Oczar pośredni Hamamelis x intermedia 'Diane' wziął i zakwitł. Spokojnie w kotłowni zakwitł, tegoroczna pogoda co prawda spowodowała leciutkie otwarcie paru pączków w ciepłym grudniu, kiedy to jeszcze zakupiony jesienią oczarek doniczkowal sobie w ogrodzie, ale to było takie tyci - tyci że ledwie błysk czerwieni człowiek ujrzał. W styczniu "gruntowe" japońskie i pośrednie oczary śpią snem zimowym, jak to zwykle robią oczary kiedy mróz przychodzi, ale ten świeżak ostatkowy, który nie został wkopany z powodu konieczności przesunięcia mojego nowego supergłazu, musiał być profilaktycznie przeniesiony do kotłowni kiedy zapowiadali że przyjdzie do Odzi mróz bez śniegu. Od paru dni znów doniczkuje w ogrodzie, ale że jest ciepło to na całego kontynuuje kwitnienie rozpoczęte w kotłowni. Wszystkim pełnym nadziei na styczniowe oczarowe kwitnienia pragnę boleśnie uświadomić że i owszem, szansa na takowe istnieje ale warunkiem jest mieszkanie w najcieplejszych rejonach Kraju Kwitnącej Cebuli. U mnie oczar japoński zaczyna kwitnienie tuż przed leszczyną, oczary pośrednie kwitną nieco później, w zależności od odmiany ten kwitnieniowy termin "pośredniaków" w warunkach centralnej Polski to koniec lutego lub marzec. 'Diane' należy do odmian późno kwitnących. Wymagania glebowe ma jak wszystkie inne oczarki, ma być próchniczo, kwaśnawo ( najbardziej szczęśliwe są oczary rosnące w glebach gdzie pH waha się w granicach 4,5 - 6,5 ) i w miarę wilgotno ( dobrze jest ściółkować glebę w okolicy bryły korzeniowej ). Najlepsze stanowisko dla oczara to takie miejsce z rozproszonym słoneczkiem.
'Diane' została znaleziona przez niejakiego pana A. Korta w Kalmthout Arboretum gdzieś około roku 1935. Światu udostępnił ją pewien belgijski szkółkarz i hodowca oczarów, pan Robert de Belder w roku 1969. Odmiana otrzymała imię po córce państwa de Belder ( imieniem jej matki, Jeleny, ochrzczono odmianę oczaru przepięknie kwitnącą w kolorze pomarańczowo- złocistym ). Kwiaty pojawiają się na dwuletnich pędach ( ostrożnie z cięciem korekcyjnym - tniemy zawsze tuż po zakończeniu kwitnienia ), najpierw są miedziano - czerwone, potem płatki zmieniają barwę na brązowo- czerwona a kielichy robią się purpurowe. Kwiaty wytrzymują mrozy do - 12 stopni Celsjusza, ale żeby była jasność, zwijają się wtedy w pąk i oczar wygląda jakby kwiaty były uszkodzone przez mróz. Jeżeli podczas kwitnienia oczaru pośredniego przymrozi poniżej - 12 to kwiaty już się nie obudzą. Na szczęście 'Diane' jako odmiana późna jest stosunkowo rzadko narażona na takie zdarzenia. Po niewielkich mrozach kwiaty oczaru rozwijają się ponownie i dalej czarują. Oczar pośredni kwitnie długo i wytrwale, na ogół 5 - 6 tygodni. 'Diane' uznawana jest za odmianę o najbardziej czerwonych kwiatach. Ich zapach nie należy do najintensywniejszych oczarowych woni, no ale nie można mieć wszystkiego. Za to jesienne liście - klękajcie narody! Szkarłaty, czerwienie i pomarańcze! Dodajcie do tego mrozoodporność do niemal - 30 stopni Celsjusza i już wiecie dlaczego ta odmiana oczaru dostała Award of Garden Merit.
piątek, 29 stycznia 2016
czwartek, 28 stycznia 2016
Kup Pan hit sezonu!
Pływamy sobie z Mamelonem po morzu ofert netowych szkółek i od czasu do czasu nami buja. To znaczy nas usiłują bujać. Przypomina mi się jako żywo zapamiętana przed laty scenka, gdy na jednym z łódzkich bazarów pani postury słusznej przymierzała o jakieś dwa rozmiary za małą sukienkę. Pani się wbiła za parawanem w ten dzianinowy cud i wytoczyła powodując wstrzymanie oddechu u wszystkich znajdujących się w polu rażenia. Wariacja na temat baleronu, tak to ujmę. Kupcowa pokazała pani zabaleronowanej niezbyt duże zwierciadełko i uprzedziła mające paść pytanie o najśliczniejszą śliczność na świecie - "Jak na Panią szyte!". Jak tak sobie czytam niektóre opisy handlowe roślin to zastanawiam się pod kogo one są "szyte". Niemal wszystkie rośliny ze szkółek są cudownie mrozoodporne, nawet jak są hybrydką Magnolia laevifolia , ( dawniej Michelia yunnanensis - to tak strefa 7b - 10 USDA - no roślina po prostu idealna na zimę w Portland ) z Magnolia dolstopa ( dawniej Michelia dolstopa porastającą Meghalaya subtropical forests w Indiach ) czy Magnolia figo ( dawniej Michelia figo strefa USDA 8 - 10 ) czy z ich mieszańcami. Nie wiadomo jakim cudem ten cud hybrydek ma geny, które pozwolą mu wytrzymać polskie zimy. Postanowiłam udać się do źródła czyli do nowozelandzkiej szkółki "Tikorangi", Mekki dla magnoliolubów. Ka ora, znaczy dzień dobry i ostre doczytywanie. Tralalala, grupa Michelia czyli magnolie zimozielone, tralalala Mark romansuje z tą grupą coś ze 17 lat, tralalala Mark ma spore nadzieje związane z odpornością Magnolia dolstopa i Magnolia figo bo w USA wytrzymują bezproblemowo 7b a czasem nawet udają się w strefie 6 USDA, jeżeli są starannie okryte. Pomijam że amerykańska strefa nie zawsze odpowiada europejskiemu klimacikowi to jakoś tak słabo widzę udaną uprawę mieszańców grupy Michelia w Łodzi. Przycinać ostro sekatorem i stóg na niej układać? No nie wiem, może jak wprowadzę kamelie do Alcatrazu to zastanowię się nad grupą Michelia. Cena nówkowej magnolki 'Fairy Magnolia Blush' nie będzie niziutka, więc niech piloci oblatywacze z większą kasą niż ja mam ją testują. Na bezczela tak działam. Następną rafą na którą niemal nie wpadłam była mahonia 'Cabaret'. Wyglądało pięknie, mrozoodporne i w ogóle. Pierwszy dzwoneczek usłyszałam kiedy podczytywałam taki artykulik udostępniony w sieci przez RHS, jak byk stało że roślinka wymieniona z łacińskiej nazwy porasta dolne piętro przy bambusach. Jak wiadomo w Łodzi mnóstwo bambusowych zarośli, znaczy uprawa tej mahonii na pewno się uda. Nic to trzeba szukać dalej. No i się doczytałam - mahonia 'Cabaret' to najprawdopodobniej naturalna krzyżówka Mahonia nitens i Mahonia gracilipes. Teraz zadźwięczał drugi dzwonek - strefa 6 USDA czyli wytrzymuje na maksa - 23 stopnie Celsjusza. Bez uszkodzeń wytrzymuje temperatury do - 20. Ostatnie trzy zimy nie były najgorsze ale to nie znaczy że takie będą zawsze. Przypomniałam sobie paskudnej pamięci 'Charity', potem sobie trzy razy bardzo dobitnie powtórzyłam że mieszkam w centralnej Polsce i jakoś mi apetyty mahoniowe przeszły. Żałuję bo roślina fajna ale kasy nie jest dużo, więc nie ja ją będę testować. Potem to już było z górki, klasyka, że się tak wypiszę. Propozycje sadzenia w gruncie czystków, dieramy, hardcorowych eukaliptusów, nieśmiertelnie odpornych na wszystko traw pampasowych. Z jednej strony rozumiem szkółkarskie zapędy, ktoś musi nowe rośliny testować w naszych warunkach klimatycznych, z drugiej strony nie rozumiem dlaczego mają robić to klienci tych szkółek. A poza tym niektórzy te mrozoodporne eukaliptusy to już ponad dziesięć lat testują i jakoś populacja eukaliptusów w naszym kraju na pewno nie zagraża istnieniu "puszszszczy Białowieszczańskiej". Uff, morze roślinnych ofert netowych to nie są spokojne wody ( choć z wodą, a konkretnie z jej laniem to wiele e - sklepów ogrodniczych ma takie doświadczenie że już dawno ich klienci powinni żeglować po Oceanie Niespokojnym ).Czy można coś z tym zrobić? Moim zdaniem nic - jak ktoś chce kupić mrozoodpornego eukaliptusa to mało co go powstrzyma. Wiem że są rośliny które się tak podobają że nawet doświadczeni ogrodnicy będą próbowali z nimi szczęścia. Nie mam w tym wypadku na myśli tego biednego eukaliptusa ale wyczekiwane łany mekonopsów. Wszystkim napalonym na niebieskie maczki zawsze zadaję to samo wredne pytanie - Fajna roślina ten Meconopsis betonicifolia, a jak fajna to na pewno ktoś sadzi, gdzie te łany w Polsce były widziane? I co? I nic, nadzieja umiera ostatnia więc do mekonopsa się "podchodzi". Każdy ogrodnik ma swoje Waterloo uprawowe, kiedy dotknęła go tzw. empiria i objawiło mu się że "Sorry, taki mamy klimat". Z netowych zakupów zimowych mam jednak inne korzyści niż obrzydliwy rechot przy czytaniu o hardcorowych czystkach i dieramie i bardzo moralnie brzydkie poczucie wyższości ogrodowego starego wyjadacza. Czytam namiętnie o nowych roślinach, bawię się w zielonego detektywa - mózg pracuje, nowa wiedza jest przyswajana a z wiedzy to jak wiadomo są korzyści. A jak są korzyści to jestem tak po łódzku zadowolona, he, he. Z tego dobrego samopoczucia kupiłam sobie peonię 'Raspberry Sundae' - strefa 4 USDA.
środa, 27 stycznia 2016
Zawilec wielkokwiatowy - problematycznie bezproblemowy
Zawilec ogrodowy Anemone silvestris ( zdjęcie nr 4 ) jest rośliną która potrafi wywołać u ogrodnika eksplozję emocji z dwóch powodów - złośliwie nie rośnie, złośliwie rośnie świetnie aż strach. Są ogrodnicy którzy czule szepczą do zawilca pełni nadziei na biało kwitnące łany ( "No proszę, proszę rośnij, dla mamusi.", "Zrób przyjemność tatusiowi, no jeszcze tylko jeden listeczek" ), a są i tacy, którzy pełni wściekłości wyrywają cholerne kłączka atakujące inne rośliny na rabacie ( "Wypad z tym ścierwem ogrodowym", "I ja to sobie sama zapuściłam, diabli mnie podkusili." ). Jakoś nie znam ogrodu, w którym luby zawilec rósłby normalnie tzn. nie "przyrastał wstecz" lub nie szalał uniemożliwiając egzystencję innym roślinom. Taka to temperamentna roślina. Jak dla mnie zawilec wielkokwiatowy jest rośliną problematycznie bezproblemową. Alcatraz należy do ogrodów które zawilec leśny lubi, w związku z czym pielę go namiętnie. Gatunek jest po prostu niemożliwy do utrzymania w ryzach, poległam wielokrotnie dlatego pielenie odbywa się przy pomocy wideł amerykańskich. Z odmianami jest różnie, 'Polish Star' ( zdjątka nr 2 i 3 ) rośnie jak wściekła i niewiele ustępuje pod względem ekspansywności gatunkowi, 'Elise Fellman' ( fotka nr 1 ), którą dostałam od Krysi z ostrzeżeniem "Paskudna, jak perz" rośnie jakby chciała a nie mogła. Być może jest to kwestia stanowisk na których ja do tej pory sadziłam, w tym roku "Elizka" zostanie po raz drugi "przeprowadzona". Nowe miejsce powinno jej posłużyć, kiedyś dawno temu rósł tam Anemone tomentosa, zauważyłam że zawilec leśny lubi stanowiska wysokiego krewniaka ( pojedynek potworów miałam na rabacie ).
