Czasem tak się człowiekowi robi że czegoś po prostu bardzo chce. Dobre ludzie mu tłumaczą, temu człowieku, że chciejstwo takie trochę durnawe bo sorry taki mamy klimat, ale na upór wynikający z głupoty rzadko tłumaczenia pomagają. Tak, tak, to jest samokrytyka. Rzetelnie, sumiennie, z należytym namaszczeniem przeprowadzona. 'Felicia' ujrzana pierwszy raz w Wisley jawiła się jako wspaniałe krzaczydło, z tych dających się traktować jak róża czepna. No cóż, sprowadziłam ściepkowo z zagramanicy i czekałam na te olśnienia. Pierwszy rok czekałam, drugi rok czekałam, trzeciego coś tam drgnęło i 'Felicia' jakby zdecydowała się że jednak zaakceptuje ogród w którym przyszło jej żyć ( mam wrażenie że przez prawie trzy sezony znosiła go z najwyższym obrzydzeniem i usiłowała pokazać swoim marnym wyglądem tą najwyższą "łobrzydliwość" ją biorącą ). Szału nie ma, doopska uroda różanego krzaczka nie urywa, ale coś tam się na pędach normalnie kwieci. Dotychczas 'Felicia' prezentowała na nich twory kwiatopodobne, wyglądające od czapy ( gdyby nie to że roślina pochodzi z renomowanej szkółki podejrzewałabym chachmęctwo ), teraz jednak pokazała że ona to ona. Może nadejdzie czas że obsypie się krzak kwiatami, jak ten zapamiętany w Anglii, nadzieja jeszcze nie zgasła, bo w ogóle "piżmaki" u mnie wolno się aklimatyzują.
Dobra, teraz metryczka. 'Felicia' należy do grupy róż piżmowych ( Hybrid Musk ), to jest hybryd Rosa moschata z innymi gatunkami i grupami róż. Ponoć "piżmówki" tak naprawdę mają więcej wspólnego z Rosa multiflora niż z różą piżmową, ale tak się jakoś utarło nazywać je mieszańcami piżmowymi a nie mieszańcami wielokwiatowymi. Może sprawia to zapach, pamiątka przekazana w genach przez Rosa moschata ( ponoć ten niby "czysty" gatunek róży to mieszaniec, w naturze krzewu Rosa moschata nie znaleziono ), a może po prostu nazwa róża piżmowa brzmi jakoś ładniej niż róża wielkwiatowa?
'Felicia' "urodziła" się w ogrodzie wielebnego Josepha Hardwicka Pembertona w Pemberton Nursery w Romford w hrabstwie Essex, gdzieś tak przed rokiem 1926 to było. W świat została jednak wprowadzona przez współpracownika wielebnego Pembertona, Jack'a Bentalla w roku 1928, dwa lata po śmierci "tatusia", po którego siostrze odziedziczyła imię. Odmiana jest wynikiem krzyżowania ulubionego przez wielebnego mieszańca z udziałem róży piżmowej 'Trier', autorstwa Petera Lamberta ( o lambertianach lepiej zmilczeć, mniej różanie zaawansowani mogliby nie zdzierżyć ), ze starym mieszańcem herbatnim 'Ophelia'. Multum kremowo - białych kwiatów + piękna jasna różowość z delikatnym łososiowym odcieniem - tak wyglądają rodzice. 'Felicia' dorasta przeciętnie do wysokości dwóch i pół metra a taka średnia osiągana przez tę odmianę szerokość wynosi prawie trzy metry. Nieprzycinana 'Felicia' w warunkach angielskich zamienia się w potwora, spokojnie "wyciąga" sześć metrów. Kwitnie klastrami drobnych ( do 5 cm średnicy ), półpełnych kwiatów ( 9 - 16 płatków ) i to kwitnie prawie nieprzerwanie ( chodzą słuchy że kwitnienia jesienne są nawet bardziej obfite niż to pierwsze, czerwcowe ). Pachnie tak że klękajcie narody, no "piżmak"! Jeden minus - róża z tych ciepłolubnych, ostre mrozy mocno jej szkodzą ( choć przeżywa okopczykowana ).
I to szczytowe ( uchodzi za najlepszą różę Pembertona ) osiągnięcie "piżmactwa" rośnie u mnie powoli i dopiero od niedawna porządnie kwitnie. Ogrodnictwo uczy cierpliwości! Oj, jak uczy!
wtorek, 30 sierpnia 2016
piątek, 26 sierpnia 2016
Olszynka u Ewandki
Ponoć upały znów nadciągają więc zamiast przygotowywanych postów wycieczkowych ( z przyobiecaną fotką Menhira dla fanek obiektu, he, he ) będzie post cienisty o Olszynce Ewandki. Czuję się z Olszynką osobiście związana bo brałam udział w obsadzaniu jednej jej części.
