brytania była największym ze światowych mocarstw ( a sprowadziło ją ponownie do poziomu niewiele znaczącego państwa nic innego jak konserwowanie XIX wiecznego modelu "który się sprawdzał" - to tak gwoli bajaniom o "przywiązaniu do tradycji" - może być nadmierne ). Prawie trzysta lat wzrastającego dzięki systemowi kapitalistycznemu dobrobytu coraz szerszych kręgów społecznych + ponad stuletni okres bez wojen na Wyspach + sprzyjający klimat = przepis na angielskie podejście do ogrodnictwa. Taa, a teraz sobie przypomnijmy jak z silnego państwa, będącego regionalnym mocarstwem zostaliśmy, tak naprawdę z powodów ekonomicznych ( słaba ekonomia = słaba polityka ) częściami składowymi innych państw i przestańmy się dziwić że nie stworzyliśmy aż do końca XX wieku klasy średniej, która byłaby społecznie znacząca i pozwalała sobie na ogrodowanie dla przyjemności. Dobrze że stworzyliśmy inteligencję, he, he.
Teraz będzie konkretnie o ogrodach - oglądając pokazowe ogrody w GB oblookujemy najczęściej to co powstało na przełomie wieków XIX i XX, ogrody mocno zamożnej części społeczeństwa. Ich utrzymanie było na tyle kosztowne że dla ochrony zabytków budownictwa i ogrodów powołano taką instytucję jak National Trust. Społeczeństwo bogate mogło w czasach największego rozkwitu cóś takiego powołać, bowiem wytworzyło warstwę usiłującą chronić stworzone przez nią dobra kultury materialnej. Dobra zostały udostępnione za niewielką opłatą do zwiedzania wszystkim którzy chcieli je zobaczyć i to uważam za jedno z większych kulturalnych osiągnięć Brytyjczyków w minionym wieku. Z roli konserwatora pomnika pewnej klasy społecznej National Trust stał się z czasem strażnikiem wartości kultury wspólnych dla wszystkich Brytyjczyków, ( głównie tzw. aspirującej warstwy średniej, której powstanie zawdzięcza się paskudnemu i niesprawiedliwemu kapitalizmowi ). Planowanie ogrodów uznano za wartość godną nazwy narodowej , ba, zrobiono z ogrodowania niezły biznes. Uprawianie ogrodu w GB, choćby to były spłachetkowe ogródki , sprawia że włączasz się w długą tradycję. Uprawiasz ogrodnictwo jak lady Vita w Sissinghurst albo pani pastorowa, skromny domek na przedmieściu staje się castle a ty jesteś Brytyjczykiem - tak można by to opisać. Oczywiście ogrodowanie nie jest powszechne. Wbrew wyobrażeniom reszty Europy Brytyjczycy nie uprawiają ogrodów i ogródków chętniej niż tacy Niemcy na ten przykład. Stworzyli jednak cały przemysł ogrodniczy, podkreślam słowo przemysł, opierający się na resentymentach.
W Cebulandii resentymenty zwiększają sprzedaż koszulek z żołnierzami wyklętymi, piknie rzezanych szkatułek z Zakopca i wódki wyborowej ( wspomnienie przymusu propinacyjnego, he, he ). Polskie założenie ogrodowo - dworkowe nie przekłada się na współczesność a ogródki przy wiejskich chatach nie mogą być wzorem bo są "wiejskie" a w tym kraju wiejskości się wstydzimy bo przypomina nam że my wszyscy z wyjątkiem jakichś tam śladowych części procenta to z "chamów" się wywodzimy. Brytyjczycy stworzyli country garden lub cottage garden, typ ogrodu uprawianego na wsi ( głównie przez klasę średnią ), silnie związanego z krajobrazem kulturowym a my stworzyliśmy coś co da się nazwać tujizmo - tyrawnikowacizną stosowaną, która ma za zadanie zatrzeć ślady naszego "nieodpowiedniego" pochodzenia. Nie wiem ilu pokoleń jeszcze trzeba by w kraju w którym mit wartości warstwy szlacheckiej jest dominujący w przekazie kultury, powstała klasa społeczna która wreszcie pozwoli sobie na sięgnięcie po spuściznę wsi. Najprawdopodobniej wystarczą trzy pokolenia względnego dobrobytu, może mniej bo informatyzacja czyni cuda, by wytworzyła się klasa średnia na tyle silna, że nie będzie odczuwała straszliwych kompleksów związanych z pochodzeniem z uboższych warstw społecznych. Może wtedy sięgniemy po "naszość" a może i nie, wszak unifikacja pozwala łatwo pozbyć się wszelakich kompleksów.
I to by było na tyle mniemanologii stosowanej na temat polskiej tradycji ogrodowej. Wracam do nieszczęsnych tuj. Olśniło mnie swego czasu że było to dżefko które w czasach komuny robiło za rarytet sadzony w tzw. zieleni miejskiej. No i jest odpowiedź na nurtujące wielu ogrodników pytanie - "Dlaczego większość polskich ogrodów przypomina zieleń miejską?". Odpowiedź ma w sobie coś z prostoty urządzenia zwanego cepem - "Żeby uciec ze wsi utożsamianej z biedą.". Nie żeby to było świadome, podskórna to sprawa, przykrywana dla niepoznaki chęcią oszczędzenia sobie pracy w ziemi. No bo jakże to tak pracować ręce glebą brudząc, pany się nie brudzo.
Dzisiejszy wpisowe ozdóbstwa to przełomowe, znaczy z przełomu XIX i XX wieku, malarstwo polskie i brytyjskie o tematyce ogrodowej ( no dobra, te ule Stanisławskiego to bardziej sadowe ).
Kraj Kwitnącej Cebuli jak długi i szeroki ogrodowo tują stoi, do do tego że żywotnik ulubionym drzewem Polaków nikt kto choć trochę po kraju jeździł nie ma wątpliwości. Narzekania profi od zieleni tego nie zmienią, tym bardziej że profi sami tujaczą aż miło ( albo i niemiło ). Jednak co takiego się u nas stało że egzot jakim jest żywotnik zawitał w okolice strzech, skąd nagle taki wybuch mniłości narodu do nie najpiękniejszego z wiecznie zielonych drzew. Czy drzemało to uwielbienie w przeszłości i nagle wybuchło, czaiło się gdzieś we wsiowych przedogródkach, wychynęło z przydomowego warzywniaka? Wszak w Polsce spłachetki ziemi jakie na ogrodowanie "ozdobne" przeznaczała większość ludzi nie były traktowane jak "lasu czar" czy też "egzotyczny park dworski". Ogród ozdobny to był ogród kwiatowy a nie las, a na wiecznie zielonego egzota jakim jest czy raczej był żywotnik, przerażająco przeważająco wielkiej części społeczeństwa nie było po prostu stać.
Ogródki nasze powszechne, uprawiane ku uciesze oczu, czasem nosa to stosunkowo świeża sprawa. Nadymamy się podczas rozczytywania o ogrodach Anny Wazówny, duma nas rozpiera że ta księżna Izabella i te jej Powązki, duma przemienia się w pychę że ta córka księżnej Izabelli, księżna Maria ogrodniczyła teoretycznie - boszsz... jaka to tradycja. Taa, tradycja uprawy roślin dla uciechy oka przypisana do ułamkowej części procenta narodu, absolutnie obca pojęciowo ogółowi społeczeństwa mniej więcej do połowy XIX wieku. Nie da się pisać o tradycji ogrodniczej nie babrząc się w historii ekonomii kraju, nie ma zmiłuj. Teraz będzie przynudzanie. Chłopstwo pańszczyźniane, które było największą grupą społeczną na ziemiach polskich aż do połowy XIX wieku, w dupie za przeproszeniem miało radość dla oka tworzoną własnymi rękami. Chłopstwo uprawiało w okolicy zagrody głównie to co pozwalało mu przeżyć a i tak przednówek w czasie kryzysów zbierał gorzkie żniwo. Napakowani przez dominujący w kulturze przekaz o sielskości dawnego życia w polskich dworach i dworkach, zapominamy o tym że ten dworkowy stajl życia nie dotyczył grubo ponad trzech - czwartych społeczeństwa. Ani mieszczaństwo ( ze względów urbanistycznych ), ani chłopstwo ( ze względów ekonomicznych ) nie uprawiało własnych ogrodów ozdobnych. Takowych nie uprawiali też polscy Żydzi. Ogrody ozdobne były jedynie rozrywką magnaterii, importowaną z zagramanicy jako cóś modnego, wicie rozumicie - must have.