Zawilec wielkokwiatowy dorasta do 40 cm wysokości ( 'Elise Fellman' jest niższa, na maksa może mieć 20 cm w chwili kwitnienia ). Kwitnie w maju i na początku czerwca, jeżeli mamy ciepłą jesień sporadycznie pojawiają się kwiaty. Zdarza się to zarówno gatunkowi jak i odmianom. Żeby dobrze się rozwijać zawilec potrzebuje przepuszczalnej gleby, o lekko alkalicznym odczynie i trochę wilgoci do szczęścia. Źle będzie rósł zarówno na ciężkiej glinie jak i na totalnie suchych piochach. Za to potrafi niespodziewanie zaatakować kwaśnawe ziemie w pobliżu rodków. Najładniej rośnie na półcienistych stanowiskach, im większy cień tym mniej kwiatów. W pełnym słońcu kwiaty przekwitają moim zdaniem zbyt szybko. Zawilec wielkokwiatowy jest mrozoodporny, choć odmiana 'EliseFellman' z pierwszej Krysinej darowizny odpłynęła mi po zimie w 2012 roku ( no, ale była to zima wyjątkowa a roślinę posadziłam stosunkowo późno ). Anemone silvestris wydaje się idealną rośliną do nasadzeń naturalistycznych, tak zamierzam go teraz wykorzystać. Posadzę go wszędzie tam gdzie nie mam ochoty pielić, niech rośnie jak chce i nie dopuszcza innych chwastów ,he, he.
Zawilec wielkokwiatowy dorasta do 40 cm wysokości ( 'Elise Fellman' jest niższa, na maksa może mieć 20 cm w chwili kwitnienia ). Kwitnie w maju i na początku czerwca, jeżeli mamy ciepłą jesień sporadycznie pojawiają się kwiaty. Zdarza się to zarówno gatunkowi jak i odmianom. Żeby dobrze się rozwijać zawilec potrzebuje przepuszczalnej gleby, o lekko alkalicznym odczynie i trochę wilgoci do szczęścia. Źle będzie rósł zarówno na ciężkiej glinie jak i na totalnie suchych piochach. Za to potrafi niespodziewanie zaatakować kwaśnawe ziemie w pobliżu rodków. Najładniej rośnie na półcienistych stanowiskach, im większy cień tym mniej kwiatów. W pełnym słońcu kwiaty przekwitają moim zdaniem zbyt szybko. Zawilec wielkokwiatowy jest mrozoodporny, choć odmiana 'EliseFellman' z pierwszej Krysinej darowizny odpłynęła mi po zimie w 2012 roku ( no, ale była to zima wyjątkowa a roślinę posadziłam stosunkowo późno ). Anemone silvestris wydaje się idealną rośliną do nasadzeń naturalistycznych, tak zamierzam go teraz wykorzystać. Posadzę go wszędzie tam gdzie nie mam ochoty pielić, niech rośnie jak chce i nie dopuszcza innych chwastów ,he, he.
wtorek, 26 stycznia 2016
Jak sadzę hosty w Alcatrazie
Swego czasu myślałam że sposób sadzenia host w Alcatrazie nie różni się wcale od sadzenia host w znajomych ogrodach, teraz dochodzę jednak do wniosku że w większości z nich hosty sadzi się zupełnie inaczej. Nie ma się temu co dziwić, wśród moich "zielonych" znajomych jest sporo hostomaniaków. Dla kolekcjonerów host, podobnie jak dla kolekcjonerów irysów , sprawa dobrego zakomponowania przestrzeni ogrodowej nie jest tą najważniejszą. No fajnie jak uda się zrobić dobry kawałek ogrodu, ale najważniejsze w takim ogrodzie kolekcjonerskim są same rośliny. Człowiek jest w stanie poświęcić kompozycję rabaty , jej wygląd, dla nowej świetnej odmiany ulubionej rośliny. Wiem, rozumiem, też tak mam, tyle że nie z hostami. No właśnie, hosty traktuję tak samo jak inne "pozairysowe" byliny. Ot tworzywo ogrodowe, świetne bo w sumie bezobsługowe - dobrze posadzisz, raz na jakiś czas dobrze nawieziesz i zapominasz. A one rosną i pięknieją z każdym sezonem. Po paru latach oglądasz wspaniałe kępy i nie możesz człowieku wyjść ze zdumienia że to z tych mało zachęcających listków z in vitro tak piękny okaz wyrósł. No jak się ma szczęście czyli znajomego hostomaniaka to na objawienie pełnej urody host można poczekać krócej, rośliny z podziału przyrastają o wiele szybciej niż rośliny z in vitro.
Ja czekam zwykle dłużej niż inni ogrodnicy na powalające hosty. Bierze się to stąd że wielokielne hosty z in vitro dzielę i robię z jednego egzemplarza parę sztuk. Moje cooleżenstwo po hostach nie jest zwolennikami takich praktyk, tzn. cooleżanka Pollutonowska to może i by wybaczyła ale coolega Tomek to załamałby rączęta. I słusznie by załamał bo hostę z in vitro najlepiej pozostawić w takiej formie w jakiej do nas dotarła i przez ładnych parę lat powstrzymać się od jej dzielenia. No tak, tylko finansowo to ja bym zakupów host nie zdzierżyła. Qrczę, podobają mi się odmiany tego zielska, które nie są dostępne w ofercie naszych szkółek, albo mają cenę która jest dla mnie ceną zaporową ( taaa, posadzę trzy hosteczki w cenie za jedną sztukę 55 złociszy ). Bardziej opłacalne jest dla mnie uczestnictwo w ściepkach forumowych na zakupy zagraniczne. Hosty sprowadzane od Marco Fransena lub Jana van den Top są zazwyczaj bardzo duże, mają już po parę oczek, mam więc co dzielić. Jakoś nie miałam takiego wielooczkowego szczęścia do sadzonek z in vitro kupowanych na polskim rynku. No nie trafiały mi się hosty, z których operując skalpelem mogłam zrobić choć dwie sadzonki. Albo miałam pecha albo nasi producenci sprzedają po prostu mniejsze rośliny.
Czy ogrodowi służą nasadzenia z większej ilości host jednego gatunku czy odmiany? Moim zdaniem jak najbardziej służą, chciałabym wypracować w sobie ten mechanizm zachowań jaki mi się uruchamia przy hostach, w przypadku zakupu irysów. Może moje rabaty irysowe wreszcie zaczęłyby jakoś wyglądać. Kiedy człowiek traktuje takie rośliny jak hosty tak samo jak np. bodziszki odkrywa genialny materiał do tworzenia rabat. Hosty występują w różnych rozmiarach, w różnych odcieniach zieleni, są hosty wielobarwne i te bez żadnych wzorków, są hosty kwitnące naprawdę ozdobnymi i pachnącymi kwiatami i te których kwiaty nie mają właściwie znaczenia zdobniczego. Tylko wybierać i sadzić, niekoniecznie w absolutnym cieniu ( tak się utarło że hosty to głównie do głębokiego cienia ). Jest wiele odmian host, które dla lepszego wybarwienia liści powinny rosnąć na stanowiskach półcienistych. Na przykład hosty o złotym zabarwieniu liści latem, potrzebują o wiele więcej słoneczka niż ich zielone, czy zwłaszcza niebieskolistne kuzynki. Wiele host o wielobarwnych liściach też źle rośnie w bardzo głębokim cieniu, za to niektóre wrażliwe na przypalanie liści odmiany potrzebują tylko porannego słoneczka ( jak się nie chce smutnych niespodzianek na półcienistych rabatach zawsze to lepiej poczytać trochę o odmianie przed planowanym zakupem ). Są nawet takie hosty, które w miarę dobrze znoszą pełne nasłonecznienie, pod warunkiem że mają dobrą, wilgotną glebę. Ogrodnicy mają naprawdę duży wybór tych roślin na dość zróżnicowane stanowiska.
Moim ulubionym tworzywem rabat są hosty o jednobarwnych liściach. Zielone jak u żaby, bezekscesowe i "zwyczajne". Najbardziej lubię te duże, rzekłabym nawet że olbrzymki, ale najczęściej wykorzystuję do grupowych nasadzeń średniaki. Pięknie wyglądają przy dużych hostach niebieskolistnych czy tych bardzo jaskrawo wybarwionych. Wprowadzają do ogrodowych nasadzeń pewien spokój, ich liście są doskonałym tłem dla pierzastych liści paproci czy świecznic, dobrze komponują się z liśćmi i kwiatami bodziszków. Bardziej skomplikowane jest zestawianie z innymi bylinami host wielobarwnych. No cóż, nie zawsze mi to wychodzi ( pamiętam jak Ewandka określiła moją rabatę Podjarząbkową jako oczopląs - coś w tym jest ). Lepiej te kolorowe hosty zestawiać z roślinami urodnymi z powodu jednobarwnych liści, i uważać żebyśmy nie zahostowali doszczętnie ogrodu. W końcu roślinami najbardziej znanymi z powodu urody zielonych liści są hosty. Psie Sabo i ogrodnicy - nie idźcie tą drogą! Zahostowany ogród zamienia się w uprawę sałaty, co może nie koniecznie przeszkadza kolekcjonerom host ale nie czyni ogrodu szczególnie pociągającego dla takich niby zwyczajnych ogrodników, pozbawionych hostomaniaczych zapędów.
Ja czekam zwykle dłużej niż inni ogrodnicy na powalające hosty. Bierze się to stąd że wielokielne hosty z in vitro dzielę i robię z jednego egzemplarza parę sztuk. Moje cooleżenstwo po hostach nie jest zwolennikami takich praktyk, tzn. cooleżanka Pollutonowska to może i by wybaczyła ale coolega Tomek to załamałby rączęta. I słusznie by załamał bo hostę z in vitro najlepiej pozostawić w takiej formie w jakiej do nas dotarła i przez ładnych parę lat powstrzymać się od jej dzielenia. No tak, tylko finansowo to ja bym zakupów host nie zdzierżyła. Qrczę, podobają mi się odmiany tego zielska, które nie są dostępne w ofercie naszych szkółek, albo mają cenę która jest dla mnie ceną zaporową ( taaa, posadzę trzy hosteczki w cenie za jedną sztukę 55 złociszy ). Bardziej opłacalne jest dla mnie uczestnictwo w ściepkach forumowych na zakupy zagraniczne. Hosty sprowadzane od Marco Fransena lub Jana van den Top są zazwyczaj bardzo duże, mają już po parę oczek, mam więc co dzielić. Jakoś nie miałam takiego wielooczkowego szczęścia do sadzonek z in vitro kupowanych na polskim rynku. No nie trafiały mi się hosty, z których operując skalpelem mogłam zrobić choć dwie sadzonki. Albo miałam pecha albo nasi producenci sprzedają po prostu mniejsze rośliny.
Czy ogrodowi służą nasadzenia z większej ilości host jednego gatunku czy odmiany? Moim zdaniem jak najbardziej służą, chciałabym wypracować w sobie ten mechanizm zachowań jaki mi się uruchamia przy hostach, w przypadku zakupu irysów. Może moje rabaty irysowe wreszcie zaczęłyby jakoś wyglądać. Kiedy człowiek traktuje takie rośliny jak hosty tak samo jak np. bodziszki odkrywa genialny materiał do tworzenia rabat. Hosty występują w różnych rozmiarach, w różnych odcieniach zieleni, są hosty wielobarwne i te bez żadnych wzorków, są hosty kwitnące naprawdę ozdobnymi i pachnącymi kwiatami i te których kwiaty nie mają właściwie znaczenia zdobniczego. Tylko wybierać i sadzić, niekoniecznie w absolutnym cieniu ( tak się utarło że hosty to głównie do głębokiego cienia ). Jest wiele odmian host, które dla lepszego wybarwienia liści powinny rosnąć na stanowiskach półcienistych. Na przykład hosty o złotym zabarwieniu liści latem, potrzebują o wiele więcej słoneczka niż ich zielone, czy zwłaszcza niebieskolistne kuzynki. Wiele host o wielobarwnych liściach też źle rośnie w bardzo głębokim cieniu, za to niektóre wrażliwe na przypalanie liści odmiany potrzebują tylko porannego słoneczka ( jak się nie chce smutnych niespodzianek na półcienistych rabatach zawsze to lepiej poczytać trochę o odmianie przed planowanym zakupem ). Są nawet takie hosty, które w miarę dobrze znoszą pełne nasłonecznienie, pod warunkiem że mają dobrą, wilgotną glebę. Ogrodnicy mają naprawdę duży wybór tych roślin na dość zróżnicowane stanowiska.