Zanim Olszynka stała się czymś na kształt angielskiego woodland, była sobie zwykłym chynchem, porośniętym wszystkim w co obfituje okolica ( obfituje głównie w nawłocie i osty ). W ramach radości ogrodnika występowały też w Olszynce krzewy kolczaste, najprawdopodobniej jeżyny oraz rośliny perzopodobne. Tak po całości to szło i do pewnego momentu w ogóle Ewandce nie przeszkadzało. Uprawiała tzw. ogród górny z masą irysów bródkowych, pełen drzew, krzewów i traw, a daleka Olszynka jej nie interesowała bo z domu była po prostu niewidoczna. Krzysiu który ma swoją własną pasję, tak pośrednio związaną z ogrodnictwem ( znaczy czai się z aparatem na żywinę która do ogrodu przychodzi ) tematu przezornie nie zaczynał, czując czym grozi rozpoczęcie ogrodowania na ugorze, który w sobie miał bardzo mało z cud łąk za to dużo z tych wszystkich straszeń roślinami inwazyjnymi. Jednak parę lat temu decyzja została podjęta - Olszynkę ruszono! To była praca z tych heroicznych ( nadal jest - sąsiedztwo posiada chynch i jest szczęśliwe, w związku z czym Ewandka ściółkuje piętrowo coby się nic nie siało, a Krzysiu obrabia strefę buforową ). Szczęśliwie ogród jest z tych naturalistycznych, więc nawet jak się coś wrażego zaplącze to nic takiego się nie dzieje, grunt żeby wraże z przyczółku się nie rozlazło.
Największą wartością w Olszynce jest sama Olszynka, Ewandka oswoiła "dziki" olchowy zagajnik rosnący na brzegu rzeczki stanowiącej granicę działki. Ziemia czarna i żyzna, wzbogacona rozkładającymi się liśćmi i koszoną trawą zmieniającymi się w kompost tak bezpośrednio na miejscu przyszłych nasadzeń. Struga sobie szemrze, nie zamarza zimą, ziemia wilgotnieje całorocznie - wymarzone miejsce dla długoszy, tulejników i wszelkich roślinnych wodopijców. Oczywiście są w Olszyce bardziej suche miejsca a nawet takie bardzo suche, szczególnie tam gdzie gdzie korzenią się kaliny czy czeremchy, no ale w końcu są na świecie paprocie o mniejszych wymaganiach wodnych niż długosze, są funkie, oraz cała masa cieniolubów, które niekoniecznie muszą mieć bardzo wilgotno w korzonkach.
Ja zapisałam się w historii Olszynki namawiając Ewandkę na pierwiosnki wianuszkowate Primula bulleyana i pierwiosnki kwieciste Primula florindae. One i popularniejsze od nich pierwiosnki japońskie Primula japonica poczuły się w Olszynce na tyle dobrze że zaczęły się masowo rozsiewać. Ewandka jeszcze o tym nic nie wie ale dalej knuję pierwiosnkowo - myślę że można by rozszerzyć nieco paletę barw z pomocą pierwiosnków Primula bessiana i Primula x bullesiana, kwitnących nieco później niż pierwiosnki japońskie ( mniej więcej w tym samym czasie co pierwiosnki wianuszkowate i kwieciste ). Ha, w Olszynce nie zostało powiedziane ostatnie pierwiosnkowe słowo! Znaczy o ile da się przekonać Ewandkę ( na szczęście pierwiosnki potrafią się podobać, w masie są urocze ).
Jednak na moich zdjęciach z Olszynki nie ma pierwiosnków, są głównie funkie i paprocie. Sadzone masowo, bez jakichś strasznych ekstrawagancji jeśli chodzi o odmiany, nie o Rarytetis rzadkospotykanensis Ewandce chodziło, tylko o rośliny które będą dobrze rosły i nie będą sprawiać niemiłych niespodzianek. Są tzw. lepsze funkie ale jak widzicie Olszynka Ewandki uniknęła ugrzęźnięcia w ramach ogrodu kolekcjonerskiego ( no wicie rozumicie, funkia po całości, jedna obok drugiej sadzone po jednej sztuce - człowiek niezafunkiowany oczopląsa dostaje i nie wie już czym się która od której różni, ja tak dokładnie robię z irysami, he, he ). Chcę by właśnie w kierunku takiego bardziej spokojnego ogrodu powoli zmierzał Alcatraz ( feria barw to na piochach ).
P.S. Koty nadspodziewanie mile, smarowanie i zakraplanie oczek bez ekscesów, chyba podejrzewają że im tyłki obsmarowałam, stąd te łagodności i ogólne przyjazne nastawienie do pańciostwa. Niestety czeka mnie wizyta u Dohtora, Sztaflik coś nie tego.