Dworkowym powszechnie wystarczał wirydarzyk, przekształcony z czasem w ogród kwiatowy, luźno oparty na nowinkach kompozycyjnych z wiktoriańskiej Anglii i szlus, radością dla oka był sad, warzywnik czy "łąki umajone", "bór przepastny" itd. Na tle Europy do końca XVIII wieku nie wyróżnialiśmy się za mocno, prawie wszędzie było podobnie jak u nas. Nawet w ciepłej, niby sprzyjającej ogrodnikom strefie basenu Morza Śródziemnego ozdobne ogrody nie były powszechne, prędzej można było spotkać plantację róż czy lawendy z których pozyskiwano korzyści wymienialne na pieniążki. Ogólna bida nie sprzyjała uciechom oczu, uciechy żołądka a tak naprawdę jego potrzeby były ważniejszą sprawą. Dopiero ich zaspokojenie pozwoliło na wytworzenie się chęci uprawy roślin sprawiających człowiekowi przyjemność jedynie swoim wyglądem, wśród coraz bardziej głębokich warstw społeczeństwa. Na ziemiach polskich ten czas przyszedł kiedy zniknął obowiązek pańszczyźniany, koniec półniewolnictwa oznaczał więcej czasu którym warstwa chłopska mogła rozporządzać.
Brak przymusu pańszczyźnianego spowodował powstanie zainteresowania sztuką wszelaką wśród ludności wiejskiej, znaczy tej jej części która nie musiała za chlebem udać się do miast i zamienić w tzw. klasę robotniczą. Co bogatsi chłopi przyswajali zewnętrzne atrybuty wyższej warstwy społecznej po uprzednim ich przetworzeniu. Stąd na ten przykład reminiscencje strojów XVIII wiecznego mieszczaństwa w strojach ludowych ( tzw. przepływy kulturowe były leniwe jak ja w listopadzie ) . Z przyswojeniem charakterystycznego dla dworu sposobu urządzania ogrodu ozdobnego było znacznie ciężej, raz że taki ogród był jedynie elementem całego założenia w które wchodził sad, parki itd. , a które to założenie warstwa ziemiańska traktowała jako niepodzielną całość, sprawiającą wszelkimi elementami radość oczom ( patrz opis ogrodu w "Panu Tadeuszu", te wersy o Zosi skarmiającej marchewką chłopskich młodocianych i "Był sad" ), dwa z powodu szczupłości miejsca jakie na ogród ozdobny można było przeznaczyć i ilości czasu potrzebnego do jego uprawy bez znacznego uszczerbku dla sytuacji materialnej chłopa. Przyswojono i przerobiono zatem coś co można nazwać ogrodem kwiatowym, złożonym z bylin i roślin jednorocznych, czasem też z warzyw czy drzew owocowych ( jak dobra gleba to trza wykorzystać ).
To ogrody kwiatowe, jak najbliżej chałupy położone to reminiscencje po dworkowych klombach, "ściągniętych" do dworkowych ogrodów z zagramanicznych wzorów ( bo i u nas przeca wydawano książki o ogrodnictwie, na ten przykład "Malowniczy ogrodnik czyli nauka zakładania malowniczych ogrodów w nowym stylu i gustownego przyozdabiania ich kwiatami" autorstwa Hermana Hetzscholda, wydano to w Wilnie w roku 1855 ). Gdzieś po drodze z dworku do chałupy wyleciała altanka, cudnie pnączem obrośnięta ale za to pojawiły się piwonije i co lepsiejsze "pańskie kfiotki". Takie wiejskie kwiatowe ogródki, coraz powszechniej powstające od połowy XIX wieku to tak naprawdę "naszość". Dlaczego to jest "naszość"? - bo to było najpowszechniejsze, rozlewało się po kraju. To co było tragedią polskiego ziemiaństwa XIX wieku czyli jego dość szybka pauperyzacja, przymusowa przemiana w tzw. "inteligencję miejską", konieczność szybkiego odnajdowania się w systemie kapitalistycznym w fazie dzikiej, nie pozwoliło na wytworzenie się znaczącej społecznie warstwy na tyle dobrze uposażonej że byłaby zainteresowana zakładaniem ogrodów jedynie dla przyjemności, nie wykluł się zatem bo nie mógł charakterystyczny dla niej typ założenia ogrodu ozdobnego. Uwięziona w micie dworkowym wąska grupa społeczna nie stworzyła ani w oparciu o ten mit ani w kontrze do niego żadnego nowoczesnego a odrębnego od innych nacji sposobu planowania ogrodu, który byłoby w stanie przeniknąć do szerszych kręgów. Nie sądzę że tę ogrodową jałowość twórczą się da zwalić na sprawę zaborów, przynajmniej nie bezpośrednio. Mniemam sobie że dojrzewanie do wytworzenia zjawiska pod tytułem "Ogród taki i siaki" wymaga znacznie więcej czasu, całej ery bogatego, sytego społeczeństwa w którym niemal wszystkie warstwy społeczne zdążyły w jakiś sposób, w mniejszym lub większym stopniu skorzystać na systemie . Zapóźnienie ekonomiczne jest tu pojęciem kluczem bo o brak oryginalności nikt nas raczej posądzić nie może ( do cholery, stworzyliśmy własny strój narodowy ).
To mniemanie mnie się wzięło i wlazło w łeb kiedy zastanawiałam się nad tym dlaczego Brytyjczycy stworzyli aż tyle typów ogrodów nazywanych angielskimi. Uwaga, będzie solidne przynudzanie o historii GB. Zaczęło się od tzw. rugów chłopskich które w Anglii na przełomie XV i XVI wieku spowodowały wzrost ludności miejskiej, wskutek czego Anglia znalazła się wśród krajów, które i owszem trzeba było dokarmiać ( naszym zbożem na ten przykład ) ale gdzie nie rozwinął się system oparty na folwarku, jako podstawie dobrobytu państwa. No plantacji nie było z niewolnymi bo folwark w istocie plantację przypominał ( przypominał bo chłopi mieli swoje prawa, które nieraz całkiem sprytnie wykorzystywali przeciwko panu ). Plantacje to wyspiarze zakładali w koloniach w czasach kiedy istniała już GB ( brytyjskie plantacje w Ameryce a szczególnie na Karaibach były właściwie obozami koncentracyjnymi, w połowie XVIII wieku długość życia niewolnika od momentu przywiezienia na plantację wahała się od trzech miesięcy do pół roku, więc jednak znacząco różniły się od polskich folwarków ), w samej Anglii a potem w Wielkiej Brytanii podstawą dobrobytu był handel i troszkę później przemysł. Można sobie wysnuć mniemanie że nie mamy wielkich ogrodowych tradycji bo swego czasu zamiast na kapitał postawiliśmy na stary, sprawdzony system feudalny, z prawie całkowicie zniewoloną siłą roboczą w roli głównej. Wszędzie tam gdzie postawiono na folwark pańszczyźniany najpierw był okres wielkiej prosperity, gospodarka folwarczna przynosiła ogromne dochody, później wywołała kryzys. Tak sama z się, bo sprzyjała stagnacji przez zbyt łatwe pozyskiwanie pieniądza.