Moim ulubionym tworzywem rabat są hosty o jednobarwnych liściach. Zielone jak u żaby, bezekscesowe i "zwyczajne". Najbardziej lubię te duże, rzekłabym nawet że olbrzymki, ale najczęściej wykorzystuję do grupowych nasadzeń średniaki. Pięknie wyglądają przy dużych hostach niebieskolistnych czy tych bardzo jaskrawo wybarwionych. Wprowadzają do ogrodowych nasadzeń pewien spokój, ich liście są doskonałym tłem dla pierzastych liści paproci czy świecznic, dobrze komponują się z liśćmi i kwiatami bodziszków. Bardziej skomplikowane jest zestawianie z innymi bylinami host wielobarwnych. No cóż, nie zawsze mi to wychodzi ( pamiętam jak Ewandka określiła moją rabatę Podjarząbkową jako oczopląs - coś w tym jest ). Lepiej te kolorowe hosty zestawiać z roślinami urodnymi z powodu jednobarwnych liści, i uważać żebyśmy nie zahostowali doszczętnie ogrodu. W końcu roślinami najbardziej znanymi z powodu urody zielonych liści są hosty. Psie Sabo i ogrodnicy - nie idźcie tą drogą! Zahostowany ogród zamienia się w uprawę sałaty, co może nie koniecznie przeszkadza kolekcjonerom host ale nie czyni ogrodu szczególnie pociągającego dla takich niby zwyczajnych ogrodników, pozbawionych hostomaniaczych zapędów.
niedziela, 24 stycznia 2016
Hejt na krasnale ogrodowe - kowal zawinił Cygana powiesili!
Szuflandio, moja Szuflandio! Co teraz się porobiło, krasnal ogrodowy od paru lat tracił popularność na rzecz innych ozdóbstw ogrodowych. Degradacja krasnala nie spowodowała jednak że ogródki w Polsce w tym czasie jakoś nadzwyczajnie wypiękniały. Są jakby nawet mniej ciekawe niż były, w końcu krasnale stanowiły jakiś punkt zaczepienia dla wzroku w tym zalewającym Pol -Ogrodolandię morzu trawniczków i tuj. Szczerze pisząc jak dla mnie jest gorzej niż było. Polbruk, trawnik ( najlepiej z rolki ), obowiązkowy iglak w charakterze żywopłotu i zastępca krasnala ( co tam kto lubi ) w charakterze zdobnictwa ogrodowego - tak to teraz wygląda jak człowiek się po ogródkach przydomowych pogapi. Zieleń miejska znaczy z elementem kojarzonym "z ogrodowością". Smętne to jak przedstawicielka najstarszego zawodu świata na zasłużonej emeryturze. Krasnale były przynajmniej jakieś, w złym guście jak to się teraz o nich mawia, ale jakieś. Nie wiem czy ludzie czują że w sumie rzecz uważaną za kicz zastąpili kiczem innego rodzaju, masowo powielają obrazki z lat osiemdziesiątych XX wieku jakimi reklamowały się firmy deweloperskie w Niemczech Zachodnich. To właściwie nawet nie kicz, w końcu ten jest bratem sztuki, to coś znacznie bardziej smutnego - wyobraźnia unicestwiona. Marzenia o lepszym życiu ( och, tam na tym Zachodzie ) skrzyżowane z brakiem czasu i potrzeby otaczania się czymś wyjątkowym. "Ładność", porządek i zieleń instant - tak wygląda większość nowo zakładanych "ogródków przydomowych" w miastach. To właściwie nie są ogrody tylko przydomowe tereny rekreacyjne z niewiadomych przyczyn nazywane ogrodami. Mało kto sadzi jakieś byliny, drzew liściastych to najlepiej się pozbyć bo to tylko panie tego...... robota. Dobrze jest postawić donicę z czymś kwitnącym i kolorowym i żadnego krasnala bo to kicz. A jak krasnala nie ma to taki "ogródek" to już nie jest kicz tylko "piękno jak z żurnala". Krasnal unicestwiony i oto pięknieje nam ogrodowa Polska! Wcale nie pięknieje, jest nadal brzydka i sztampowa do bólu, zatyka banałem i bylejakością. To właśnie bylejakość jest najgorszą zmorą naszych zielonych terenów przydomowych a nie krasnale same w sobie.
Dawniej na terenach Polski, które były pod zaborem pruskim a później niemieckim krasnale występowały bardzo często. Ogródki śląskie czy pomorskie były całkiem nieźle wyposażone w gnomy, śmiem twierdzić że krasnale wrosły w tamtejszą tradycje ogrodniczą ( szczególnie na Śląsku ). Krasnale jako ozdoby ogrodowe pojawiły się już w okresie renesansu. Oczywiście nie wyglądały tak jak teraz, były to przedstawienia cudacznie ubranych małych ludzików, często o zniekształconej budowie ciała, wzorowane na tzw. Hofzwergen czyli karłach trzymanych w charakterze "rozrywkowych" zwierząt domowych na wielkopańskich dworach. Najstarsze zachowane figury gnomów pochodzą z ogrodu przy pałacu Mirabell w Salzburgu. Tzw. Zwergelgarten zaprojektował Johann Bernhard Fischer von Erlach, znajdowało się w nim dwadzieścia osiem figur wykonanych z piaskowca przedstawiających gnomy. Rzeźby wykonano w latach 1690 i 1991. Zwergelgarten uległ zniszczeniu w roku 1800 a figury uległy rozproszeniu. Szczęśliwie część z nich udało przywrócić się miejscu ich powstania i zostaną one wykorzystane przy odtwarzaniu założeń barokowych w Mirabellgarten. Kamienne gnomy były popularnym "wyposażeniem" barokowych ogrodów zamkowych i pałacowych na terenie Austrii, Niemiec, Czech a także północnych Włoch i Słowenii. Po okresie zafascynowania krajobrazowym ogrodnictwem angielskim, które znacznie ograniczało korzystanie z rzeźb jako elementu wyposażenia ogrodu ( zwracam uwagę że słowo ograniczało nie jest tożsame ze słowem wyeliminowało ), gdzieś koło połowy XIX wieku krasnale ponownie pojawiły się w ogrodach Europy. Zaatakowały w Anglii. W 1847 roku Sir Charles Isham wzbogacił ogród rodzinnego majątku Lamport Hall w hrabstwie Northamptonshire dodając krasnoludkowe figury z terakoty. Dwadzieścia jeden figur w ogrodzie rezydencji to było dla krasnali wyjście z podziemia.
W drugiej połowie XVIII wieku i przez pierwszą połowę wieku XIX krasnale egzystowały bowiem w małych ogródkach, to dla takich ogródków kwitła produkcja terakotowych figurek w manufakturach Turyngii, a nawet w tak znanych wytwórniach ceramiki jak Wiedeń i Miśnia. W roku 1800 w Anglii powstała pierwsza seria krasnoludków rodzimych, to zdanko dedykuję wszystkim miłośnikom angielskich ogrodów. Nie od razu wyspiarze byli przekonani do tego że rośliny w ogrodzie to tak same mogą występować, bezkontekstowo, że się tak wypiszę. No ale ta produkcja z XVIII wieku i z początku wieku XIX to nie było coś bardzo znaczącego, na masową produkcję trzeba było jeszcze poczekać. W roku 1872 roku w Gräfenroda w Turyngii pan August Heissner założył fabryczkę w której wkrótce uruchomiono masową produkcję krasnali. Dwa lata później Philipp Griebel rozpoczął produkcję w swojej wytwórni ceramiki, od roku 1880 głównym produktem tej firmy stały się krasnale. Fabryka miała dość burzliwe dzieje ( w 1948 w Turyngii zakazano produkcji figur ogrodowych - krasnale antykomunistami? ) ale do dzisiaj istnieje Gartenzwergmanufaktur Philipp Griebel i produkuje krasnoludki z terakoty. Jak ktoś ma ochotę zapoznać się z historią krasnoludyzmu to na terenie firmy znajduje się muzeum krasnali ogrodowych. Za klasyczne uznaje się dziś krasnoludki wyprodukowane w drugiej połowie XIX wieku, w tzw. złotym okresie krasnoludyzmu. Były wykonane z terakoty i ręcznie malowane, przedstawiały krasnoludkowe postacie pracujące w pocie czoła, stąd skórzane fartuchy, czapki taczki i kilofy. Najprawdopodobniej ma to związek z popularnymi na terenie Niemiec legendami o krasnalach strzegących podziemnych skarbów. Pochodzenie uzupełnienia krasnoludkowego stroju czyli pończoszek i czegoś podobnego do frygijskiej czapki jest bardziej tajemnicze. Takie właśnie zapończczoszkowane, uczapione na czerwono i robocze były pierwsze krasnoludki zaprezentowane na Targach Lipskich. Krasnoludki klasyczne czyli krasnoludki właściwe.
W dziejach krasnoludyzmu były okresy chwały i niemal całkowitego upadku. Klasyczne krasnoludki w jaskrawych barwach budziły albo zachwyty spragnionych bajkowości ogrodników albo potępienie obrońców "dobrego smaku". Tych rozbieżnych ocen nie poprawiło pojawienie się tworzyw sztucznych. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku nastąpił krasnoludkowy Drang nach Westen w wykonaniu plastikowych krasnoludków z zachodnich rubieży demoludów. O ile klasyczne krasnoludki oskarżano o nacjonalizm ( zakaz przywozu krasnoludków w czasie wojen światowych ), szpecenie czysto niemieckiego krajobrazu w niektórych landach ( funkcjonariusze NSDP byli nieprzejednani ), powodowanie wypadków drogowych przez rozpraszanie uwagi kierowców ( won z ogródków przydrożnych ) o tyle nowoczesne plastikowe krasnoludki oskarżano o godzenie swoją tandetnością w honor prawdziwych terakotowych krasnoludków. Imigranci byli jednak chętnie zatrudniani w charakterze ozdóbstw w niemieckich ogrodach. Plastikowa horda była coś inna kulturowo, owszem już wcześniej zdarzały się krasnoludki obsceniczne ale "ci nowi" to była całkiem nowa obyczajowa jakość ( inne dziwy też się pojawiły, np. krasnoludy giganci - polokoktowcy ). Pełna groza, że tak się wypiszę. Rozpełzło to się po ogrodach, zadomowiło i co gorsza zaczęło pozyskiwać dla się producentów krasnali z lepszych tworzyw. Atakowało tak mocno że przerażeni Anglicy zakazali na Chelsea Flower Show pokazywania krasnoludków i wszelkich jaskrawo pomalowanych rzeźb ogrodowych. Ponieważ nie zakazali jednak pokazywania innych kontrowersyjnych urodności ogrodowych guzik to dało, bo o gustach jak wiadomo się nie dyskutuje, a w końcu dlaczego rdzawe żelastwo pomalowane techniką przecierania na zielony kolor czy drewniane sprzęty domowe z posadzonymi na nich roślinami mają być niby lepsze od krasnoludka właściwego?
Ogrodnicy brytyjscy sobie nadal w spokoju prywatnych ogródków krasnoludkują ( warzywniki to krasnoludkowy matecznik, nawet w jednym z pokazowych ogródków w RHS Garden Rosemoor można się napatoczyć na krasnoludkowego krewniaka, Petera Rabbita ), choć nie jest to zjawisko o takiej skali jak krasnoludkowanie niemieckie. W roku 1981 w Bazylei powstało Internationale Vereinigung zum Schutz der Gartenzwerge, organizacja zajmująca się ochroną krasnoludyzmu jako części dziedzictwa kulturowego. We Francji w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia powołano z kolei do życia Front de Liberation des Nains de Jardins, co po naszemu brzmi przecudnie - Front Wyzwolenia Krasnali Ogrodowych. Organizacja ta zajmuje się ustawianiem krasnali w leśnych założeniach, uznając środowisko klasycznych ogrodów za obce krasnoludkom. Jak widzicie krasnoludki w ogrodach to nie jest tylko kicz i bezguście, to o wiele bardziej złożona historia.