czwartek, 25 sierpnia 2016
Schyłek lata na Suchej - Żwirowej
Jakby Meg z Agatkiem do spółki tego lata nie zaklinały to lato definitywnie wkroczyło w fazę schyłkową. Ha, "Mimozami jesień się zaczyna" jak pisał wieszcz Julian, a pan Czesiu śpiewał to pisanie - cholerna nawłoć kwitnie! Oprócz nawłoci kwitną sedumki i pierwsze marcinki, no i zaczynają kłosić się trawska, nie ma zmiłuj wrzesień u proga. A wrzesień to już nie lato. W "gogródku" praca wre, usiłuję ogarnąć to co jest nie do ogarnięcia. Co prawda bliżej mi do Sancho Pansy niż do Don Quijote de la Mancha, ale jak są wiatraki to jakoś nie mogę usiedzieć na tyłku. Oczywiście moje ogarnięcie Alcatrazu i przyległości będzie wyrywkowe, niepełne i obiektywnie niezadowalniające, ale co tam. Kopia w dłoń, Rosynant ( Pan Andrzejek ) spięty i atakujemy potwora. Działanie się liczy, walka, Panie tego, tyrka jak na roli i opowieści rycerskie do wtóru mruczących kotów ( moje stado Dulcynej z Toboso, co jedna to piękniejsza ). Hym, à propos kotów - leczę potwory z uczuleń, problemów po polowaniach na miejskie gołębie i skutków przyjaźni z jeżami ( pchły ), ciężko mi idzie. Maść jest zlizywana w przemyślny sposób, przed zakraplaniem oczu najlepiej się schować, aplikacja kropelek antypchłowo - antykleszczowych w przypadku Lalka skończyła się kwikiem "Pazury mi obgryzają i szpilką kłują w ogon!". Brzmiało oczywiście fortissimo! Zapodanie czegokolwiek łączy się z wyrywaniem z pańcinych objęć, muszę polować na stado żeby stosować medykamenta. Codzienne polowania doprowadziły do udoskonalenia technik łowieckich łowczyni i technik ucieczkowych odławianych. Boszsz... jakie pułapki wymyślam, jak okienko szybko zamykam i szlafrokiem już rzucam jak lassem! Jakie sprytne wymyki stosuje Felicjan, jak gryzie, a Sztaflik jak potrafi się zaszyć, nie do znalezienia kociczka. Sezon łowiecki u mnie w pełni, chyba powinnam dogłębniej przemyśleć sprawę trofeów ( jeżeli Felicjan jeszcze raz mnie pogryzie albo się inaczej wyzłośliwi to jego paskudny uczulony łeb ozdobi ścianę nad łóżkiem, a ja codziennie bez przeszkód będę smarowała ten obrzydliwy nochal czym będę chciała - tak sobie czasem pozwalam marzyć jak jestem przez tę bestię upokarzana ).
Polowania odbywają się najczęściej na przyszłej Suchej - Żwirowej, chowanie się przede mną w Alcatrazie nie jest uprawiane ( a to byłoby naprawdę skuteczne działanie ), co skłania mnie do podejrzeń że koty jakieś gry ze mną prowadzą. Nie wiem , może mnie testują przed konkursem na Pańcię Roku, he, he. Obawiam się że utraciłam szansę na zakwalifikowanie się do kwalifikacji na kwalifikację - włożyłam Felicjana do rękawa szlafroka ( coś jak kaftan bezpieczeństwa ) i leżał tak z maścią na nosie, przytrzymywany ręką żeby się nie stoczył z wyra. Rano zobaczyłam że na miejscu które poprzedniego dnia "opracowywałam", przy świeżo posadzonych irysach, narżnięta jest duża, niezagrzebana kupa ( a normalnie to Felicjan okupuje kasztanowiec przy kompostowniku i kulturalnie po kociemu po sobie sprząta ). Stał kociszon na daszku szopki i wyzywająco się gapił. Wiem że to jego sprawka, choć "z dymiącą spluwą" go nie złapałam. Sprzątnęłam, pogroziłam i pocieszająco pomyślałam o tym łbie nad łóżkiem.
Na przyszłej Suchej - Żwirowej odbyło się w poniedziałek pierwsze jesienne przycinanie lawend, cięłam po nowemu - na pieczarkę i w kulę. Nie ruszyłam tylko lawandyny 'Grappenhall', przycięłam ją późną wiosną i roślina dopiero teraz rozpoczęła kwitnienie. Trochę szkoda mi było kwiatów, poczekam jeszcze i przytnę po połowie września. Muszę za to szybciutko zrobić coś z sedumkami rosnącymi przy "józefku" vel hyzopku. Hyzopek osiągnął właśnie status rabatowego monstrum i trzeba ewakuować sąsiedztwo z zasięgu hyzopkowego rażenia. Niby mogłabym przyciąć hyzopka ale on jest urodny jako taki duży roślin, no widać że hyzopek jest szczęśliwy na tym stanowisku! Serce boli ciąć szczęśliwca, niech więc epatuje tym szczęściem po całej rabacie - może co wybredniejsze rośliny typu Morina longifolia to ruszy ( przez osmozę, he, he ). Sedumki wylądują na przodzie rabaty, to średniaki więc jakoś się wkomponują. Szczęście hyzopka skłoniło mnie do posadzenia jeszcze jednego egzemplarza tej rośliny na przyszłej Suchej - Żwirowej, tym razem jest to hyzopek o różowych kwiatach ( niebieskości na tej rabacie już niemal aż nadto ). W ogóle w tym roku posadziłam na przyszłej Suchej - Żwirowej sporo roślin o różowych kwiatach.