W Wielkiej Brytanii nie dość że namiętnie rugowano to szybko wprowadzono system czynszowy, który jako system mniej socjalny ( tak, folwark zapewniał socjal, kosztem wolności ale trudniej w razie czego było zdechnąć z głodu ) wymusił na ludziach znalezienie innego sposobu utrzymania a tzw. inny sposób utrzymania poprzez tworzenie nowych warstw społecznych rozwalał stary feudalny porządek. Brytyjczycy uchodzący dziś za najbardziej klasowe społeczeństwo Europy u zarania powstania GB byli społeczeństwem w którym bardzo łatwo było pokonać barierę klasową, pieniążki ten cud czyniły czyli kapitalizm ze wszelkim dobrodziejstwem i niedobrodziejstwem inwentarza wkraczał na scenę. Oczywiście kapitalizm wszędzie zaczynał się krwawo, zmiany ustroju tak majo, ale mniej więcej od końca XVII wieku zapewnił nieustający wzrost gospodarczy na Wyspach. Ten jakże niesprawiedliwy system pozwolił przetrwać kryzys jakim był bunt amerykańskich kolonii, zniósł zniesienie niewolnictwa i spowodował że w XIX wieku Wielka Brytania była największym ze światowych mocarstw ( a sprowadziło ją ponownie do poziomu niewiele znaczącego państwa nic innego jak konserwowanie XIX wiecznego modelu "który się sprawdzał" - to tak gwoli bajaniom o "przywiązaniu do tradycji" - może być nadmierne ). Prawie trzysta lat wzrastającego dzięki systemowi kapitalistycznemu dobrobytu coraz szerszych kręgów społecznych + ponad stuletni okres bez wojen na Wyspach + sprzyjający klimat = przepis na angielskie podejście do ogrodnictwa. Taa, a teraz sobie przypomnijmy jak z silnego państwa, będącego regionalnym mocarstwem zostaliśmy, tak naprawdę z powodów ekonomicznych ( słaba ekonomia = słaba polityka ) częściami składowymi innych państw i przestańmy się dziwić że nie stworzyliśmy aż do końca XX wieku klasy średniej, która byłaby społecznie znacząca i pozwalała sobie na ogrodowanie dla przyjemności. Dobrze że stworzyliśmy inteligencję, he, he.
Teraz będzie konkretnie o ogrodach - oglądając pokazowe ogrody w GB oblookujemy najczęściej to co powstało na przełomie wieków XIX i XX, ogrody mocno zamożnej części społeczeństwa. Ich utrzymanie było na tyle kosztowne że dla ochrony zabytków budownictwa i ogrodów powołano taką instytucję jak National Trust. Społeczeństwo bogate mogło w czasach największego rozkwitu cóś takiego powołać, bowiem wytworzyło warstwę usiłującą chronić stworzone przez nią dobra kultury materialnej. Dobra zostały udostępnione za niewielką opłatą do zwiedzania wszystkim którzy chcieli je zobaczyć i to uważam za jedno z większych kulturalnych osiągnięć Brytyjczyków w minionym wieku. Z roli konserwatora pomnika pewnej klasy społecznej National Trust stał się z czasem strażnikiem wartości kultury wspólnych dla wszystkich Brytyjczyków, ( głównie tzw. aspirującej warstwy średniej, której powstanie zawdzięcza się paskudnemu i niesprawiedliwemu kapitalizmowi ). Planowanie ogrodów uznano za wartość godną nazwy narodowej , ba, zrobiono z ogrodowania niezły biznes. Uprawianie ogrodu w GB, choćby to były spłachetkowe ogródki , sprawia że włączasz się w długą tradycję. Uprawiasz ogrodnictwo jak lady Vita w Sissinghurst albo pani pastorowa, skromny domek na przedmieściu staje się castle a ty jesteś Brytyjczykiem - tak można by to opisać. Oczywiście ogrodowanie nie jest powszechne. Wbrew wyobrażeniom reszty Europy Brytyjczycy nie uprawiają ogrodów i ogródków chętniej niż tacy Niemcy na ten przykład. Stworzyli jednak cały przemysł ogrodniczy, podkreślam słowo przemysł, opierający się na resentymentach.
W Cebulandii resentymenty zwiększają sprzedaż koszulek z żołnierzami wyklętymi, piknie rzezanych szkatułek z Zakopca i wódki wyborowej ( wspomnienie przymusu propinacyjnego, he, he ). Polskie założenie ogrodowo - dworkowe nie przekłada się na współczesność a ogródki przy wiejskich chatach nie mogą być wzorem bo są "wiejskie" a w tym kraju wiejskości się wstydzimy bo przypomina nam że my wszyscy z wyjątkiem jakichś tam śladowych części procenta to z "chamów" się wywodzimy. Brytyjczycy stworzyli country garden lub cottage garden, typ ogrodu uprawianego na wsi ( głównie przez klasę średnią ), silnie związanego z krajobrazem kulturowym a my stworzyliśmy coś co da się nazwać tujizmo - tyrawnikowacizną stosowaną, która ma za zadanie zatrzeć ślady naszego "nieodpowiedniego" pochodzenia. Nie wiem ilu pokoleń jeszcze trzeba by w kraju w którym mit wartości warstwy szlacheckiej jest dominujący w przekazie kultury, powstała klasa społeczna która wreszcie pozwoli sobie na sięgnięcie po spuściznę wsi. Najprawdopodobniej wystarczą trzy pokolenia względnego dobrobytu, może mniej bo informatyzacja czyni cuda, by wytworzyła się klasa średnia na tyle silna, że nie będzie odczuwała straszliwych kompleksów związanych z pochodzeniem z uboższych warstw społecznych. Może wtedy sięgniemy po "naszość" a może i nie, wszak unifikacja pozwala łatwo pozbyć się wszelakich kompleksów.
I to by było na tyle mniemanologii stosowanej na temat polskiej tradycji ogrodowej. Wracam do nieszczęsnych tuj. Olśniło mnie swego czasu że było to dżefko które w czasach komuny robiło za rarytet sadzony w tzw. zieleni miejskiej. No i jest odpowiedź na nurtujące wielu ogrodników pytanie - "Dlaczego większość polskich ogrodów przypomina zieleń miejską?". Odpowiedź ma w sobie coś z prostoty urządzenia zwanego cepem - "Żeby uciec ze wsi utożsamianej z biedą.". Nie żeby to było świadome, podskórna to sprawa, przykrywana dla niepoznaki chęcią oszczędzenia sobie pracy w ziemi. No bo jakże to tak pracować ręce glebą brudząc, pany się nie brudzo.