A co z naszym własnym ogródkowym światkiem i krasnoludkami. W większości mamy do czynienia z kiepskimi projektami, równie kiepskimi materiałami i paskudnym wykonaniem. Krasnoludek właściwy jest za drogi na polską kieszeń, krasnoludki designerskie, bardzo nowoczesne w formie prawie nie występują bo ceny mają jeszcze bardziej niebotyczne. To co ustawiamy po ogrodach jest byle jaką tandetą, taniochą i podróbą ( sorry, ale żyjemy w kraju krasnoludków dla ubogich ). Niemal wszyscy bardziej zaawansowani ogrodowo na krasnoludki psioczą, ja jakoś tak nie mogę. Po pierwsze wspomnienia prawdziwych krasnali ustawionych w jednym z ogrodów mojego dzieciństwa ( w hortensjach stały ), po drugie wycieczka do Marle Place Garden i tamtejsze schody. Czy pamiętacie silny trynd włocławski w polskim ogrodnictwie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku? Jak nie pamiętacie to wam opiszę - stłuczkę ceramiczną zatapiano w betonie, tworzono z tego donice i inne "cudności". W Marle Place Garden stworzono schody i tarasik, trochę inspirując się pracami Gaudiego ale nie do końca. Schody z Marle Place Garden są rozpoznawalne na całym świecie dzięki temu że stworzono jakby nową jakość, wpisano je w kontekst brytyjskiej kultury. Nie tylko mnie kojarzą się one z szaloną herbatką, Alicją, Kapelusznikiem, Marcowym Zającem i susłem. Szalone schody z wieczkami imbryków i uszkami filiżanek. A przecież to wcale niedaleko od włocławskiego tryndu. Z krasnoludkami jest tak samo jak z tryndem włocławskim i schodami w Marle Place Garden - ubodzy krewni, ale dlatego że ubóstwo wynika z braku wyobraźni. Brak wyobraźni jest znacznie gorszy niż brak pieniędzy. Przecież można produkować i u nas lepsze krasnoludki, nowoczesne wariacje na temat krasnoludyzmu w cenach porównywalnych z maszkaronami z żywic. Tylko kto je kupi? Ludzie, którzy za szczyt ogrodnictwa uznają trawniczek i żywopłot z iglaków? Oj, nie krasnoludki są tu problem, nie zwalać mi na nie własnej nijakości i bylejakości!
Dawniej na terenach Polski, które były pod zaborem pruskim a później niemieckim krasnale występowały bardzo często. Ogródki śląskie czy pomorskie były całkiem nieźle wyposażone w gnomy, śmiem twierdzić że krasnale wrosły w tamtejszą tradycje ogrodniczą ( szczególnie na Śląsku ). Krasnale jako ozdoby ogrodowe pojawiły się już w okresie renesansu. Oczywiście nie wyglądały tak jak teraz, były to przedstawienia cudacznie ubranych małych ludzików, często o zniekształconej budowie ciała, wzorowane na tzw. Hofzwergen czyli karłach trzymanych w charakterze "rozrywkowych" zwierząt domowych na wielkopańskich dworach. Najstarsze zachowane figury gnomów pochodzą z ogrodu przy pałacu Mirabell w Salzburgu. Tzw. Zwergelgarten zaprojektował Johann Bernhard Fischer von Erlach, znajdowało się w nim dwadzieścia osiem figur wykonanych z piaskowca przedstawiających gnomy. Rzeźby wykonano w latach 1690 i 1991. Zwergelgarten uległ zniszczeniu w roku 1800 a figury uległy rozproszeniu. Szczęśliwie część z nich udało przywrócić się miejscu ich powstania i zostaną one wykorzystane przy odtwarzaniu założeń barokowych w Mirabellgarten. Kamienne gnomy były popularnym "wyposażeniem" barokowych ogrodów zamkowych i pałacowych na terenie Austrii, Niemiec, Czech a także północnych Włoch i Słowenii. Po okresie zafascynowania krajobrazowym ogrodnictwem angielskim, które znacznie ograniczało korzystanie z rzeźb jako elementu wyposażenia ogrodu ( zwracam uwagę że słowo ograniczało nie jest tożsame ze słowem wyeliminowało ), gdzieś koło połowy XIX wieku krasnale ponownie pojawiły się w ogrodach Europy. Zaatakowały w Anglii. W 1847 roku Sir Charles Isham wzbogacił ogród rodzinnego majątku Lamport Hall w hrabstwie Northamptonshire dodając krasnoludkowe figury z terakoty. Dwadzieścia jeden figur w ogrodzie rezydencji to było dla krasnali wyjście z podziemia.
W drugiej połowie XVIII wieku i przez pierwszą połowę wieku XIX krasnale egzystowały bowiem w małych ogródkach, to dla takich ogródków kwitła produkcja terakotowych figurek w manufakturach Turyngii, a nawet w tak znanych wytwórniach ceramiki jak Wiedeń i Miśnia. W roku 1800 w Anglii powstała pierwsza seria krasnoludków rodzimych, to zdanko dedykuję wszystkim miłośnikom angielskich ogrodów. Nie od razu wyspiarze byli przekonani do tego że rośliny w ogrodzie to tak same mogą występować, bezkontekstowo, że się tak wypiszę. No ale ta produkcja z XVIII wieku i z początku wieku XIX to nie było coś bardzo znaczącego, na masową produkcję trzeba było jeszcze poczekać. W roku 1872 roku w Gräfenroda w Turyngii pan August Heissner założył fabryczkę w której wkrótce uruchomiono masową produkcję krasnali. Dwa lata później Philipp Griebel rozpoczął produkcję w swojej wytwórni ceramiki, od roku 1880 głównym produktem tej firmy stały się krasnale. Fabryka miała dość burzliwe dzieje ( w 1948 w Turyngii zakazano produkcji figur ogrodowych - krasnale antykomunistami? ) ale do dzisiaj istnieje Gartenzwergmanufaktur Philipp Griebel i produkuje krasnoludki z terakoty. Jak ktoś ma ochotę zapoznać się z historią krasnoludyzmu to na terenie firmy znajduje się muzeum krasnali ogrodowych. Za klasyczne uznaje się dziś krasnoludki wyprodukowane w drugiej połowie XIX wieku, w tzw. złotym okresie krasnoludyzmu. Były wykonane z terakoty i ręcznie malowane, przedstawiały krasnoludkowe postacie pracujące w pocie czoła, stąd skórzane fartuchy, czapki taczki i kilofy. Najprawdopodobniej ma to związek z popularnymi na terenie Niemiec legendami o krasnalach strzegących podziemnych skarbów. Pochodzenie uzupełnienia krasnoludkowego stroju czyli pończoszek i czegoś podobnego do frygijskiej czapki jest bardziej tajemnicze. Takie właśnie zapończczoszkowane, uczapione na czerwono i robocze były pierwsze krasnoludki zaprezentowane na Targach Lipskich. Krasnoludki klasyczne czyli krasnoludki właściwe.
W dziejach krasnoludyzmu były okresy chwały i niemal całkowitego upadku. Klasyczne krasnoludki w jaskrawych barwach budziły albo zachwyty spragnionych bajkowości ogrodników albo potępienie obrońców "dobrego smaku". Tych rozbieżnych ocen nie poprawiło pojawienie się tworzyw sztucznych. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku nastąpił krasnoludkowy Drang nach Westen w wykonaniu plastikowych krasnoludków z zachodnich rubieży demoludów. O ile klasyczne krasnoludki oskarżano o nacjonalizm ( zakaz przywozu krasnoludków w czasie wojen światowych ), szpecenie czysto niemieckiego krajobrazu w niektórych landach ( funkcjonariusze NSDP byli nieprzejednani ), powodowanie wypadków drogowych przez rozpraszanie uwagi kierowców ( won z ogródków przydrożnych ) o tyle nowoczesne plastikowe krasnoludki oskarżano o godzenie swoją tandetnością w honor prawdziwych terakotowych krasnoludków. Imigranci byli jednak chętnie zatrudniani w charakterze ozdóbstw w niemieckich ogrodach. Plastikowa horda była coś inna kulturowo, owszem już wcześniej zdarzały się krasnoludki obsceniczne ale "ci nowi" to była całkiem nowa obyczajowa jakość ( inne dziwy też się pojawiły, np. krasnoludy giganci - polokoktowcy ). Pełna groza, że tak się wypiszę. Rozpełzło to się po ogrodach, zadomowiło i co gorsza zaczęło pozyskiwać dla się producentów krasnali z lepszych tworzyw. Atakowało tak mocno że przerażeni Anglicy zakazali na Chelsea Flower Show pokazywania krasnoludków i wszelkich jaskrawo pomalowanych rzeźb ogrodowych. Ponieważ nie zakazali jednak pokazywania innych kontrowersyjnych urodności ogrodowych guzik to dało, bo o gustach jak wiadomo się nie dyskutuje, a w końcu dlaczego rdzawe żelastwo pomalowane techniką przecierania na zielony kolor czy drewniane sprzęty domowe z posadzonymi na nich roślinami mają być niby lepsze od krasnoludka właściwego?
Ogrodnicy brytyjscy sobie nadal w spokoju prywatnych ogródków krasnoludkują ( warzywniki to krasnoludkowy matecznik, nawet w jednym z pokazowych ogródków w RHS Garden Rosemoor można się napatoczyć na krasnoludkowego krewniaka, Petera Rabbita ), choć nie jest to zjawisko o takiej skali jak krasnoludkowanie niemieckie. W roku 1981 w Bazylei powstało Internationale Vereinigung zum Schutz der Gartenzwerge, organizacja zajmująca się ochroną krasnoludyzmu jako części dziedzictwa kulturowego. We Francji w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia powołano z kolei do życia Front de Liberation des Nains de Jardins, co po naszemu brzmi przecudnie - Front Wyzwolenia Krasnali Ogrodowych. Organizacja ta zajmuje się ustawianiem krasnali w leśnych założeniach, uznając środowisko klasycznych ogrodów za obce krasnoludkom. Jak widzicie krasnoludki w ogrodach to nie jest tylko kicz i bezguście, to o wiele bardziej złożona historia.
A co z naszym własnym ogródkowym światkiem i krasnoludkami. W większości mamy do czynienia z kiepskimi projektami, równie kiepskimi materiałami i paskudnym wykonaniem. Krasnoludek właściwy jest za drogi na polską kieszeń, krasnoludki designerskie, bardzo nowoczesne w formie prawie nie występują bo ceny mają jeszcze bardziej niebotyczne. To co ustawiamy po ogrodach jest byle jaką tandetą, taniochą i podróbą ( sorry, ale żyjemy w kraju krasnoludków dla ubogich ). Niemal wszyscy bardziej zaawansowani ogrodowo na krasnoludki psioczą, ja jakoś tak nie mogę. Po pierwsze wspomnienia prawdziwych krasnali ustawionych w jednym z ogrodów mojego dzieciństwa ( w hortensjach stały ), po drugie wycieczka do Marle Place Garden i tamtejsze schody. Czy pamiętacie silny trynd włocławski w polskim ogrodnictwie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku? Jak nie pamiętacie to wam opiszę - stłuczkę ceramiczną zatapiano w betonie, tworzono z tego donice i inne "cudności". W Marle Place Garden stworzono schody i tarasik, trochę inspirując się pracami Gaudiego ale nie do końca. Schody z Marle Place Garden są rozpoznawalne na całym świecie dzięki temu że stworzono jakby nową jakość, wpisano je w kontekst brytyjskiej kultury. Nie tylko mnie kojarzą się one z szaloną herbatką, Alicją, Kapelusznikiem, Marcowym Zającem i susłem. Szalone schody z wieczkami imbryków i uszkami filiżanek. A przecież to wcale niedaleko od włocławskiego tryndu. Z krasnoludkami jest tak samo jak z tryndem włocławskim i schodami w Marle Place Garden - ubodzy krewni, ale dlatego że ubóstwo wynika z braku wyobraźni. Brak wyobraźni jest znacznie gorszy niż brak pieniędzy. Przecież można produkować i u nas lepsze krasnoludki, nowoczesne wariacje na temat krasnoludyzmu w cenach porównywalnych z maszkaronami z żywic. Tylko kto je kupi? Ludzie, którzy za szczyt ogrodnictwa uznają trawniczek i żywopłot z iglaków? Oj, nie krasnoludki są tu problem, nie zwalać mi na nie własnej nijakości i bylejakości!