Przede wszystkim jeżówki. Ciągle mi ich mało, w dodatku mam tzw. ekskluzywne chciejstwo - Echinacea pallida 'Hula Dancer'. Wysoka, może nienachalnie urodna ( dla mnie śliczna, Sławek się wzdrygnął jak ujrzał na moitorze, Mamelon rozumie moje zauroczenie ) ale będzie pasić do traw ( niebieskie palczatki i takiegoż koloru prosa ). Niestety najbliższa "detaliczna" jeżówka tej odmiany uprawiana jest w Olsztynie ( znaczy tak mi wyszło z wyklikania ). No nie ma lekko. Podobają mi się też inne różowości - rzuciło mną w krwawnice. Niby powinny rosnąć na wilgotnym ale bez przesadyzmu, na bardziej mokrej glebie mogłyby zacząć szaleć, to ekspansywna bylina. Tył mojej suchej rabaty miejscami nie jest aż tak bardzo piaskowo "leciutki", są miejsca na których udają się głowaczki olbrzymie a werbeny patagońskie odmówiły współpracy. Może to nie będzie tak sucho i żwirowo ale co tam, grunt żeby rosło w zgodzie z gruntem czyli tak naprawdę to ogrodem a nie książkowymi założeniami na temat "Piaseczek, Żwir i roślinki które w nich uprawiamy". Przeca nie będę ziemi wymieniać na parudziesięciu metrach kwadratowych żeby było w zgodzie z książkowymi mundrościami na temat "suchych" rabat. Przyjęłam do wiadomości że kiedyś rosła tam pokrzywa w ilości masowej a jakości pierwszej i tak do końca moja Sucha - Żwirowa nie będzie taka sucha. Krwawnicom w tym przekropnym sezonie tak spodobało się na tyle suchej rabaty że solidnie wybujały. Do towarzystwa dosadziłam im hortensje wiechowate, przesadzone z Alcatrazu i niech to sobie jakoś tam rośnie. Trochę wygląda zaskakująco, macierzanka "w odmianach" na przodzie, w planach lnica "wulgarna" na przedpolu a z tyłu hortensje i krwawnice, ale taki właśnie mam ogród! Moje najnowsze krwawnicowe zdobycze to 'Blusch' i 'Pink Blusch', w jasne różyki mną rzuciło. Na bardziej suchym rosną perowskie, różowa bledzizna jakoś lepiej grała do tych szaro - niebieskich odcieni. Moje pierwsze krwawnice to raczej takie nasycone róże, na szczęście niewpadające w czerwień ( taka jest na zdjątku ). Jedno tylko muszę wytępić - wściekłą żółć kwiatów nawłoci która jak feniks z popiołów wyrasta mi wśród drzew podwórka ( mea culpa - za rzadko wchodzę do tej części podwórkowego ogrodu i związku z tym nie tępię żółtej zołzy jak powinnam ).
Polowania odbywają się najczęściej na przyszłej Suchej - Żwirowej, chowanie się przede mną w Alcatrazie nie jest uprawiane ( a to byłoby naprawdę skuteczne działanie ), co skłania mnie do podejrzeń że koty jakieś gry ze mną prowadzą. Nie wiem , może mnie testują przed konkursem na Pańcię Roku, he, he. Obawiam się że utraciłam szansę na zakwalifikowanie się do kwalifikacji na kwalifikację - włożyłam Felicjana do rękawa szlafroka ( coś jak kaftan bezpieczeństwa ) i leżał tak z maścią na nosie, przytrzymywany ręką żeby się nie stoczył z wyra. Rano zobaczyłam że na miejscu które poprzedniego dnia "opracowywałam", przy świeżo posadzonych irysach, narżnięta jest duża, niezagrzebana kupa ( a normalnie to Felicjan okupuje kasztanowiec przy kompostowniku i kulturalnie po kociemu po sobie sprząta ). Stał kociszon na daszku szopki i wyzywająco się gapił. Wiem że to jego sprawka, choć "z dymiącą spluwą" go nie złapałam. Sprzątnęłam, pogroziłam i pocieszająco pomyślałam o tym łbie nad łóżkiem.
Na przyszłej Suchej - Żwirowej odbyło się w poniedziałek pierwsze jesienne przycinanie lawend, cięłam po nowemu - na pieczarkę i w kulę. Nie ruszyłam tylko lawandyny 'Grappenhall', przycięłam ją późną wiosną i roślina dopiero teraz rozpoczęła kwitnienie. Trochę szkoda mi było kwiatów, poczekam jeszcze i przytnę po połowie września. Muszę za to szybciutko zrobić coś z sedumkami rosnącymi przy "józefku" vel hyzopku. Hyzopek osiągnął właśnie status rabatowego monstrum i trzeba ewakuować sąsiedztwo z zasięgu hyzopkowego rażenia. Niby mogłabym przyciąć hyzopka ale on jest urodny jako taki duży roślin, no widać że hyzopek jest szczęśliwy na tym stanowisku! Serce boli ciąć szczęśliwca, niech więc epatuje tym szczęściem po całej rabacie - może co wybredniejsze rośliny typu Morina longifolia to ruszy ( przez osmozę, he, he ). Sedumki wylądują na przodzie rabaty, to średniaki więc jakoś się wkomponują. Szczęście hyzopka skłoniło mnie do posadzenia jeszcze jednego egzemplarza tej rośliny na przyszłej Suchej - Żwirowej, tym razem jest to hyzopek o różowych kwiatach ( niebieskości na tej rabacie już niemal aż nadto ). W ogóle w tym roku posadziłam na przyszłej Suchej - Żwirowej sporo roślin o różowych kwiatach.