Dzisiejszy wpisowe ozdóbstwa to przełomowe, znaczy z przełomu XIX i XX wieku, malarstwo polskie i brytyjskie o tematyce ogrodowej ( no dobra, te ule Stanisławskiego to bardziej sadowe ).
niedziela, 21 stycznia 2018
Babcia kotów
Będzie o ulubienicy Psa w Swetrze czyli o Małgoś Sąsiadce. No i rzecz jasna o tzw. milusińskich. Za milusińskich robią u nas koty, Małgoś - Sąsiadka jest babcią, a jakże, ma wnuki ale one są już dorosłe i na milusińskich się nie nadajo. Co prawda jest też trójka prawnucząt ale Małgoś - Sąsiadka nie ma z nimi codziennego kontaktu, owszem czuje sentymenta, lubi słuchać opowieści o przemyślności prawnucząt ( "Popatrz jaki ekonomista" - to o rocznym prawnuczku który opanował otwieranie nielegalnie pozyskanej portmonetki, nie miałam serca rozwiewać rojeń Małgosi wskazując że uzdolnienia mogą predysponować malucha do całkiem innego zawodu ) ale stwierdziła że słodycz dzieci jest w stanie znieść ze względu na potrzebę spokoju przynależną starszej pani, najwyżej przez dwadzieścia minut i to nie częściej niż parę razy w miesiącu. Małgoś twierdzi że nie ma Dnia Prababci bo prababcie mogłyby kipnąć z wyczerpania po przedłużającej się wizytce prawnucząt. Z Dniem Babci insza inszość, bo babcia zazwyczaj zostaje babcią w młodszym wieku, kiedy sił jeszcze ma sporo. Małgoś kocha swoje wnuki zajadle choć nie jest to absolutne bałwochwalstwo. No padają jednak określenia typu księżniczka, generał, takie słodkie loczki, nadzwyczajne zdolności. Babcizm na całego. Dorosłe wnuki szczęśliwie nie zdają sobie sprawy że były wielokrotnie oglądane na fotkach niemowlęcych, w stanie naturalnym czyli jak je Pambuk stworzył, przez całe zaprzyjaźnione sąsiedztwo. Słuchanie komentarzy pań starszych na tematy urody dziecięcej i tego co z niej potem zostaje też zostały im szczęśliwie przez los podarowane.
Dziś jednak mogą być narażone na wszelkie niebezpieczeństwa związane z babcizmem bo dziś jest Dzień Babci i wszystkie moje gwiazdy, nie tylko Matuzalemki, czekają na wnuczęta. Gdzieś około południa zazwyczaj zaczyna się procesyja, bez względu na pogodę, z chabaziami zacelofanowanymi drepczą nastolatki, dwudziestoparolatki, trzydziestolatki i takie wnuczki co to już czterdziechę mają na karku. Koty obserwują z parapetów ten wzmożony ruch z lekką dezaprobatą. Podejrzewam że są po prostu zwyczajnie zazdrosne. To jest w końcu chyba jedyny dzień w roku kiedy Małgoś - Sąsiadka ( i nie tylko ona ) zajmuje się kimś innym w sposób wykluczający kocie uczestnictwo ( i nieważne że te ktosie nie chodzą na czterech łapach ).
Na co dzień to Małgoś - sąsiadka robi za babcię kotów. Zdaje sobie z tego zresztą sprawę, te jej nawoływania do kotów - do Felicjana "Chodź, no proszę Cię nie bądź taki, chodź do babci", do Okularii "Znajdusia, babi naszykowała jedzonko", do Sztaflika "Zmywak, zostaw gołębie! Babcia widzi." - nie pozostawiają złudzeń co do tego kim Małgoś - Sąsiadka się czuje. Hym... mamy nawet w domu konflikt pokoleniowy dotyczący karmienia i wychowania milusińskich. Babcia nie dość że pasie i daje im wszystko czego sobie zażyczą, to jeszcze je rozpuszcza na insze sposoby! No i te babcine opowieści - Lalek niedługo powinien zacząć bronić doktorat ( jak tylko wykopie przewód ) a szczupła Szpagetka robi karierę modelki, głównie na wybiegu u sąsiadów. Felicjan nie jest zambruderem i kocim chamem, biedaczek po prostu wpadł w złe towarzystwo! Okularia nie jest opasem tylko dobrze wygląda a Sztaflik to taka sprytna, świetnie wie gdzie babcia śmietanę zdjętą z "prawdziwego mleka" chowa.
A "kocie wnuczęta"? A "kocie wnuczęta" to zachowują się tak jak te z kronik kryminalnych - okradł własną babcię itd. Banda oszustów wykorzystująca metodę na wnuczka, cała prawda o naszych kotach. Są bezczelne, bezwzględne, bambaryły nieznośne i jeszcze parę określeń i epitetów zaczynających się na literę b. Rozbestwione są jak na bestie przystało i przyjmują wszystko dobre jako im należne. Od czasu do czasu pomruczą, na kolana wlezą ( jak się zależą to nie dają się zrzucić, a ciężarek swój przecież mają ), atakują sprzęt medyczny ku uciesze Małgosi ( "Nie mogę ćwiczyć z tym podwieszaniem, one myślą że się z nimi bawię. Nie będę tak ćwiczyć, wymyśl coś innego." ). I to wszystkie kocie uprzejmości dla "babci", no aż głupio - wyrodne wnuczęta! Coś czuję się odpowiedzialna za to kocie zachowanie, dlatego nabywszy hiacynty, wyciągnąwszy kukardy i obróżki i jak tylko ludzkie wnuki wyjdą po herbatce to złożymy kociej babci uszanowanie. Należy się!
Dzisiejszy wpis ozdabiają prace Swietłany Petrowej, rosyjskiej artystki która uwiecznia kota Zarathustrę wpisując go w dzieła klasyki malarstwa ( uwielbiam "Stworzenie Zarathustry" wg. Michała Anioła i numer z Malewiczem ). Więcej prac do oblookania na stronce FatCatArt.
Dziś jednak mogą być narażone na wszelkie niebezpieczeństwa związane z babcizmem bo dziś jest Dzień Babci i wszystkie moje gwiazdy, nie tylko Matuzalemki, czekają na wnuczęta. Gdzieś około południa zazwyczaj zaczyna się procesyja, bez względu na pogodę, z chabaziami zacelofanowanymi drepczą nastolatki, dwudziestoparolatki, trzydziestolatki i takie wnuczki co to już czterdziechę mają na karku. Koty obserwują z parapetów ten wzmożony ruch z lekką dezaprobatą. Podejrzewam że są po prostu zwyczajnie zazdrosne. To jest w końcu chyba jedyny dzień w roku kiedy Małgoś - Sąsiadka ( i nie tylko ona ) zajmuje się kimś innym w sposób wykluczający kocie uczestnictwo ( i nieważne że te ktosie nie chodzą na czterech łapach ).
Na co dzień to Małgoś - sąsiadka robi za babcię kotów. Zdaje sobie z tego zresztą sprawę, te jej nawoływania do kotów - do Felicjana "Chodź, no proszę Cię nie bądź taki, chodź do babci", do Okularii "Znajdusia, babi naszykowała jedzonko", do Sztaflika "Zmywak, zostaw gołębie! Babcia widzi." - nie pozostawiają złudzeń co do tego kim Małgoś - Sąsiadka się czuje. Hym... mamy nawet w domu konflikt pokoleniowy dotyczący karmienia i wychowania milusińskich. Babcia nie dość że pasie i daje im wszystko czego sobie zażyczą, to jeszcze je rozpuszcza na insze sposoby! No i te babcine opowieści - Lalek niedługo powinien zacząć bronić doktorat ( jak tylko wykopie przewód ) a szczupła Szpagetka robi karierę modelki, głównie na wybiegu u sąsiadów. Felicjan nie jest zambruderem i kocim chamem, biedaczek po prostu wpadł w złe towarzystwo! Okularia nie jest opasem tylko dobrze wygląda a Sztaflik to taka sprytna, świetnie wie gdzie babcia śmietanę zdjętą z "prawdziwego mleka" chowa.
A "kocie wnuczęta"? A "kocie wnuczęta" to zachowują się tak jak te z kronik kryminalnych - okradł własną babcię itd. Banda oszustów wykorzystująca metodę na wnuczka, cała prawda o naszych kotach. Są bezczelne, bezwzględne, bambaryły nieznośne i jeszcze parę określeń i epitetów zaczynających się na literę b. Rozbestwione są jak na bestie przystało i przyjmują wszystko dobre jako im należne. Od czasu do czasu pomruczą, na kolana wlezą ( jak się zależą to nie dają się zrzucić, a ciężarek swój przecież mają ), atakują sprzęt medyczny ku uciesze Małgosi ( "Nie mogę ćwiczyć z tym podwieszaniem, one myślą że się z nimi bawię. Nie będę tak ćwiczyć, wymyśl coś innego." ). I to wszystkie kocie uprzejmości dla "babci", no aż głupio - wyrodne wnuczęta! Coś czuję się odpowiedzialna za to kocie zachowanie, dlatego nabywszy hiacynty, wyciągnąwszy kukardy i obróżki i jak tylko ludzkie wnuki wyjdą po herbatce to złożymy kociej babci uszanowanie. Należy się!