sobota, 23 stycznia 2016
Oferty, oferty, oferty
Co ogrodnicy robią zimą kiedy przestają śledzić prognozy pogody? Ogrodnicy przeglądają oferty szkółek. Sławek nazywa to domową wiosną i ma rację, dwie sweety czyli bambaryłki siedzą przed kompem, chłepczą kawę, zagryzają słodkim, tyłki rosną a one w świecie wkopywania bulw, przycinania cisów, możliwego kwitnienia co rarytetniejszych bylin. Domowa wiosna w przeciwieństwie do tej prawdziwej, znojno - ogrodowej, jak widać nie służy utrzymaniu linii. Tym bardziej że apetyt ogrodniczy na te wszystkie zielone chciejstwa przełazi w taki zwyczajny apetyt kulinarny. Późnymi popołudniami żremy lody waniliowe z gorącą polewą z owoców leśnych ( i nie tylko to żremy ) walimy niemiłosiernie w klawiaturę i myszkujemy myszką w rejonach szkółkarsko - ogrodowych. Pływamy po tym oceanie ofert ogrodniczych jak Kolumb po Atlantyku, w nadziei odkrycia nowego. Rzecz jasna napotykamy czasem rafy, rośliny o których mało wiemy, a które kuszą urodą. Wtedy zwracamy naszą "Santa Maria" na kurs ku netowym wyspom wiedzy - poszukujemy info w bazach ogrodniczych na "naszych forach" , szukamy na blogach cooleżanek i coolegów "po zielonym", udajemy się do zatoki dobrej pamięci Pani Zoji. Zdarza nam się głębokie nurkowanie w necie bo roślina nówkowa i słabo opisana. Na ogół jednak żeglujemy po spokojnych wodach pełnych roślin dobrze nam znanych, uzupełniamy nasadzenia albo zwiększamy ilość roślin sprawdzonych w naszych ogrodach w myśl zasady - "Mniej gatunków czy odmian, więcej sadzonek paru wybranych roślin".
To bardzo zdrowa zasada, szczególnie jeżeli mamy do obsadzenia małe rabaty. Szlachetna rezygnacja z chęci posiadania wszystkiego - od tego chyba powinno zaczynać się wszelkie kursy ogrodnicze. No ale się nie zaczyna a ogrodnicy bezkursowi folgują sobie na całego. Znam dobrze takie chciejstwa żeby i to mieć i tamto i jeszcze tu wkopać taką roślinkę - zawsze się taki nieumiarkowany apetyt źle kończył dla Alcatrazu. Wystarczy kolekcjonerski zapęd irysowy żeby ogród uczynić hym....tego..... niekoniecznie pięknym ( napomykam tylko o tym że i niełatwym w utrzymaniu ), za to skutecznie "upakowanym", a co dopiero kiedy do tego dołożymy wszystkie chciejstwa. Szlachetną sztukę rezygnacji rozpoczęłam od zakazania sobie nabywania innych cebul tulipanów niż te botaniczne. W ogrodzie i tak wyłażą stare, poczciwe apeldoorny, reszta nowszych holenderskich odmian odpłynęła dawno temu. Jedyne większe "prawdziwie ogrodowe" cebulowe z których nie potrafię zrezygnować to hiacynty, moje narcyzowe fascynacje są takie mniej wielkokwiatowe a szafirki to w ogóle drobnica pasząca mi do reszty nasadzeń w Alcatrazie. W styczniu trzymam reżim liliowy. Orienpety i trąbkowe rosną w podwórkowej części, w niezbyt wielkich ilościach, jednak wystarczających by przyduszać Ciotkę Elkę. Jak ognia wystrzegam się chęci posiadania wszystkich najnowszych jasnych różyków i kremowych bieli. Różny termin kwitnienia, niuanse kolorystyczne i dopiero się porobi misz -masz na rabacie. Tej wiosny rozstaje się z odmianą orienpeta 'On Stage', który pasił mi do reszty nasadzeń jak pięść do nosa i w miejsce po nim ( z wymienioną ziemią rzecz jasna ) wsadzam kolejne cebule 'Big Brother', odmiany która rośnie u mnie bardzo dobrze i nieźle wygląda z innymi nasadzeniami. Ponieważ tzw. inwestycja została już wykonana mogłam sobie pozwolić na kupienie jeszcze paru uzupełniaczy liliowych na "ziemie odzyskane". Spokojnie, bez ekscesów, tylko w jednym wypadku zdecydowałam się na eksperyment, jak nie wypali to ledwie dwie cebule powędrują do innego ogrodu.
Pierwszą ofertę irysową w tym roku przysłał Robert, maluchy czyli SDB. Mam już upatrzeńca, takiego must have. 'Neony Warszawy' się nazywa, nad następnymi leniwie się zastanawiam. Ta czynność sprawia mi ogromną przyjemność, tysięczny raz oglądam zdjęcia i oczami wyobraźni widzę już całkiem spore, kwitnące kępy. Zusammen z tymi lodami waniliowymi z gorącą polewą ( i nie tylko nimi ) to jest namiastka raju, he, he.
To bardzo zdrowa zasada, szczególnie jeżeli mamy do obsadzenia małe rabaty. Szlachetna rezygnacja z chęci posiadania wszystkiego - od tego chyba powinno zaczynać się wszelkie kursy ogrodnicze. No ale się nie zaczyna a ogrodnicy bezkursowi folgują sobie na całego. Znam dobrze takie chciejstwa żeby i to mieć i tamto i jeszcze tu wkopać taką roślinkę - zawsze się taki nieumiarkowany apetyt źle kończył dla Alcatrazu. Wystarczy kolekcjonerski zapęd irysowy żeby ogród uczynić hym....tego..... niekoniecznie pięknym ( napomykam tylko o tym że i niełatwym w utrzymaniu ), za to skutecznie "upakowanym", a co dopiero kiedy do tego dołożymy wszystkie chciejstwa. Szlachetną sztukę rezygnacji rozpoczęłam od zakazania sobie nabywania innych cebul tulipanów niż te botaniczne. W ogrodzie i tak wyłażą stare, poczciwe apeldoorny, reszta nowszych holenderskich odmian odpłynęła dawno temu. Jedyne większe "prawdziwie ogrodowe" cebulowe z których nie potrafię zrezygnować to hiacynty, moje narcyzowe fascynacje są takie mniej wielkokwiatowe a szafirki to w ogóle drobnica pasząca mi do reszty nasadzeń w Alcatrazie. W styczniu trzymam reżim liliowy. Orienpety i trąbkowe rosną w podwórkowej części, w niezbyt wielkich ilościach, jednak wystarczających by przyduszać Ciotkę Elkę. Jak ognia wystrzegam się chęci posiadania wszystkich najnowszych jasnych różyków i kremowych bieli. Różny termin kwitnienia, niuanse kolorystyczne i dopiero się porobi misz -masz na rabacie. Tej wiosny rozstaje się z odmianą orienpeta 'On Stage', który pasił mi do reszty nasadzeń jak pięść do nosa i w miejsce po nim ( z wymienioną ziemią rzecz jasna ) wsadzam kolejne cebule 'Big Brother', odmiany która rośnie u mnie bardzo dobrze i nieźle wygląda z innymi nasadzeniami. Ponieważ tzw. inwestycja została już wykonana mogłam sobie pozwolić na kupienie jeszcze paru uzupełniaczy liliowych na "ziemie odzyskane". Spokojnie, bez ekscesów, tylko w jednym wypadku zdecydowałam się na eksperyment, jak nie wypali to ledwie dwie cebule powędrują do innego ogrodu.
Pierwszą ofertę irysową w tym roku przysłał Robert, maluchy czyli SDB. Mam już upatrzeńca, takiego must have. 'Neony Warszawy' się nazywa, nad następnymi leniwie się zastanawiam. Ta czynność sprawia mi ogromną przyjemność, tysięczny raz oglądam zdjęcia i oczami wyobraźni widzę już całkiem spore, kwitnące kępy. Zusammen z tymi lodami waniliowymi z gorącą polewą ( i nie tylko nimi ) to jest namiastka raju, he, he.
piątek, 22 stycznia 2016
'Patricia' - bodziszek nie całkiem taki jakbym chciała żeby był
Kwitnące łany Geranium psilostemon widziane w angielskich ogrodach wywołały u mnie chcęć posiadania wysokich rabatowych bodziszków z kwiatami w odcieniach ciemnego różu, od koloru magenta do wściekłego amarantu. Geranium psilostemon dorasta do naprawdę pokaźnych rozmiarów, jak dobrze pójdzie to i 120 cm roślinka nam osiągnie i jest bodziszkiem wręcz idealnym na środek rabaty. Niestety luby psilostemonek pochodzi z północno- wschodniej Turcji i Kaukazu, w związku z czym nie zawsze dobrze reaguje na nasze zimy. W zasadzie powinien być mrozoodporny i dawać sobie radę ale różnie to bywa. Basi egzemplarz padł po słynnej zimie w 2012 roku, tylko że co wtedy nie padło? No ale chyba coś jest z tą mrozoodpornością na rzeczy, ciężko znaleźć w naszych szkółkach gatunek Geranium psilostemon. Za to w ofertach szkółkarskich jest dość dużo bodziszków "z udziałem" Geranium psilostemon.
'Patricia' to bodziszek mieszańcowy, krzyżówka Geranium endressii z Geranium psilostemon. Roślinę wyhodował Alan Bremner. dorasta do 45 cm wysokości a kępy mają podobną szerokość. Niestety pędy ma tak wiotkie jak Geranium endressii, pokładają się paskudnie. O wiele bardziej podoba mi się hybrydka pod tytułem 'Ivan', mieszaniec Geranium psilostemon z Geranium x oxonianum, wyhodowana przez Ivana Louette z Belgii. Ten bodziszek jest wyższy, dorasta do 60 cm i przede wszystkim ma sztywne, nie pokładające się pędy. Jego kwiaty też są bardziej "psilostemonowe" niż te którymi raczy nas 'Patricia'- kolor bardzo nasycony, wpadający w odcień magenta. W dodatku 'Ivan' ma liście nie smakujące ślimorom, nie ma się co dziwić że ten bodziszek otrzymał Award of Garden Merit 2005. Niestety u nas w szkółkach jest niemal niespotykany, pokładająca się 'Patricia" za to króluje. Być może jest to związane z tym że 'Patricia' jest dość twardym bodziszkiem, o dobrej mrozoodporności. Mieszańce "psilostemonowe" lubią glebę żyzną, wilgotną (bez przesadyzmu), dobrze czują się w miejscach półcienistych ( ich kwiaty trzymają kolor,a poza tym mam wrażenie że na takich stanowiskach po prostu lepiej się prezentują, bo kwiaty wydają się ciemniejsze ). "Patrysię" dobrze sadzić przy roślinach, na których będzie się mogła oprzeć, inaczej zalega jej jej krewniaczka 'Ann Folkard' ( też mieszaniec z udziałem Geranium psilostemon ). Czy dzisiaj skusiłabym się na zakup bodzia 'Patricia'? No nie wiem, z jednej strony to bezproblemowa roślina długo kwitnąca ( zaczyna u mnie pokazywanie kwiatów w trzeciej dekadzie czerwca a kończy kwitnienie we wrześniu ), z drugiej kolor kwiatów to nie jest do końca to czego potrzebuję na moich rabatach, pokładanie pędów mnie wkurza. Chyba wolałabym zaryzykować uprawę Geranium psilostemon, he, he.