Przede wszystkim jeżówki. Ciągle mi ich mało, w dodatku mam tzw. ekskluzywne chciejstwo - Echinacea pallida 'Hula Dancer'. Wysoka, może nienachalnie urodna ( dla mnie śliczna, Sławek się wzdrygnął jak ujrzał na moitorze, Mamelon rozumie moje zauroczenie ) ale będzie pasić do traw ( niebieskie palczatki i takiegoż koloru prosa ). Niestety najbliższa "detaliczna" jeżówka tej odmiany uprawiana jest w Olsztynie ( znaczy tak mi wyszło z wyklikania ). No nie ma lekko. Podobają mi się też inne różowości - rzuciło mną w krwawnice. Niby powinny rosnąć na wilgotnym ale bez przesadyzmu, na bardziej mokrej glebie mogłyby zacząć szaleć, to ekspansywna bylina. Tył mojej suchej rabaty miejscami nie jest aż tak bardzo piaskowo "leciutki", są miejsca na których udają się głowaczki olbrzymie a werbeny patagońskie odmówiły współpracy. Może to nie będzie tak sucho i żwirowo ale co tam, grunt żeby rosło w zgodzie z gruntem czyli tak naprawdę to ogrodem a nie książkowymi założeniami na temat "Piaseczek, Żwir i roślinki które w nich uprawiamy". Przeca nie będę ziemi wymieniać na parudziesięciu metrach kwadratowych żeby było w zgodzie z książkowymi mundrościami na temat "suchych" rabat. Przyjęłam do wiadomości że kiedyś rosła tam pokrzywa w ilości masowej a jakości pierwszej i tak do końca moja Sucha - Żwirowa nie będzie taka sucha. Krwawnicom w tym przekropnym sezonie tak spodobało się na tyle suchej rabaty że solidnie wybujały. Do towarzystwa dosadziłam im hortensje wiechowate, przesadzone z Alcatrazu i niech to sobie jakoś tam rośnie. Trochę wygląda zaskakująco, macierzanka "w odmianach" na przodzie, w planach lnica "wulgarna" na przedpolu a z tyłu hortensje i krwawnice, ale taki właśnie mam ogród! Moje najnowsze krwawnicowe zdobycze to 'Blusch' i 'Pink Blusch', w jasne różyki mną rzuciło. Na bardziej suchym rosną perowskie, różowa bledzizna jakoś lepiej grała do tych szaro - niebieskich odcieni. Moje pierwsze krwawnice to raczej takie nasycone róże, na szczęście niewpadające w czerwień ( taka jest na zdjątku ). Jedno tylko muszę wytępić - wściekłą żółć kwiatów nawłoci która jak feniks z popiołów wyrasta mi wśród drzew podwórka ( mea culpa - za rzadko wchodzę do tej części podwórkowego ogrodu i związku z tym nie tępię żółtej zołzy jak powinnam ).
niedziela, 21 sierpnia 2016
Tour de Tajoj - pałac i park pałacowy w Korczewie
Niby odpoczywamy ( he, he, he ) - od obowiązków, miejsc codziennych, związków stałych i tym podobnych umocowań w życiu naszym powszednim. Znaczy mamy wakacje! Jak wakacje to podróże, więc nie dziwcie się że w sierpniu coś u mnie mało ogrodowo. Zaniosło nas ( Mamelona i mnie ) do pięknej Krainy Tajojów, odbyłyśmy klasyczny zajazd na Ewandkowo, połączony z klasycznym uprowadzeniem łupów i wyżarciem śledzi od Zenka z Gręzewa ( gospodarze znieśli z godnością, nie bronili włości, choć było coś na kształt ataku szarlotką ). Tradycyjnie już odwiedziny u Ewandki i Krzysia łączą się z zapuszczaniem w głąb tajemniczej Krainy Tajojów. Tym razem było wschodnie Mazowsze i zachodnie Podlasie. Krótkie sprawozdanko z podróży, travelowe zapiski pani starszej z wyprawy na Wschód.
Wielkim szczęściem jest że Kraina Tajojów nie jest jeszcze opanowana przez turystę masowego, lepiej brać kanapki na drogę niż co chwilka natykać się na smażalnie wszystkiego, słuchać ptaszkowych świergoleń niż ymc, ymc dobiegającego z dyskotek. Cisza i spokój, bociany w gniazdach, myszołowy na łowach, zwiedzacze wolnym kroczkiem po zwiedzaczych ścieżkach, Bozia w niebie - pełna harmonia. Bez obawy zadeptania przez dziki tłum spokojnie zwiedziliśmy pałac w Korczewie, obiekt dość niezwykły bo pałac wrócił do spadkobierców przedwojennych właścicieli i ich staraniem został podniesiony z ruin. Oczywiście remont jeszcze nieskończony, czemu trudno się dziwić zważywszy na skalę zniszczeń jaką historia zafundowała zabytkowi. Jednak tzw. domowe pielesze"doszły do siebie" na tyle że udostępniono je zwiedzającym, można też pospacerować po parku przy pałacu. W pałacu odbywają się też tzw. imprezy okolicznościowe, z czegoś trzeba to wszystko utrzymać, a wierzcie że rzadko co wyciąga kaskę z portfela jak stary i duży budynek. Słowo kamienicznicy! Jak już coś się wyremontuje na cacy to okazuje się że tam gdzie się zupełnie tego człowiek nie spodziewał pojawia się problem, najczęściej z tych drenujących kieszeń w tempie ekspresowym. Taki jest już los "szczęśliwych" posiadaczy półruin wysoko metrażowych. Zatem uchylcie z głów kapelusze, ten odbudowywany własny majątek typu zespół pałacowo - parkowy to ciężki dopust a nie dorabianie się na dotacjach i w ogóle wielkopańskie życie. Ha, po drodze nie widać żeby włościanie odrabiali pańszczyznę, sianko zwozili do pańskiej stodółki albo w jakiś inny sposób zaspokajali wyobrażenia o wyzysku chłopstwa podlaskiego przez zdegenerowanych posiadaczy pałacu. Pałacowi za kasą w pocie czółka się kręcą jak wszystkie ludzie.