Dzisiejszy wpis ozdabiają prace Swietłany Petrowej, rosyjskiej artystki która uwiecznia kota Zarathustrę wpisując go w dzieła klasyki malarstwa ( uwielbiam "Stworzenie Zarathustry" wg. Michała Anioła i numer z Malewiczem ). Więcej prac do oblookania na stronce FatCatArt.
piątek, 19 stycznia 2018
O iglakach raz jeszcze ( do znudzenia )
W zeszłym roku popełniłam wpis pod tytułem Koniferyzm stosowany czyli rzecz o iglakach w ogrodzie a teraz znów o iglakach piszę. W końcu tej wiecznej zieleni ratującej mnie od zimowej deprechy coś się ode mnie należy. Wspominki mnie naszły z Albionu, konkretnie to z ogrodów RHS. To jest takie pitu, pitu bo jak mantrę powtarzam parę rzeczy z poprzedniego wpisu. Wiadomo kropla drąży skałę, he, he. Cóż, iglakowe ogrody nie należą do moich ulubionych, bezczelnie przyznaję że ja, przecież w końcu miłośnik leśnych klimatów, odpuściłam sobie iglacze fragmenty w Wisley ( obsadzony iglakami skalniak, obficie zresztą oprócz zaiglaczenia ubyliniony, wystarczył mi do szczęścia ) i za bardzo nie przykładałam się do zwiedzania z należytym szaconkiem iglakowego ogródka w Rosemoor. Szlajałam się jak zwykle po byliniakach, oblookując z narastającą zazdrością co Anglicy potrafią zrobić z bodziszków i innych takich "niepozornych", "badziewnych" i "bez wyglądu". Jednak gdyby kiedykolwiek przylazło mi do głowy budować ogródek iglaczy to na pewno sięgnęłabym do brytyjskich wzorów. Dlaczego? - przede wszystkim dlatego że ogródek ze szpilkowymi w wydaniu wyspiarskim to nie jest iglacza monokultura. Conifery tak, jak najbardziej i w ogóle ale jak to tak sadzić bez towarzystwa?! Nie uchodzi. My mamy jakieś zacięcie monokulturalne, że tak zjawisko nazwę - jak iglaczymy to po całości, jak sadzimy trawy to zamiast urody stepu mamy coś jakby pastwisko tylko że bez wypasu bydła, wicie rozumicie łąkę użytkową składającą się z 99% traw wieloletnich. Przeciętny polski ogródek iglaczy robi się ze sporej ilości drzew i krzewów szpilkowych w różnych gatunkach i odmianach ( im więcej tym lepiej ), sześciu wrzosów lub wrzośców i dwóch berberysów jako alibi ( no są liściaste, tajgi nie ma ). Czasem rodki albo azalki ( lepiej rodki - liści nie gubio ) zastępują berberysy i wtedy dopiero robi się elegancko. Ogródki iglacze w których rosną drzewa i krzewy liściaste, ba, byliny w nich posadzono, wcale nie tak często się spotyka a jak już się spotyka to właściciel okazuje się mocno ogrodniczo zakręcony. Kowalski nadal monokulturowy! Tyrawnik a czasem nowomodny żwirek się przeca nie liczy bo to wypełniacz, cóś jak ten dywan w salonie w latach pięćdziesiątych XX wieku, bez dywanu salon nie był salonem. Bez tyrawnika czy tam żwirka doopa nie ogród.
W Rosemoor mały tyrawniczek był co prawda ale większość iglaczego ogródka wypełniały drzewa i krzewy a prawie połowa z nich miała liście. U nas drzewo z liśćmi jest drzewem problematycznym, zaśmieca liśćmi, opadłymi kwiatami, skrzydlakami czy tam owocami cudny ogród bezproblemowy. Drzewo czy krzew śmiecący jest nie do przyjęcia w ogrodzie bezproblemowym, natomiast iglaki nadają się do takiego ogrodu bo w powszechnym mniemaniu nie gubią igieł. Tak twierdzi naród grzybiarzy, którego przedstawiciele wypatrzeć potrafią ukrytą w morzu igieł sosnowych szarą gąskę. Ciekawe że sosna gubi szpilki w lesie ale w ogrodzie to na pewno nic nie zgubi. No i szyszki w ogrodzie na szpilkowym drzewie nie wyrosną. Nie wyrosną bo nie mają prawa! Angole wiedzą że szpilkowe mają prawo do tworzenia szyszek, gubienia szpilek i przede wszystkim do rośnięcia. Rzadko sadzą duże drzewa szpilkowe. Za to jak już sadzą to w dużych ogrodach, dodając im do towarzystwa derenie syberyjskie, podejrzane o słabą odporność na mróz nowozelandzkie krzewinki, trawy w dużej ilości, paprocie co odporniejsze, byliny typu acaena czy fiołek labradorski. Jak się da to upchają berberysy. Nie wrzucają wszystkich iglaków do jednego wora, na wrzosowiskach rosną sosny, jałowce ( ulubione to co lepsze odmiany pospoliciaka ), nie sadzi się na wrzosowiskach cisów czy cedrów. No nie ta bajka. Tak to wygląda w ogrodach pokazowych lub w ogrodach tych bardzo zakręconych ogrodników , a jak wygląda w takich zwykłych przydomowych ciężko powiedzieć bo albo ich mieszkańcy nie uprawiają ogrodów i ograniczają się do koszenia trawy na podwórku albo uprawiają inne niż iglaki rośliny. Nie wiem czy to ze względu na klimat czy też na inną tradycję ogrodniczą, iglaki na Wyspach nie są ulubionymi roślinami tzw. zwykłych vel niedzielnych ogrodników. Przegrywają z różami, z egzotami, krzewami liściastymi, ba, przeżynają z bylinami! Uroki tajgi to nie są albiońskie klimaty.
W Rosemoor mały tyrawniczek był co prawda ale większość iglaczego ogródka wypełniały drzewa i krzewy a prawie połowa z nich miała liście. U nas drzewo z liśćmi jest drzewem problematycznym, zaśmieca liśćmi, opadłymi kwiatami, skrzydlakami czy tam owocami cudny ogród bezproblemowy. Drzewo czy krzew śmiecący jest nie do przyjęcia w ogrodzie bezproblemowym, natomiast iglaki nadają się do takiego ogrodu bo w powszechnym mniemaniu nie gubią igieł. Tak twierdzi naród grzybiarzy, którego przedstawiciele wypatrzeć potrafią ukrytą w morzu igieł sosnowych szarą gąskę. Ciekawe że sosna gubi szpilki w lesie ale w ogrodzie to na pewno nic nie zgubi. No i szyszki w ogrodzie na szpilkowym drzewie nie wyrosną. Nie wyrosną bo nie mają prawa! Angole wiedzą że szpilkowe mają prawo do tworzenia szyszek, gubienia szpilek i przede wszystkim do rośnięcia. Rzadko sadzą duże drzewa szpilkowe. Za to jak już sadzą to w dużych ogrodach, dodając im do towarzystwa derenie syberyjskie, podejrzane o słabą odporność na mróz nowozelandzkie krzewinki, trawy w dużej ilości, paprocie co odporniejsze, byliny typu acaena czy fiołek labradorski. Jak się da to upchają berberysy. Nie wrzucają wszystkich iglaków do jednego wora, na wrzosowiskach rosną sosny, jałowce ( ulubione to co lepsze odmiany pospoliciaka ), nie sadzi się na wrzosowiskach cisów czy cedrów. No nie ta bajka. Tak to wygląda w ogrodach pokazowych lub w ogrodach tych bardzo zakręconych ogrodników , a jak wygląda w takich zwykłych przydomowych ciężko powiedzieć bo albo ich mieszkańcy nie uprawiają ogrodów i ograniczają się do koszenia trawy na podwórku albo uprawiają inne niż iglaki rośliny. Nie wiem czy to ze względu na klimat czy też na inną tradycję ogrodniczą, iglaki na Wyspach nie są ulubionymi roślinami tzw. zwykłych vel niedzielnych ogrodników. Przegrywają z różami, z egzotami, krzewami liściastymi, ba, przeżynają z bylinami! Uroki tajgi to nie są albiońskie klimaty.