'Patricia' to bodziszek mieszańcowy, krzyżówka Geranium endressii z Geranium psilostemon. Roślinę wyhodował Alan Bremner. dorasta do 45 cm wysokości a kępy mają podobną szerokość. Niestety pędy ma tak wiotkie jak Geranium endressii, pokładają się paskudnie. O wiele bardziej podoba mi się hybrydka pod tytułem 'Ivan', mieszaniec Geranium psilostemon z Geranium x oxonianum, wyhodowana przez Ivana Louette z Belgii. Ten bodziszek jest wyższy, dorasta do 60 cm i przede wszystkim ma sztywne, nie pokładające się pędy. Jego kwiaty też są bardziej "psilostemonowe" niż te którymi raczy nas 'Patricia'- kolor bardzo nasycony, wpadający w odcień magenta. W dodatku 'Ivan' ma liście nie smakujące ślimorom, nie ma się co dziwić że ten bodziszek otrzymał Award of Garden Merit 2005. Niestety u nas w szkółkach jest niemal niespotykany, pokładająca się 'Patricia" za to króluje. Być może jest to związane z tym że 'Patricia' jest dość twardym bodziszkiem, o dobrej mrozoodporności. Mieszańce "psilostemonowe" lubią glebę żyzną, wilgotną (bez przesadyzmu), dobrze czują się w miejscach półcienistych ( ich kwiaty trzymają kolor,a poza tym mam wrażenie że na takich stanowiskach po prostu lepiej się prezentują, bo kwiaty wydają się ciemniejsze ). "Patrysię" dobrze sadzić przy roślinach, na których będzie się mogła oprzeć, inaczej zalega jej jej krewniaczka 'Ann Folkard' ( też mieszaniec z udziałem Geranium psilostemon ). Czy dzisiaj skusiłabym się na zakup bodzia 'Patricia'? No nie wiem, z jednej strony to bezproblemowa roślina długo kwitnąca ( zaczyna u mnie pokazywanie kwiatów w trzeciej dekadzie czerwca a kończy kwitnienie we wrześniu ), z drugiej kolor kwiatów to nie jest do końca to czego potrzebuję na moich rabatach, pokładanie pędów mnie wkurza. Chyba wolałabym zaryzykować uprawę Geranium psilostemon, he, he.
czwartek, 21 stycznia 2016
"Trendowata" - romans blogerski w stylu retro z dreszczem
W Alcatrazie dniało. Wesoły, z lekka zapylony blask łódzkiej jutrzenki rozświetlał ogród, ptaszęta świergoliły niemal wiosennie, maszyny budowlane stojące nieopodal żółciły się słonecznie w białym puchu a do ptasząt dołączyły głosy operatorów słonecznego ustrojstwa - "Co jest , karrrrwa?!","Marcin, to pierdolnie! Ja ci mówię to pierdolnie!". Sielski poranek w całej swej krasie rozpylił tęczowe blaski na jestestwo Tabazelli. Nie wstała ona jak to zwykle jak ma dzień luźny zimą, bladym świtem koło południa, tylko ruszyła swej wysokiej klasy arystokratyczny pulchny tyłek o jutrzence, gdyż oczekiwała na dowiezienie paliwka. Zamiast obmyślać zemstę na hrabim Romanie, który miał utwardzić dojazd przez podwórko a nie zdążył z powodu pilnych spraw międzynarodowych, intryg dworu carskiego i tajemniczego zniknięcia Jego Wysokości Księcia ze Spychacza, zajęła się głupotami czyli oglądaniem wiadomości blogerskich. Może powinna jednak spróbować skusić operatorów sprzętu do zajęcia się jej podwórkiem w chwili odwilży ( "Panie Marcinie, mam taki mallly interes....." ) ale słoneczne maszyny dalej, "karrrrwa", stały i przeraźliwie wyły, a prognozy nie zapowiadały odwilżowej pogody i Tabazelli się po prostu nie chciało ruszyć. No i czytała ze szkodą dla delikatnego zdrowia wiadomości blogerskie.
Tabazella dowiedziała się z wiadomości blogerskich że ona nie jest marką. Co prawda nie wiedziała że powinna być, ale natychmiast poczuła się niedowartościowana ( pewnie dlatego że w czasach bujnej jej młodości marka zachodnio - niemiecka, znaczy ta prawdziwa, to była twarda waluta ). Potwierdziły się najgorsze przypuszczenia Tabazelli, inni mają blogi przynoszące krocie a Tabazella pituli sobie beztrosko w klawiaturę na chwałę Wielkiego Ogrodowego. Tabazella w dzikim porywie namiętności, zazdrości a nawet jakby lekkiej zawiści chciała podrzeć prawdziwą, materiałową chusteczkę do nosa, ale przypomniała sobie że to chusteczka z równie prawdziwą co materiał koronką robioną przez Basię, więc wyjęła chusteczkę papierową i zadowoliła się podarciem takowej. To ukoiło jej nerwy rozedrgane jak struny gitary po koncercie Paco de Lucia. Tabazella postanowiła znaleźć receptę na zdobycie środków na godniejsze utrzymanie i wysłanie kotów na studia do jednej z uczelni Ivy League. Zapoznała się ze znaczeniem słów placemet, trend i casch. Mimo łódzkiego pochodzenia ciężko jej szło, więc zapoznała się jeszcze raz. Wtedy ją olśniło! Przeczytała ponownie tekst na blogu Megi Moher Jak uczynić ogród trendnym i stwierdziła że zostanie Trendowatą. Co prawda nie wyobrażała sobie w Alcatrazie cortenu ( żelastwa jest pod dostatkiem na sąsiednich działkach ), warzywnika ( Tabazella jako Chemiczny Ali ), zielonej ściany ( jedną miała, sama się zrobiła i trzeba było izolować fundamenty ), kolorów roku ( Tabazella preferuje byliny a nie jednoroczne ). Po prostu tzw. proposition nie były po Tabazellowej linii i Tabazella zaczęła przewąchiwać że bycie Majfeszyn blogów ogrodowych może jej słabo wychodzić. No i to Tabazellę ruszyło! Normalnie ogień zamknięty w kielichu białej lilii ( orienpeta w pąku )!
Dlaczego do cholery Tabazella ma małpować innych ( he, he inspiracje ) a nie sama wyznaczać trendy ( ogród kolekcjonerski to jest ogród kolekcjonerski a nie zieleń miejska )?! Dlaczego ma udawać że Alcatraz jest bezproblemowym czyściuchnym ogródkiem a nie wiecznym placem budowy, w tej chwili jeszcze zaniedbanym totalnie z przyczyn arystokratycznych przypadłości Tabazelli? Dlaczego Tabazella ma nie pisać na tematy które interesują Tabazellę tylko pisać na tematy które interesują czytających? Co to ma być, koncert życzeń?! Tabazelli mało się nie wyrwało "Kusnij mnie w rzec", w języku pół obcym, czasem zbliżonym do mowy Goethego. No i dotarło - nikt Tabazelli za jej wypociny nie zapłaci, a już na pewno nie ci którzy mają prawdziwą kasę czyli producenci nawozów i środków ochrony roślin! Tabazella może nie ma ekologicznego świra ale w zamierzchłych czasach miała całkiem solidne prowadzone lekcje chemii ( profesor Mątwa wyuczyła jak związki przechodzą w inne związki ) i Tabazella wolna i samorządna jak związek zawodowy nie będzie się podpinać pod coś do czego nie ma przekonania. Szkółki raczej nie zasponsorują bo Tabazella już większość podstawowej oferty szkółkarskiej zaliczyła w swoim ogrodzie ( z różnym skutkiem ) i czasem jej się taśta co skąd przywlekła. Producenci ciuchów ogrodowych nie zasponsorują na pewno, bo Tabazella nie może pozować w ciuchach ( obiektyw zazwyczaj dodaje "łoptycznie" dziesięć kilo ale nie wiadomo dlaczego w przypadku Tabazelli dodaje dwa razy więcej ). Sprzęt ogrodniczy Tabazella niszczy zapamiętale go używając , więc producenci sprzętu też się wypną. Projektanci zieleni jako sponsorzy odpadają w przedbiegach, bo Alcatraz jest w wiecznej przebudowie i wygląda niewyjściowo. Cóż nadszedł ten ciężki czas kiedy niełatwo dorwać sponsora. Tabazella nawet się nie zdziwiła specjalnie, dla hrabiny z pewnym stażem niektóre rzeczy są oczywiste.
No ale jak nie zapłacą to może choć polubią publicznie i Tabazella stanie się w inny sposób Trendowatą. Będzie miała wpływy, być może przekładające się na finanse. Tylko trochę tych, tych lajków jej potrzeba. Problem się urodził bo Tabazella nie udzielała się i nie zamierza się udzielać w Fejsbukowie. W ogóle to siedzi w tej blogosferze i ani myśli podpinać swojego Pinteresta i innych netowych własności. Nawet jakby coś tam na jakimś społeczniaku założyła to i tak jej ciężko arystokratyczny charakter i grandezza stanowią problem, no jak ona traktuje czytelników?! Znowu będzie pisać o pierdołach, które czytuje ledwie parę osób. Coś ten romans Tabazelli z forsą i wpływami źle się układa. Tabazellę przeszedł dreszcz, czyżby była chora albo co? Szczególnie martwiła ją możliwość albo co.
Szczęśliwie naszła tekst Ogrodnicza blogosfera komercją stoi? na pewnym weekendowo - ogrodowym blogu Hym....Tabazella poczuła że wizja grożącego jej albo co, jakby się oddaliła. Dreszcz się rozdreszczył czyli rozlazł po aksamitno - jedwabnym ciele, i tych fragmentach z flauszu też. W gruncie rzeczy Tabazella jest Trendowatą, nie żeby miała markę ale wpisuje się w pewien trend. Tabazella nigdy nie czuła jakichś specjalnych wzruszeń ( do dnia dzisiejszego ) z powodu tego że ktoś na blogu ogrodowym usiłuje zarabiać, choć dziwił ją czasem nazwijmy to nachalny placement. No ale komercha ma swoje prawa a Tabazella jest z natury prawie tolerancyjna. Inną kwestią jest to że Tabazella nauczona telewizornianym doświadczeniem tak jak nie wierzy w bardziej inteligentne od niej proszki do prania, bezkaloryczne jogurty i lekarstwa na kaszel i raka wszystko obejmującego, tak nie wierzy w cudowności ogrodowe np. te z Wielką Chemią związane. Teksty "sponsorowane" Tabazella wyczuwa całym hrabięcym ciałkiem jak ten groszek pod dwunastoma materacami. Reklamy wyskakujące Tabazella ma za nic bo jej podświadomość została wytresowana przez lata sączenia się reklamo - sraki z mediów . Ta niby wrażliwa ma stępiony podpróg i nie ma się o co podprogowo zahaczyć. A w ogóle ten delikatny acz solidny kwiat wyrosły na łódzkiej fabrykowiźnie z reguły jest słabo wierzący, a już szczególnie we wszelakie zachwalania ( "Jak ten szmat jest franel to kukurydz jest zbóż" ). Tabazella blogi ogrodowe czytuje ale jakoś tak się dziwnie składa że te najczęściej przez nią czytane są bezreklamowe. Taki trend Tabazella u siebie zaobserwowała, a jak zaobserowała u siebie to "inne ludzie" też tak mogą mieć. Komercha na początek ogrodowania a im dalej w las ( w uprawy ) tym częściej poszukujemy czegoś, nazwijmy to, bardziej prawdziwego. Blog dla zaawansowanych, elitarne towarzystwo, dobrani znajomi niespecjalnie interesujący się ogrodnictwem ale wpadający z towarzyską wizytą - toż to salon. A Tabazella jest kobietą salonową, lwicą z wypukłą piersią fechtującą słowem jak floretem ( stara szkoła wywodząca się od greckich heter ). Normalnie Trendowata w swoim żywiole!
Zmierzchało. Niebo zapadało w coraz bardziej szary błękit, ptacy umilkli, maszyny takoż. Operatorzy znudzeni oczekiwali na nadejście kierownika zmiany - "Karrrrwa, spóźnia się!". Tabazella nie czuła już tych dziwnych emocji targających nią rano. Jej jestestwo wypełniało szczęście i spokój, zmącone tylko lekko zaniechaniem obowiązku ciężkiego objechania hrabiego Romana. Liczyła chwile które oddzielały ją od zasięścia przed ekranem komputera i otworzenia swojego saloniku. Ciekawe kto dziś wpadnie i komu ja złożę wizytę, rozmyślała intensywnie do tego stopnia że przeszło to w bujanie w innych sferach. Koty bez szans na lepszą edukację zaczęły pruć sznupy, dopominając się przynależnego im kuszania. Nadszedł wieczór.
Dzisiejszy wpis ozdabiają wczesne zdjęcia
Jadwigi Smosarskiej, pierwszej Trędowatej.