Pałac został wybudowany w latach 1734 – 1736 przez Wiktoryna Kuczyńskiego. Wcześniej były tu budowle obronne, coś warownego - zachowały się do dzisiaj fundamenty. To że obronne nie powinno dziwić, w XIII wieku szalało tu Tatarstwo ( jeszcze nie polskie ), w XVII wieku ziemie te zalał szwedzki potop. Jednak w XVIII wieku, a konkretnie to w 1712 roku nastał dobry czas dla Korczewa, właścicielem majątku został wspomniany już Wiktoryn, kasztelan podlaski znany z tego że kiesy na reprezentację rodu nie skąpił. To on zaangażował Koncentiego Bueni, który musiał być na tyle dobrym architektem że Korczew zyskał miano podlaskiego Wilanowa. Po około 100 latach pałac przebudowano wg. projektu Franciszka Jaszczołda. Na tym nie koniec - po stu latach pałac znów się opatrzył i przebudowano go po raz trzeci. Tym razem odbyło to się wg. koncepcji profesora Stanisława Noakowskiego, pałac rekonstruował, wspólnie z Wandą Ostrowską Marian Walentynowicz. Tak, tak, facet który rysował Koziołka Matołka! Ha, ale pałac to nie wszystko w Korczewie - na cały zespół pałacowy składają się następujące budynki: pałac murowany klasycystyczny ( wyliczając ponownie - powstał jako barokowa budowla, potem został przebudowany w stylu neogotyckim, obecnie to klasycystyczny "klasyczniak" ), pawilon lub też letni pałacyk tzw. Syberia pochodzący z końca XIX wieku ( Syberia dlatego że ponoć byli tam przetrzymywani "na etapie" zesłańcy na Sybir ), oficyna, kaplica która kiedyś była oranżerią, neogotycka studnia z figurą św. Jana Nepomucena ( uwielbiam nazwę "nepomuk" określającą wszelkie kapliczki i tam inne pobożności z wizerunkiem św. Jana Nepomucena ) oraz kordegarda. Trzeba jeszcze w to wliczyć ogrodzenie z przełomu wieku XIX i XX i przejścia podziemne, tunele do oficyny, te klimaty. Normalnie strach się bać tej ilości budynków do remontu.
Dobra, budynki budynkami ale nas poniosło głównie do parku. A jest co oglądać. Park został podobnie jak niegdyś pałac z budowlanymi przyległościami zaprojektowany przez Franciszka Jaszczołda gdzieś około 1840 roku. To klasyczny krajobrazowy ogród angielski, kiedyś teren parku liczył sobie 35,5 hektarów, obecnie liczy ich 12. Park restaurowany, co widać, choć śmiem twierdzić że nie zawsze projektant trzymał się tzw. wzorca ( obsada z róż, z lekka chybiona - nie ta bajka ). Piękne za to nasadzenia z roślin bardziej kojarzących się z ogrodem naturalistycznym. Jednak widać starania, dosadzane są nowe drzewa, co rzuca się w oczy szczególnie w alejach ze starodrzewem. W parku zachowały się jeszcze rzadkie i stare okazy drzew, na przykład ponad stuletnie platany, karagana syberyjska zwana syberyjską akacją, jesion płaczący. Drzewa rosną w grupach, w najlepszym stylu Capability Brown'a, wszystko to bardzo malownicze. Szczęśliwie ( moim zdaniem, he, he ) w parku nie zachowała się tzw. sztuczna ruinka, której ozdobą był kamulec zwany Menhirem. Obecnie Menhir, dumnie i fallicznie wyrasta przed oczami zwiedzających z otaczającego go grabowego żywopłotu. Tak szczerze pisząc to po mojemu żywopłot też mu niepotrzebny, taki rozłupany, wertykalny jak się tylko da granit, najlepiej wygląda "nagi" wśród drzew. Boszsz... o jakież to sprośności można podejrzewać mój umysłek po takich wertykalno - fallicznych wywodach na temat Menhira, jednak wrażenia wzrokowego nie da się wyprzeć - pionowe solo najlepiej wypada bez przyległości angażujących wzrok. Pełna natura, tym bardziej że a- ha parku widoczne z menhirowego zakątka jest po prostu genialne. Choćby dlatego widoku warto przedreptać park w Korczewie!