czwartek, 18 stycznia 2018
Jak się zabrać do irysowania bródkowego
Żeby dobrze zairysować trzeba przede wszystkim dobrze poznać swój ogród. Irys niejedno ma imię, w naszych ogrodach da się uprawiać całkiem sporo gatunków i ich mieszańców. Po mojemu to o ile ktoś nie jest zwariowany na punkcie irysów bródkowych to nie powinien usiłować ich uprawy na takim bagienku na ten przykład. Do bagienka są wszak przystosowane inne irysy, też piękne. Znaczy po co bagienko osuszać kiedy można je uroczo irysowo wykorzystać. Nic na siłę i wbrew warunkom, takie zabawy smutno kończą się dla roślin i ogrodników.
Irysy bródkowe potrzebują gleby przepuszczalnej, takiej łatwo nagrzewającej się. Idealne są "piaseczki wzmocnione", tu posłużę się receptą ściągniętą od Roberta Piątka, która i u mnie się sprawdza. Zanim posadzi się kłącze warto poprzedniej jesieni wzmocnić piaszczystą glebę solidnie rozłożonym obornikiem ( Robert stosuje taki co to ma już roczek, ja zadowalam się wysuszonym produktem bydlęcym ). To nie wszystko - do piaseczku dobrze jest dodać cięższą gliniastą glebę i tzw. substrat torfowy ( to torf wysoki odkwaszony wapnem z dodatkiem nawozu wieloskładnikowego ) w stosunku 3:4:3. Glebę trzeba solidnie "wyrobić" czyli parokrotnie solidnie przekopać i przy okazji odchwaścić najlepiej jak się da. Z grabeczkami występujemy tuż przed posadzeniem kłączy, gleba wtedy musi być pulchniutka i doskonale wymieszana. Najodpowiedniejszą wartością odczynu gleby do uprawy bródek jest zakres pH 5,0 - 6,5. Irysy nie mogą mieć ani za kwaśno ani zbyt zasadowo ( i stąd to moje ględzenie o poznaniu własnego ogrodu, gdy będziecie wiedzieli jaki macie odczyn gleby pod planowanym nasadzeniem irysowym możecie dokwasić lub dozasadzić ). Teraz będzie ważne, może nawet ważniejsze od rodzaju gleby - irysy to "dzieci słońca", kochają światło i ciepełko. Nie zawsze jednak długo utrzymują kwiaty na tzw. patelniach, idealnie jest jak gdzieś w pobliżu rośnie coś co tworzy tzw. rozproszone światło ( Robert w tym miejscu zaczyna snuć o wzgórzach Toskanii, oliwkach i nachyleniach stoku - fakt, dzikie irysy w okolicach Florencji rosną z łaski Najwyższej Ogrodowości, człowiek nie musi im pomagać ). No cóż, nie każdy ma stoki w ogrodzie ale zawsze może zrobić podwyższoną rabatę ( szczególnie jak się kto uparł uprawiać bródki na gliniastej glebie, którą trzeba dopiaszczyć, dosubstratować i jeszcze solidny drenaż wykonać ).
Podwyższoną rabatę wykonywa się tak: na odpowiednio zdrenowaną glebę ( piochy i żwiry ) nasypujemy 30 - 50 cm przygotowanej gleby. Rabata musi być szeroka żeby ziemia się nie osypywała ( około 3 metrów szerokości wystarczy ) a na jej środku dobrze jest wykonać rowek odprowadzający wodę. Oczywiście na takiej rabacie nie muszą rosnąć wyłącznie irysy ale ostrożnie z dobieraniem roślin. Nie mogą być zbyt ekspansywne żeby nie stanowiły konkurencji dla irysowych kłączy. Dobrze sprawdzają się tzw. rośliny śródziemnomorskie, takie jak lawenda, szałwia lekarska, hyzop, trochę mniej wędrujący żeleźniak czy siejący się mikołajek płaskolistny. Jeżeli dosadzamy trawy to ostnice i rozplenice będą najlepsze. Można też pobawić się z trzcinnikiem. Sadzonkę irysową przede wszystkim starannie oglądamy i jeżeli zauważymy na niej choć zgnilizny przystępujemy do działania - wyskrobujemy całą zgniłość do tzw. czystego korzenia, zaprawiamy środkiem przeciwgrzybowym ( pisząca te słowa wierzy bardziej w moc ACE i węgla drzewnego, - w roztworze pierwszego zaprawia kłącze, drugim, będącym w stanie sproszkowanym posypuje ). Irysy bródkowe nie znoszą bardzo głębokiego sadzenia, kłącza muszą być na tyle blisko pod powierzchnią , tak żeby słoneczko szybko je nagrzewało a woda spływająca w głębsze strefy gleby nie powodowała ich zagniwania. Pozwolę sobie zacytować Roberta "Z mojej praktyki na glebie piaszczystej kłącze sadzę na równi z powierzchnią ziemi, a korzenie rozkładam na niewielkim kopczyku (...), następnie przysypuje je około 1 – centymetrową warstwą ziemi tak, by najpierw nie spaliło je sierpniowe słońce, a w zimie nie wysadził je do góry mróz, co spowodowałoby przemarzniecie korzeni czy samej piętki, a w konsekwencji utratę całej rośliny."
Irysiarze mają taki pogląd że najlepiej rosną irysy zwrócone największą częścią kłącza na południe, cóś w tym jest. Najprawdopodobniej w prawidłowo ogrzewanym kłączu najlepiej zachodzi proces absorpcji składników z gleby i zmiana ich na dobrutki potrzebne irysom. Sadząc irysy zważajmy zatem na to żeby nasada liści była skierowana na północ a końcówka kłącza na południe. Prawie żaden ze znanych mi zaawansowanych Irysowych nie spieszy się zbytnio z sadzeniem otrzymanych kłączy, w irysowym światku znana bowiem od lat jest prawda że susza rzadko ubija irysy bródkowe, natomiast problemy z wilgocią to zawsze poważne zagrożenia. Suszy się nowe kłącza na słoneczku, stara się ich nie sadzić podczas deszczowej pogody, ogląda czy nic podejrzanego typu siny nalocik czy brązowiejące plamki się na nich nie pokazuje. No i rzecz najważniejsza, kłącza pozyskuje się z dobrych źródeł. Na zimę w okolicach gdzie mrozi dobrze jest zabezpieczyć glebę tzw. stroiszem czyli gałązkami świerkowymi. Mniej sprawdza się agrowłókonina, a jeszcze mnie j kora i słoma. Ochrona z iglastych gałązek jest najlepsza. Nie dajcie się zwieść cud fotkom na kapersach, market i hurtownie nie zagwarantują Wam ani zdrowia rośliny ani jej zgodności odmianowej. Irysy kupuje się w irysowych szkółkach albo w dobrych szkółkach z bylinami. I nie ma że nie ma! Lepsza stara odmiana pozyskana z ogródka sąsiadki niż kapersowe cud kłącze. Teraz o terminie sadzenia - najlepiej jest posadzić bródkowca cóś koło sześciu tygodni po kwitnieniu kategorii do której należy ( znaczy wcześnie kwitnące SDB sadzimy wcześniej niż irysy wyższych kategorii ). W tzw. literaturze fachowej najczęściej podaje się jako optymalny termin sadzenia przełom lipca i sierpnia. W warunkach centralnopolskich przestrzeganie tego terminu gwarantuje nam kwitnienie roślin w przyszłym roku.