Tabazella dowiedziała się z wiadomości blogerskich że ona nie jest marką. Co prawda nie wiedziała że powinna być, ale natychmiast poczuła się niedowartościowana ( pewnie dlatego że w czasach bujnej jej młodości marka zachodnio - niemiecka, znaczy ta prawdziwa, to była twarda waluta ). Potwierdziły się najgorsze przypuszczenia Tabazelli, inni mają blogi przynoszące krocie a Tabazella pituli sobie beztrosko w klawiaturę na chwałę Wielkiego Ogrodowego. Tabazella w dzikim porywie namiętności, zazdrości a nawet jakby lekkiej zawiści chciała podrzeć prawdziwą, materiałową chusteczkę do nosa, ale przypomniała sobie że to chusteczka z równie prawdziwą co materiał koronką robioną przez Basię, więc wyjęła chusteczkę papierową i zadowoliła się podarciem takowej. To ukoiło jej nerwy rozedrgane jak struny gitary po koncercie Paco de Lucia. Tabazella postanowiła znaleźć receptę na zdobycie środków na godniejsze utrzymanie i wysłanie kotów na studia do jednej z uczelni Ivy League. Zapoznała się ze znaczeniem słów placemet, trend i casch. Mimo łódzkiego pochodzenia ciężko jej szło, więc zapoznała się jeszcze raz. Wtedy ją olśniło! Przeczytała ponownie tekst na blogu Megi Moher Jak uczynić ogród trendnym i stwierdziła że zostanie Trendowatą. Co prawda nie wyobrażała sobie w Alcatrazie cortenu ( żelastwa jest pod dostatkiem na sąsiednich działkach ), warzywnika ( Tabazella jako Chemiczny Ali ), zielonej ściany ( jedną miała, sama się zrobiła i trzeba było izolować fundamenty ), kolorów roku ( Tabazella preferuje byliny a nie jednoroczne ). Po prostu tzw. proposition nie były po Tabazellowej linii i Tabazella zaczęła przewąchiwać że bycie Majfeszyn blogów ogrodowych może jej słabo wychodzić. No i to Tabazellę ruszyło! Normalnie ogień zamknięty w kielichu białej lilii ( orienpeta w pąku )!
Dlaczego do cholery Tabazella ma małpować innych ( he, he inspiracje ) a nie sama wyznaczać trendy ( ogród kolekcjonerski to jest ogród kolekcjonerski a nie zieleń miejska )?! Dlaczego ma udawać że Alcatraz jest bezproblemowym czyściuchnym ogródkiem a nie wiecznym placem budowy, w tej chwili jeszcze zaniedbanym totalnie z przyczyn arystokratycznych przypadłości Tabazelli? Dlaczego Tabazella ma nie pisać na tematy które interesują Tabazellę tylko pisać na tematy które interesują czytających? Co to ma być, koncert życzeń?! Tabazelli mało się nie wyrwało "Kusnij mnie w rzec", w języku pół obcym, czasem zbliżonym do mowy Goethego. No i dotarło - nikt Tabazelli za jej wypociny nie zapłaci, a już na pewno nie ci którzy mają prawdziwą kasę czyli producenci nawozów i środków ochrony roślin! Tabazella może nie ma ekologicznego świra ale w zamierzchłych czasach miała całkiem solidne prowadzone lekcje chemii ( profesor Mątwa wyuczyła jak związki przechodzą w inne związki ) i Tabazella wolna i samorządna jak związek zawodowy nie będzie się podpinać pod coś do czego nie ma przekonania. Szkółki raczej nie zasponsorują bo Tabazella już większość podstawowej oferty szkółkarskiej zaliczyła w swoim ogrodzie ( z różnym skutkiem ) i czasem jej się taśta co skąd przywlekła. Producenci ciuchów ogrodowych nie zasponsorują na pewno, bo Tabazella nie może pozować w ciuchach ( obiektyw zazwyczaj dodaje "łoptycznie" dziesięć kilo ale nie wiadomo dlaczego w przypadku Tabazelli dodaje dwa razy więcej ). Sprzęt ogrodniczy Tabazella niszczy zapamiętale go używając , więc producenci sprzętu też się wypną. Projektanci zieleni jako sponsorzy odpadają w przedbiegach, bo Alcatraz jest w wiecznej przebudowie i wygląda niewyjściowo. Cóż nadszedł ten ciężki czas kiedy niełatwo dorwać sponsora. Tabazella nawet się nie zdziwiła specjalnie, dla hrabiny z pewnym stażem niektóre rzeczy są oczywiste.
No ale jak nie zapłacą to może choć polubią publicznie i Tabazella stanie się w inny sposób Trendowatą. Będzie miała wpływy, być może przekładające się na finanse. Tylko trochę tych, tych lajków jej potrzeba. Problem się urodził bo Tabazella nie udzielała się i nie zamierza się udzielać w Fejsbukowie. W ogóle to siedzi w tej blogosferze i ani myśli podpinać swojego Pinteresta i innych netowych własności. Nawet jakby coś tam na jakimś społeczniaku założyła to i tak jej ciężko arystokratyczny charakter i grandezza stanowią problem, no jak ona traktuje czytelników?! Znowu będzie pisać o pierdołach, które czytuje ledwie parę osób. Coś ten romans Tabazelli z forsą i wpływami źle się układa. Tabazellę przeszedł dreszcz, czyżby była chora albo co? Szczególnie martwiła ją możliwość albo co.
Szczęśliwie naszła tekst Ogrodnicza blogosfera komercją stoi? na pewnym weekendowo - ogrodowym blogu Hym....Tabazella poczuła że wizja grożącego jej albo co, jakby się oddaliła. Dreszcz się rozdreszczył czyli rozlazł po aksamitno - jedwabnym ciele, i tych fragmentach z flauszu też. W gruncie rzeczy Tabazella jest Trendowatą, nie żeby miała markę ale wpisuje się w pewien trend. Tabazella nigdy nie czuła jakichś specjalnych wzruszeń ( do dnia dzisiejszego ) z powodu tego że ktoś na blogu ogrodowym usiłuje zarabiać, choć dziwił ją czasem nazwijmy to nachalny placement. No ale komercha ma swoje prawa a Tabazella jest z natury prawie tolerancyjna. Inną kwestią jest to że Tabazella nauczona telewizornianym doświadczeniem tak jak nie wierzy w bardziej inteligentne od niej proszki do prania, bezkaloryczne jogurty i lekarstwa na kaszel i raka wszystko obejmującego, tak nie wierzy w cudowności ogrodowe np. te z Wielką Chemią związane. Teksty "sponsorowane" Tabazella wyczuwa całym hrabięcym ciałkiem jak ten groszek pod dwunastoma materacami. Reklamy wyskakujące Tabazella ma za nic bo jej podświadomość została wytresowana przez lata sączenia się reklamo - sraki z mediów . Ta niby wrażliwa ma stępiony podpróg i nie ma się o co podprogowo zahaczyć. A w ogóle ten delikatny acz solidny kwiat wyrosły na łódzkiej fabrykowiźnie z reguły jest słabo wierzący, a już szczególnie we wszelakie zachwalania ( "Jak ten szmat jest franel to kukurydz jest zbóż" ). Tabazella blogi ogrodowe czytuje ale jakoś tak się dziwnie składa że te najczęściej przez nią czytane są bezreklamowe. Taki trend Tabazella u siebie zaobserwowała, a jak zaobserowała u siebie to "inne ludzie" też tak mogą mieć. Komercha na początek ogrodowania a im dalej w las ( w uprawy ) tym częściej poszukujemy czegoś, nazwijmy to, bardziej prawdziwego. Blog dla zaawansowanych, elitarne towarzystwo, dobrani znajomi niespecjalnie interesujący się ogrodnictwem ale wpadający z towarzyską wizytą - toż to salon. A Tabazella jest kobietą salonową, lwicą z wypukłą piersią fechtującą słowem jak floretem ( stara szkoła wywodząca się od greckich heter ). Normalnie Trendowata w swoim żywiole!
Zmierzchało. Niebo zapadało w coraz bardziej szary błękit, ptacy umilkli, maszyny takoż. Operatorzy znudzeni oczekiwali na nadejście kierownika zmiany - "Karrrrwa, spóźnia się!". Tabazella nie czuła już tych dziwnych emocji targających nią rano. Jej jestestwo wypełniało szczęście i spokój, zmącone tylko lekko zaniechaniem obowiązku ciężkiego objechania hrabiego Romana. Liczyła chwile które oddzielały ją od zasięścia przed ekranem komputera i otworzenia swojego saloniku. Ciekawe kto dziś wpadnie i komu ja złożę wizytę, rozmyślała intensywnie do tego stopnia że przeszło to w bujanie w innych sferach. Koty bez szans na lepszą edukację zaczęły pruć sznupy, dopominając się przynależnego im kuszania. Nadszedł wieczór.
Dzisiejszy wpis ozdabiają wczesne zdjęcia
Jadwigi Smosarskiej, pierwszej Trędowatej.
Z oficjalną wizytą u państwa Herbstów
Dziś zapraszam na oficjalną wizytę w willi państwa Herbstów. Oficjalną bo wirtualnie będzie można pokręcić się po recepcyjnej części domu. Takowa znajdowała się na parterze domu, na piętrze były prywatne pokoje właścicieli i ich rodziny, do których wstęp mieli tylko bliscy i zaufani. Nie wszystkie pomieszczenia udało mi się sfocić, aparat mam jaki mam, więc "oficjalny" gabinet, salon myśliwski, czy szersze plany jadalni zostaną Wam, drodzy Czytelnicy, darowane.
Westybul
Wejście po łódzku zatykająco - niemieckie, znaczy miało olśnić ale bez epatowania nadmiarem ozdóbstw. Ściany pokryto malowidłami w stylu pompejańskim. Odtworzono je na podstawie tzw.odkrywek konserwatorskich i zachowanych fotografii. Technika którą posłużono się do ozdabiania ścian nosi nazwę sztucznej marmoryzacji ( jeden z moich kolegów nazywa to polerowaniem stiuku do bólu ). W malowanych partiach zostały umieszczone symbole przemysłu włókienniczego i inicjały pierwszych właścicieli - Matyldy Herbst i Edwarda Herbsta. Na szczególną uwagę zasługują witraże. W ogóle to łódzkie witraże powstające na przełomie wieków XIX i XX są tzw. samodzielnym zjawiskiem artystycznym. Właściwie można je porównać jedynie z witrażami powstającymi wówczas w Krakowie. Wiele z nich to wyroby niemieckie, sprowadzone z tamtejszych warsztatów. Witraże w westybulu to zachowane oryginały. Jeden z nich ( niestety nie ma foty bo wyszła nieostra) jest domniemanym portretem Matyldy Herbst. Ten z foty zamieszczonej poniżej to piękny witraż ( nie wiem dlaczego niektórzy historycy sztuki uparcie zaliczają go do dzieł powstałych pod wpływem secesji - ani szkła opalizującego, ani tzw. szkła amerykańskiego, tylko niektóre partie matowe, kompozycja i styl nie mający właściwie nic stycznego z duchem Art Nouveau - ciężko mi to zaliczanie do secesyjnego nurtu przełknąć ) nawiązujący do neorenesansowej architektury budynku.
Salon wschodni
Salony orientalne od XVIII wieku były niemalże obowiązkowe w każdej modnie urządzanej rezydencji. Nie było saloniku chińskiego, palarni mauretańskiej czy pokoju indyjskiego ( XIX - wieczni Anglicy z towarzystwa bez mosiądzów z Benares, tygrysich skór przed kominkiem i miniatur z jakimś radżą na ścianie byliby wręcz nieprzyzwoici - gdzie chwała imperium, do cholery? ), nie było żadnego nawiązania do egzotyki - no taka rezydencja to żadna rezydencja! Choćby najskromniejszy pokoik należało wypełnić orientalnymi mebelkami, tapetami, obrazami przedstawiającymi tajemnicze życie na wschodzie, że o licznych gadżetach z Azji ledwie napomknę. Poziom artystyczny przedmiotów zebranych w takich pokojach wschodnich był bardzo różny, oprócz perełek, prawdziwych dzieł sztuki było mnóstwo rzeczy tandetnych, robionych "pod europejskiego odbiorcę", czegoś co dzisiaj określa się mianem "sztuki turystycznej" ( a co często zostaje w śladowym związku z jakąkolwiek sztuką ). Oczywiście upływ czasu z najgorszej tandety jest w stanie zrobić rzecz cudną, a po wiekach to nawet tzw.artefakt, ale nie ma się co oszukiwać, orientalne pokoje w pałacach czy willach nie zawsze były wypełniane prawdziwymi dziełami sztuki wschodniej.