Wielkim szczęściem jest że Kraina Tajojów nie jest jeszcze opanowana przez turystę masowego, lepiej brać kanapki na drogę niż co chwilka natykać się na smażalnie wszystkiego, słuchać ptaszkowych świergoleń niż ymc, ymc dobiegającego z dyskotek. Cisza i spokój, bociany w gniazdach, myszołowy na łowach, zwiedzacze wolnym kroczkiem po zwiedzaczych ścieżkach, Bozia w niebie - pełna harmonia. Bez obawy zadeptania przez dziki tłum spokojnie zwiedziliśmy pałac w Korczewie, obiekt dość niezwykły bo pałac wrócił do spadkobierców przedwojennych właścicieli i ich staraniem został podniesiony z ruin. Oczywiście remont jeszcze nieskończony, czemu trudno się dziwić zważywszy na skalę zniszczeń jaką historia zafundowała zabytkowi. Jednak tzw. domowe pielesze"doszły do siebie" na tyle że udostępniono je zwiedzającym, można też pospacerować po parku przy pałacu. W pałacu odbywają się też tzw. imprezy okolicznościowe, z czegoś trzeba to wszystko utrzymać, a wierzcie że rzadko co wyciąga kaskę z portfela jak stary i duży budynek. Słowo kamienicznicy! Jak już coś się wyremontuje na cacy to okazuje się że tam gdzie się zupełnie tego człowiek nie spodziewał pojawia się problem, najczęściej z tych drenujących kieszeń w tempie ekspresowym. Taki jest już los "szczęśliwych" posiadaczy półruin wysoko metrażowych. Zatem uchylcie z głów kapelusze, ten odbudowywany własny majątek typu zespół pałacowo - parkowy to ciężki dopust a nie dorabianie się na dotacjach i w ogóle wielkopańskie życie. Ha, po drodze nie widać żeby włościanie odrabiali pańszczyznę, sianko zwozili do pańskiej stodółki albo w jakiś inny sposób zaspokajali wyobrażenia o wyzysku chłopstwa podlaskiego przez zdegenerowanych posiadaczy pałacu. Pałacowi za kasą w pocie czółka się kręcą jak wszystkie ludzie.
Pałac został wybudowany w latach 1734 – 1736 przez Wiktoryna Kuczyńskiego. Wcześniej były tu budowle obronne, coś warownego - zachowały się do dzisiaj fundamenty. To że obronne nie powinno dziwić, w XIII wieku szalało tu Tatarstwo ( jeszcze nie polskie ), w XVII wieku ziemie te zalał szwedzki potop. Jednak w XVIII wieku, a konkretnie to w 1712 roku nastał dobry czas dla Korczewa, właścicielem majątku został wspomniany już Wiktoryn, kasztelan podlaski znany z tego że kiesy na reprezentację rodu nie skąpił. To on zaangażował Koncentiego Bueni, który musiał być na tyle dobrym architektem że Korczew zyskał miano podlaskiego Wilanowa. Po około 100 latach pałac przebudowano wg. projektu Franciszka Jaszczołda. Na tym nie koniec - po stu latach pałac znów się opatrzył i przebudowano go po raz trzeci. Tym razem odbyło to się wg. koncepcji profesora Stanisława Noakowskiego, pałac rekonstruował, wspólnie z Wandą Ostrowską Marian Walentynowicz. Tak, tak, facet który rysował Koziołka Matołka! Ha, ale pałac to nie wszystko w Korczewie - na cały zespół pałacowy składają się następujące budynki: pałac murowany klasycystyczny ( wyliczając ponownie - powstał jako barokowa budowla, potem został przebudowany w stylu neogotyckim, obecnie to klasycystyczny "klasyczniak" ), pawilon lub też letni pałacyk tzw. Syberia pochodzący z końca XIX wieku ( Syberia dlatego że ponoć byli tam przetrzymywani "na etapie" zesłańcy na Sybir ), oficyna, kaplica która kiedyś była oranżerią, neogotycka studnia z figurą św. Jana Nepomucena ( uwielbiam nazwę "nepomuk" określającą wszelkie kapliczki i tam inne pobożności z wizerunkiem św. Jana Nepomucena ) oraz kordegarda. Trzeba jeszcze w to wliczyć ogrodzenie z przełomu wieku XIX i XX i przejścia podziemne, tunele do oficyny, te klimaty. Normalnie strach się bać tej ilości budynków do remontu.
Dobra, budynki budynkami ale nas poniosło głównie do parku. A jest co oglądać. Park został podobnie jak niegdyś pałac z budowlanymi przyległościami zaprojektowany przez Franciszka Jaszczołda gdzieś około 1840 roku. To klasyczny krajobrazowy ogród angielski, kiedyś teren parku liczył sobie 35,5 hektarów, obecnie liczy ich 12. Park restaurowany, co widać, choć śmiem twierdzić że nie zawsze projektant trzymał się tzw. wzorca ( obsada z róż, z lekka chybiona - nie ta bajka ). Piękne za to nasadzenia z roślin bardziej kojarzących się z ogrodem naturalistycznym. Jednak widać starania, dosadzane są nowe drzewa, co rzuca się w oczy szczególnie w alejach ze starodrzewem. W parku zachowały się jeszcze rzadkie i stare okazy drzew, na przykład ponad stuletnie platany, karagana syberyjska zwana syberyjską akacją, jesion płaczący. Drzewa rosną w grupach, w najlepszym stylu Capability Brown'a, wszystko to bardzo malownicze. Szczęśliwie ( moim zdaniem, he, he ) w parku nie zachowała się tzw. sztuczna ruinka, której ozdobą był kamulec zwany Menhirem. Obecnie Menhir, dumnie i fallicznie wyrasta przed oczami zwiedzających z otaczającego go grabowego żywopłotu. Tak szczerze pisząc to po mojemu żywopłot też mu niepotrzebny, taki rozłupany, wertykalny jak się tylko da granit, najlepiej wygląda "nagi" wśród drzew. Boszsz... o jakież to sprośności można podejrzewać mój umysłek po takich wertykalno - fallicznych wywodach na temat Menhira, jednak wrażenia wzrokowego nie da się wyprzeć - pionowe solo najlepiej wypada bez przyległości angażujących wzrok. Pełna natura, tym bardziej że a- ha parku widoczne z menhirowego zakątka jest po prostu genialne. Choćby dlatego widoku warto przedreptać park w Korczewie!