Posadziliśmy irysy i co dalej? Dalej jest solidne ogrodowanie - irysy bródkowe w naszych ogrodach rosnące to żadna dziczyzna świeżo importowana z łąk, bródki się krzyżuje od ho, ho, ho i jeszcze wcześniej i trzeba się koło takiej rośliny mocno cywilizowanej nachodzić. Podlewać wiosenną porą kiedy wiosna sucha, zamartwiać się kiedy zbyt mokra, regularnie odchwaszczać ( choć cóś się ostatnio ćwierka że nie ze wszystkiego chwastowego ), delikatnie spulchniać glebę żeby korzonki prawilno pobierały co maja pobierać ( szczególnie ważne na cięższych glebach ) przekwitłe kwiaty usuwać, po kwitnieniu wycinać pędy, kontrolować zdrowotność liści i w razie czego też wycinać ( często, brązowe plamki na liściach bródek to rzecz powszechna w naszym klimacie ), jesienią usuwać martwe liście , resztę przycinać do 1/3 wysokości ( i tu jeszcze musimy pamiętać że to przycinanie do 1/3 wykonujemy na kępach rosnących co najmniej dwa lata ). No i nawozić i to z głową! Na glebach lżejszych intensywniej na cięższych mniej. Nawóz czy to sztuczny czyli mineralny ( oj, ostrożnie ) czy naturalny produkt rozkładu materii organicznej, przede wszystkim powinien dostarczać roślinie tylko możliwej "do przerobienia" ilości składników. Irysy łatwo zapieścić, szczególnie jak dostają zbyt duże dawki azotu.
Gnicie i grzybki to efekt takiego zapieszczenia. Próbowałam różnych metod nawożenia, najlepiej na mojej podwórkowej glebie ( piaseczki ) sprawdza się obornik położony w miejscu do irysowych nasadzeń na jakiś rok przed sadzeniem ( nowe miejsca ) lub wymiana gleby na taką wymieszaną z suchym bydlęcym nawozem i trochę już przetrawioną ( stare stanowiska - odmłodzone ). Potem głównie kompostuję, z lekka oborniczę ( bardzo z lekka ) raz na trzy lata daję trochę Polifoski i szlus. Dobrze kiedy po nawożeniu gleba jest spulchniona i nawóz z nią wymieszany, roślina dostaje więcej dobrutek. Kiedyś na cięższych glebach dawałam więcej mineralnego ale irysom to nie służyło, glebie zresztą też nie. Co do EMO to nie próbowałam na irysach więc się nie wypowiadam, co do mączki rogowej tyż nie bo poszła pod inne rośliny. Natomiast w tym roku postanowiłam zainwestować w nawóz typu bazalt przynajmniej na części irysowych nasadzeń, więc może będę już w przyszłym sezonie mogła się cóś na temat tej metody nawożenia napisać. Raz na 3 - 5 lat irysy należy solidnie odmłodzić, niektóre odmiany wytrzymują w gruncie bez przesadzania dłużej od innych, sprawa jest indywidualna. Podziału starych kłączy dokonujemy wtedy kiedy kępa się nam solidnie zagęści, nie czekajmy aż kłącza wylezą na wierzch i będzie ich "parę pięter" ( "paropiętrowce" nie są aż tak wartościowe jak kłącza "wybite na powierzchnię" ). Sadzimy irysy na nowe miejsce lub wymieniamy ziemię na starych stanowiskach ( chcieliście kfiotków mocno ogrodowych no to macie! ).
I to by było w zasadzie na tyle, w zasadzie czyli taka to podstawowa wiedza o uprawie bródek. Jednak nie lękajcie się że tak sobie pozwolę zacytować JP II, to tylko tak groźnie wygląda na ekranie komputera. W realu jest prościej, no chyba że jakieś hektary uprawiacie albo zamierzacie uprawiać. Kiedy bródki zaczynają kwitnienie człowiek zapomina ile pracy trzeba włożyć żeby uzyskać satysfakcjonujący widok ( u mnie jeszcze pełnej irysowej satysfakcji nie było, zawsze cóś, malkontenctwo znaczy uprawiam ).
Irysy bródkowe potrzebują gleby przepuszczalnej, takiej łatwo nagrzewającej się. Idealne są "piaseczki wzmocnione", tu posłużę się receptą ściągniętą od Roberta Piątka, która i u mnie się sprawdza. Zanim posadzi się kłącze warto poprzedniej jesieni wzmocnić piaszczystą glebę solidnie rozłożonym obornikiem ( Robert stosuje taki co to ma już roczek, ja zadowalam się wysuszonym produktem bydlęcym ). To nie wszystko - do piaseczku dobrze jest dodać cięższą gliniastą glebę i tzw. substrat torfowy ( to torf wysoki odkwaszony wapnem z dodatkiem nawozu wieloskładnikowego ) w stosunku 3:4:3. Glebę trzeba solidnie "wyrobić" czyli parokrotnie solidnie przekopać i przy okazji odchwaścić najlepiej jak się da. Z grabeczkami występujemy tuż przed posadzeniem kłączy, gleba wtedy musi być pulchniutka i doskonale wymieszana. Najodpowiedniejszą wartością odczynu gleby do uprawy bródek jest zakres pH 5,0 - 6,5. Irysy nie mogą mieć ani za kwaśno ani zbyt zasadowo ( i stąd to moje ględzenie o poznaniu własnego ogrodu, gdy będziecie wiedzieli jaki macie odczyn gleby pod planowanym nasadzeniem irysowym możecie dokwasić lub dozasadzić ). Teraz będzie ważne, może nawet ważniejsze od rodzaju gleby - irysy to "dzieci słońca", kochają światło i ciepełko. Nie zawsze jednak długo utrzymują kwiaty na tzw. patelniach, idealnie jest jak gdzieś w pobliżu rośnie coś co tworzy tzw. rozproszone światło ( Robert w tym miejscu zaczyna snuć o wzgórzach Toskanii, oliwkach i nachyleniach stoku - fakt, dzikie irysy w okolicach Florencji rosną z łaski Najwyższej Ogrodowości, człowiek nie musi im pomagać ). No cóż, nie każdy ma stoki w ogrodzie ale zawsze może zrobić podwyższoną rabatę ( szczególnie jak się kto uparł uprawiać bródki na gliniastej glebie, którą trzeba dopiaszczyć, dosubstratować i jeszcze solidny drenaż wykonać ).