Salonik w willi państwa Herbstów, w międzywojniu zwany salonem żółtym, nie jest z tych najwyższego lotu, ot taki przeciętny zbiorek orientaliów. Jest w nim "wszystko wschodnie", starannie wymieszane. Mebelki japońskie, europejskie, stoliczek mauretański, ceramika chińska i japońska, europejskie wyobrażenia na tematy wschodnie wiszące na ścianach. Na dwupoziomowym stoliku ustawionym centralnie na pierwszym poziomie japońska waza na drugim zaklinający węża, popularna w XIX wieku rzeźba wieloelementowa z różnych materiałów jest europejskiego pochodzenia - i już wiemy z czym mamy do czynienia, eklektyzm orientalny. Tak to wyglądała większość takich orientalnych XIX - wiecznych salonów, nie tylko w rezydencjach łódzkich fabrykantów. Jednak salonik ma urok, patyna robi swoje. W porównaniu ze współczesną "chińszczyzną" przedmioty z tego wnętrza są wysmakowane, mało sztampowe i w ogóle cud miód. O różnicach w poziomie rzemiosła to nawet nie ma co pisać. Widać XIX - wieczny odbiorca masowy w Europie był bardziej wybredny niż jego następcy. Są w tych zbiorach orientalnych oczywiście i rzeczy bardziej wartościowe, jak choćby waza chińska z porcelany, z przełomu XVII i XVIII stulecia, ale większość to "produkcja" XIX - wieczna. Mając świadomość że nie obcuję z nie wiadomo jaką sztuką odczuwam przyjemność z oglądania wschodnich gadżecików.
Tym bardziej że po bliższym przyjrzeniu się zebranym tutaj rzeczom można wyłowić takie skarby jak obrazek Gottlieba ( starannie odgrodzony sznurami, trzeba zapuścić niezłego żurawia żeby coś zobaczyć ). Pamiętam że przed wielkim remontem willi w saloniku wisiał chyba chiński gobelin, po remoncie zaniknął. Może nie pasował do wnętrza tak jak teraz znajdujące się w nim przedmioty, może stan obecny jest bardziej zgodny z tym jak to kiedyś było ale mnie trochę brakuje tych żurawi w szarościach. Żadna "satsuma" mi go nie zastąpi, że się tak wypiszę, he, he. Salonik jest stosunkowo niewielki, większość zwiedzających przystaje w nim tylko na chwilkę i rusza dalej. Fakt że po Salonie Lustrzanym zwiedzający muszą ochłonąć ,he, he. Może gdyby to pomieszczenie nie sąsiadowało z pełnym przepychu Salonem Lustrzanym zwiedzający zatrzymywaliby się w nim na dłużej. A może i nie, bo sznury oddzielające część niedostępną dla zwiedzających nie pozwalają obejrzeć rzeczy w nim najważniejszych. W końcu takie saloniki to były gadżeciarnie, a jak tu oglądać gadżety wyprawiając sztuki ekwilibrystyczne za sznurem. Rozumiem ochronę dywanu ( w typie Tebris, z początku XX wieku ) ale coś się komuś tu z lekka nie udało, oględnie pisząc . Zwiedzanie wnętrz nie polega na rzucie okiem zza sznura. Tak to się robiło kiedyś, standardy się zmieniają. W jednym z angielskich muzeów, we wnętrzach z meblami z czasów królowej Anny, znacznie starszymi i wyższej klasy niż te w łódzkiej willi, pracownik muzeum zechciał pokazać Mamelonowi i mnie mechanizmy ukryte w XVIII - wiecznych sekreterach. Rany a tu oglądam małe bibelociki zza sznura! Coraz więcej muzeów starych wnętrz zmienia sposób ich zwiedzania. I słusznie bo inaczej nikt ich zwiedzać nie będzie!
Salon kwiatów
Salon kwiatów został odtworzony według zachowanej fotografii. Tkanina tapety została odtworzona według oryginalnej tapety znalezionej w jednym z wnętrz. Znaczy jest bardzo blisko oryginału, czyli wystroju tego wnętrza z przełomu wieków XIX i XX. Salon jest w zasadzie neorokokowy, przynajmniej meble są wspomnieniem XIX - wiecznych stolarzy o pracach ich XVIII - wiecznych poprzedników.W niszy okiennej mamy cały komplecik takich mebli. Całkiem nie rokoko jest za to stojące przed niszą pianino z 1850 roku. Ciężki, neobarokowy instrument jest zadziwiający. Jak wiadomo w epoce baroku to klawikord był chyba najbardziej znanym instrumentem klawiszowym ( pomijając rzecz jasna organy, na których nie grywało się na ogół w domowych pieleszach, he, he ), fortepian to późniejsza sprawa a pianino jeszcze nowsza. Upchanie XIX - wiecznego instrumentu w barokową formę jest nieco zbawne, ale myślę że ludzie Belle Époque tego tak nie odbierali. Ot, po prostu mebelek dopasowany do wnętrza, wypadało mieć takie coś żeby nikt nie posądził rodziny o brak kultury. Żadnego zastanawiania się nad historią instrumentu i jego formą nie było. Katowane lekcjami gry dzieci od czasu do czasu musiały popisać się na rodzinnych zebraniach czy przed gośćmi, niekiedy grywały też panie. Panowie popisywali się rzadko,chyba że byli bardzo dobrymi muzykami, paniom zadarzało się dręczyć publiczność bez względu na umiejętności.
Mebelki w salonie kwiatów są utrzymane w stylu Ludwika XVI, najbardziej chyba do mnie przemawia ich zespół ustawiony nieopodal kominka. Stolik z blatem wykonanym w technice pietra dura przypomina mi blacik opisany prze Reymonta w najbardziej łódzkiej z łódzkich powieści, ciężkostrawnej kobyle "Ziemia Obiecana" ( doskonały materiał na scenariusz ale czytadło nie najlepsze). Tamten powieściowy był troszkę inny - "Na płycie kwadratowej czarnego marmuru o bardzo rzadkim błękitnawym odcieniu rzucono wiązankę fiołków, róż jasnożółtych i liliowych, obsypanych złotordzawym pyłem storczyków; jeden motyl o rubinowo-zielonych skrzydłach chwiał się razem ze storczykiem, na który opadł, a dwa inne unosiły się w powietrzu. I tak to było cudownie wykończone i do złudzenia prawdziwe, że chciało się podnieść te kwiaty lub uchwycić za skrzydełka motyle.". Niestety ten powieściowy blat nie ozdobił ani stolika, ani oprawiony w brązową ramę nie zawisł na ścianie, Trawiński zbankrutował, odstrzelił się a stoliczek pewnikiem zlicytowano. Tak to się czasem w Łodzi działo z właścicielami willi i pałacyków. Stoliczek w salonie kwiatowym państwa Herbstów ma tylko na blaciku rubinowo- zielonego motyla. Fiołki, róże i storczyki są nieobecne razem z czarnym marmurem tła.
Szczęśliwie realnemu panu Herbstowi wiodło się lepiej w interesach niż powieściowemu panu Trawińskiemu. Zresztą nie mogło być inaczej, był w końcu zięciem Scheiblera. Sam też musiał być człowiekiem twardo stąpającym po ziemi. Jeżeli czytać dzieło Reymonta jako powieść z kluczem to spotkamy się z takim opisem pana Herbsta -"Był największym po teściu dorobkiewiczem, w tym świecie dorobkiewiczów najwykształceńszym, dobrze wychowanym, przyjemnym w obcowaniu, ale i najbardziej nieubłaganym i najbardziej wyzyskującym pracę, ludzi i wpływy, jakie miał wszędzie." Nieźle co? Reymont jednak nie do końca był sprawiedliwy w ocenie tego wyzysku, na tle innych łódzkich fabrykantów Herbstowie nie wypadali najgorzej ( papa Scheibler jako milioner w pierwszym pokoleniu był naprawdę bezwzględny ). Dziś sto lat z hakiem po opublikowaniu powieści Reymonta potomkowie fabrycznych robotników drepczą po pokojach państwa Herbstów i raczej nie zastanawiają się czy te złocone mebelki to z krwawicy dziadka. Częściej wymrukują "Jak można było takie fabryki rozpierniczyć? Taki mająt przeputać i zrujnować! Ile by tu roboty było dla ludzi i jakie biznesy można by koło tego pootwierać". Qrcze, potomkowie wyzyskiwanych to czyste lodzermensche!
Jadalnia
"Lokaj wyszedł, a on rzucił po jadalni oczami: była umeblowana z banalnym łódzkim przepychem; boazerie z dębu do połowy ścian, kredensy w bretońskim stylu z ciemnego orzecha, z masą sreber i porcelany na półkach, staroniemieckie dębowe i wspaniale rzeźbione zydle dokoła olbrzymiego stołu, oświetlonego żyrandolem w formie bukietu tulipanów, w którym jaśniała elektryczność." No, nie do końca tak jest jak w tym cytacie ( zydle, kredensy w bretońskim stylu, tulipanowy żyrandol - ni ma ) ale wrażenie pewnej banalności towarzyszy oglądaniu tego pomieszczenia. Pokój wyłożony dębową boazerią, z ciemną tapetą, ciężkimi meblami z przełomu wieków XIX i XX. Nic oryginalnego oprócz pseudokominka kryjącego ..... kaloryfer. Na ścianach kopia Rubensa ( "Faun i bachantka" wisi nad tym fałszywym kominkiem ) i martwe natury z przełomu XVII i XVIII wieku ( o autorstwo podejrzewałam Holendra albo innego Flamandaa to Włoch i Anglik są ich autorami ). Wystrój jadalni zrekonstruowano na podstawie zdjęcia z lat trzydziestych. Szczerze pisząc nie darzę tego pokoju jakąś estymą, jest nudny i zimny do bólu. Nawet rozstawiona piękna duńska zastawa stołowa ( Flora Danica z lat dwudziestych - miodzio ) nie zdołała go ożywić. Pozwolę sobie jeszcze raz zacytować Reymonta - "Obiad był najzwyklejszy, na sposób niemiecki. Mało mięsa, a wiele jarzyn.". Nic tak jak ten cytacik nie oddaje ducha tej jadalni.
Sala balowa
No nie jest to najładniejsza sala balowa w Polsce. Ba, to nie jest nawet najładniejsza sala balowa w Łodzi! Jednak wnętrze jest na swój sposób oryginalne. Wystrój sali balowej utrzymany jest w stylu Tudorów, dość rzadko spotykamy w naszym kraju nawiązania do renesansu angielskiego. Ta tradycja była nam obca. Owszem renesans włoski, niemiecki czy niderlandzki odcisnęły swoje piętno na polskiej sztuce XVI wieku, ale angielskie rozwiązania architektoniczne ( i nie tylko architektoniczne ) nie znalazły u nas jakoś nigdy głębszego oddźwięku. Zastanawiałam się skąd ten pomysł na import tego właśnie stylu. Może bliski holenderskiemu późnemu gotykowi pasował do "berlińskiej" maniery urządzania wnętrz, a może jakieś fascynacje angielskie właścicieli znalazły swoje odbicie w takim właśnie wystroju reprezentacyjnego wnętrza? Otóż taki a nie inny wystrój sali niewiele ma wspólnego z gustem państwa Herbstów. Dawniej ta sala była urządzona w stylu empire, taka właśnie jest na zachowanych przedwojennych fotografiach. No ale dzisiaj mamy renesans angielski, widać tak bardziej pasiło konserwatorom. Oczywiście styl Tudorów stylem Tudorów a eklektyzm charakterystyczny dla łódzkich wnętrz pałacowych swoją drogą. Komoda i stolik stojące w sali balowej to wczesna XX -wieczna wersja mebli Boulle ( Henryk VIII i Ludwik XIVw jednym stali domu, he, he ). Cenność w sali balowej to witraż na drzwiami wejściowymi, dzieło włoskiego witrażysty Antonio Salvatiego. Rzeźba marmurowa umieszczona ni w pięć ni w dziewięć naprzeciwko fortepianu jakoś szczególnie mnie nie zachwyca. Natomiast za urzekający uważam parawan kominkowy, takie mam jakieś gusta robótkowe.
Subskrybuj:
Posty (Atom)