Podwyższoną rabatę wykonywa się tak: na odpowiednio zdrenowaną glebę ( piochy i żwiry ) nasypujemy 30 - 50 cm przygotowanej gleby. Rabata musi być szeroka żeby ziemia się nie osypywała ( około 3 metrów szerokości wystarczy ) a na jej środku dobrze jest wykonać rowek odprowadzający wodę. Oczywiście na takiej rabacie nie muszą rosnąć wyłącznie irysy ale ostrożnie z dobieraniem roślin. Nie mogą być zbyt ekspansywne żeby nie stanowiły konkurencji dla irysowych kłączy. Dobrze sprawdzają się tzw. rośliny śródziemnomorskie, takie jak lawenda, szałwia lekarska, hyzop, trochę mniej wędrujący żeleźniak czy siejący się mikołajek płaskolistny. Jeżeli dosadzamy trawy to ostnice i rozplenice będą najlepsze. Można też pobawić się z trzcinnikiem. Sadzonkę irysową przede wszystkim starannie oglądamy i jeżeli zauważymy na niej choć zgnilizny przystępujemy do działania - wyskrobujemy całą zgniłość do tzw. czystego korzenia, zaprawiamy środkiem przeciwgrzybowym ( pisząca te słowa wierzy bardziej w moc ACE i węgla drzewnego, - w roztworze pierwszego zaprawia kłącze, drugim, będącym w stanie sproszkowanym posypuje ). Irysy bródkowe nie znoszą bardzo głębokiego sadzenia, kłącza muszą być na tyle blisko pod powierzchnią , tak żeby słoneczko szybko je nagrzewało a woda spływająca w głębsze strefy gleby nie powodowała ich zagniwania. Pozwolę sobie zacytować Roberta "Z mojej praktyki na glebie piaszczystej kłącze sadzę na równi z powierzchnią ziemi, a korzenie rozkładam na niewielkim kopczyku (...), następnie przysypuje je około 1 – centymetrową warstwą ziemi tak, by najpierw nie spaliło je sierpniowe słońce, a w zimie nie wysadził je do góry mróz, co spowodowałoby przemarzniecie korzeni czy samej piętki, a w konsekwencji utratę całej rośliny."
Irysiarze mają taki pogląd że najlepiej rosną irysy zwrócone największą częścią kłącza na południe, cóś w tym jest. Najprawdopodobniej w prawidłowo ogrzewanym kłączu najlepiej zachodzi proces absorpcji składników z gleby i zmiana ich na dobrutki potrzebne irysom. Sadząc irysy zważajmy zatem na to żeby nasada liści była skierowana na północ a końcówka kłącza na południe. Prawie żaden ze znanych mi zaawansowanych Irysowych nie spieszy się zbytnio z sadzeniem otrzymanych kłączy, w irysowym światku znana bowiem od lat jest prawda że susza rzadko ubija irysy bródkowe, natomiast problemy z wilgocią to zawsze poważne zagrożenia. Suszy się nowe kłącza na słoneczku, stara się ich nie sadzić podczas deszczowej pogody, ogląda czy nic podejrzanego typu siny nalocik czy brązowiejące plamki się na nich nie pokazuje. No i rzecz najważniejsza, kłącza pozyskuje się z dobrych źródeł. Na zimę w okolicach gdzie mrozi dobrze jest zabezpieczyć glebę tzw. stroiszem czyli gałązkami świerkowymi. Mniej sprawdza się agrowłókonina, a jeszcze mnie j kora i słoma. Ochrona z iglastych gałązek jest najlepsza. Nie dajcie się zwieść cud fotkom na kapersach, market i hurtownie nie zagwarantują Wam ani zdrowia rośliny ani jej zgodności odmianowej. Irysy kupuje się w irysowych szkółkach albo w dobrych szkółkach z bylinami. I nie ma że nie ma! Lepsza stara odmiana pozyskana z ogródka sąsiadki niż kapersowe cud kłącze. Teraz o terminie sadzenia - najlepiej jest posadzić bródkowca cóś koło sześciu tygodni po kwitnieniu kategorii do której należy ( znaczy wcześnie kwitnące SDB sadzimy wcześniej niż irysy wyższych kategorii ). W tzw. literaturze fachowej najczęściej podaje się jako optymalny termin sadzenia przełom lipca i sierpnia. W warunkach centralnopolskich przestrzeganie tego terminu gwarantuje nam kwitnienie roślin w przyszłym roku.
Posadziliśmy irysy i co dalej? Dalej jest solidne ogrodowanie - irysy bródkowe w naszych ogrodach rosnące to żadna dziczyzna świeżo importowana z łąk, bródki się krzyżuje od ho, ho, ho i jeszcze wcześniej i trzeba się koło takiej rośliny mocno cywilizowanej nachodzić. Podlewać wiosenną porą kiedy wiosna sucha, zamartwiać się kiedy zbyt mokra, regularnie odchwaszczać ( choć cóś się ostatnio ćwierka że nie ze wszystkiego chwastowego ), delikatnie spulchniać glebę żeby korzonki prawilno pobierały co maja pobierać ( szczególnie ważne na cięższych glebach ) przekwitłe kwiaty usuwać, po kwitnieniu wycinać pędy, kontrolować zdrowotność liści i w razie czego też wycinać ( często, brązowe plamki na liściach bródek to rzecz powszechna w naszym klimacie ), jesienią usuwać martwe liście , resztę przycinać do 1/3 wysokości ( i tu jeszcze musimy pamiętać że to przycinanie do 1/3 wykonujemy na kępach rosnących co najmniej dwa lata ). No i nawozić i to z głową! Na glebach lżejszych intensywniej na cięższych mniej. Nawóz czy to sztuczny czyli mineralny ( oj, ostrożnie ) czy naturalny produkt rozkładu materii organicznej, przede wszystkim powinien dostarczać roślinie tylko możliwej "do przerobienia" ilości składników. Irysy łatwo zapieścić, szczególnie jak dostają zbyt duże dawki azotu.
Gnicie i grzybki to efekt takiego zapieszczenia. Próbowałam różnych metod nawożenia, najlepiej na mojej podwórkowej glebie ( piaseczki ) sprawdza się obornik położony w miejscu do irysowych nasadzeń na jakiś rok przed sadzeniem ( nowe miejsca ) lub wymiana gleby na taką wymieszaną z suchym bydlęcym nawozem i trochę już przetrawioną ( stare stanowiska - odmłodzone ). Potem głównie kompostuję, z lekka oborniczę ( bardzo z lekka ) raz na trzy lata daję trochę Polifoski i szlus. Dobrze kiedy po nawożeniu gleba jest spulchniona i nawóz z nią wymieszany, roślina dostaje więcej dobrutek. Kiedyś na cięższych glebach dawałam więcej mineralnego ale irysom to nie służyło, glebie zresztą też nie. Co do EMO to nie próbowałam na irysach więc się nie wypowiadam, co do mączki rogowej tyż nie bo poszła pod inne rośliny. Natomiast w tym roku postanowiłam zainwestować w nawóz typu bazalt przynajmniej na części irysowych nasadzeń, więc może będę już w przyszłym sezonie mogła się cóś na temat tej metody nawożenia napisać. Raz na 3 - 5 lat irysy należy solidnie odmłodzić, niektóre odmiany wytrzymują w gruncie bez przesadzania dłużej od innych, sprawa jest indywidualna. Podziału starych kłączy dokonujemy wtedy kiedy kępa się nam solidnie zagęści, nie czekajmy aż kłącza wylezą na wierzch i będzie ich "parę pięter" ( "paropiętrowce" nie są aż tak wartościowe jak kłącza "wybite na powierzchnię" ). Sadzimy irysy na nowe miejsce lub wymieniamy ziemię na starych stanowiskach ( chcieliście kfiotków mocno ogrodowych no to macie! ).
I to by było w zasadzie na tyle, w zasadzie czyli taka to podstawowa wiedza o uprawie bródek. Jednak nie lękajcie się że tak sobie pozwolę zacytować JP II, to tylko tak groźnie wygląda na ekranie komputera. W realu jest prościej, no chyba że jakieś hektary uprawiacie albo zamierzacie uprawiać. Kiedy bródki zaczynają kwitnienie człowiek zapomina ile pracy trzeba włożyć żeby uzyskać satysfakcjonujący widok ( u mnie jeszcze pełnej irysowej satysfakcji nie było, zawsze cóś, malkontenctwo znaczy uprawiam ).
Subskrybuj:
Posty (Atom)