piątek, 19 sierpnia 2016
"Ja z podróży"
Od ponad tygodnia miotam się po Polszcze - wyprawa wizytacyjna weekendowa, krótkie czasowo ale dość dalekie wyjazdy. Teraz z kolei mają mnie nawiedzić ( Tatuś po nieszczęściu kocim z poniedziałku - nie ma z nami już Figi - będzie ciężkoprzekonywalny, czym jestem solidnie zmartwiona ), powinnam zacząć sprzątać czy cóś ale ledwie mam siłę w klawiaturę stukać. Bardzo dużo nowych, ciekawych miejsc widziałam, strasznie żarłam ( wyrzuty sumienia i na dodatek kolejny fałdek - zakładka? - na bęcu ), przywiozłam trochę nowych roślin. Koty pod opieką Małgoś - Sąsiadki i Ciotki Elki jakieś takie wyobcowane ( jestem chyba karana za częstą nieobecność ), Felicjanowi smarowanie antyuczuleniowe nic nie pomaga i szykuje się dohtor. Dżizaas wkurzona na robotę, którą sobie sama wynalazła też nie ma lekkiego życia. Coś nie mam czasu żeby ponarzekać że to już jesień zaraz czyli wrzesień coś tam za jakiś tydzień z hakiem. No wiecie, ja z podróży, jakoś nie składa się na gorzkie żale i smęty że oto jesień u proga, bo to trzeba pilnować pociągów byle jakich, w których nie dbać o bagaż to może być ciężko ( ciągle przypominają o bagażu, jakby bali się że pasażerowie wybuchowe te bagaże mają ), ale nie dbać o bilet to jest prycho. Odkryłyśmy niedawno z Mamelonem że kupno biletów w biletomacie oraz kupno w kasie PKP przekracza nasze skromne możliwości umysłowe. Zadbanie o bilet jest tożsame z niedbaniem o bilet, znaczy nawet jak kupisz bilet w kasie PKP na dworcu, na pociąg odchodzący o konkretnej godzinie, to zawsze może się okazać że jedziesz z biletem nieważnym, bo to nie jest bilet właściwego przewoźnika. Szczerze mówiąc mam gdzieś historię spółek PKP, zasięg ich występowania, stroje godowe i tym podobne bzdety - następne bilety kupuję netem albo u konduktora. Awantury dzikie przy kasie, takie w stylu średniej komuny ( taa, wyjazdy na wczasy pracownicze ) to nie jest moja ulubiona rozrywka. Mamelon też nie musi tak przeżywać rozgrywek z automatem biletodajnym ( tylko dwadzieścia - trzydzieści prostych ruchów dzieli człowieka od kupna biletu, no chyba że biletomat ma ścięcie z systemem bankowym, wtedy średni czas oczekiwania na wyplucie biletu to jakieś jedno pokolenie ). Dobra, dość przynudzania - teraz fotki. Na pierwszy ogień hortensje z Bąblina.
Mamelon po wizycie u Ewandki poczuła straszliwy głód hortensji wiechowatej - rzuciła się jak wilczyca na jagnię na te biedne krzaczki. Po fazie fioletów i "głębokiej purpury" Mamelon zarządziła że pod koniec sierpnia ma być w Mamelonoison kremowo ( hortensje, których kwiaty szybko różowieją są be i nie nadają się do wytwornych gierek kolorystycznych przeprowadzanych przez madamme ). Prawda jest taka że Mamelon różowiejące hortensje to już ma, a te kremowe to dopiero był szczyt marzeń ( u Ewandki te kremy hortensjowe i różowe cynie "po całości" urzekły Mamelona ). Ja polazłam w drzewa i krzewy niewymagające corocznych przycinań, w Alcatrazie w końcu pojawiła się halezja 'Wedding Bells' i trochę niebieskolistnych fotergilli. Happy, bo troszkę mniej zabaw z bylinami. Znaczy taką mam nadzieję, jak to wyjdzie w praniu tego nie wie nikt. Teraz foty z ogrodu Ewandki ( mnie tak jakoś obiektyw w stronę różowych hortensji leciał ), tej jego części w stylu country ( Ewandka twierdzi że tak naprawdę to jest bezstylowo ale za to swojsko ). Country czy swojak, ogród jest swobodny i bez zadęcia, taki jak lubię. Strasznie chemią nie traktowany, ot czasem jak coś wyjątkowo wredne to zostaje pryśnięte ( zdaje się że ku zgrozie Krzysia ), nawożony naturalnie, bez ton granulek na wszystko. Długie dysputy nocne z Ewandką toczyłyśmy na temat wyższości przekompostowanego przez rok końskiego nawozu nad wszelkimi innymi guanami, w tym roku trzeba już pomyśleć o końskim złocie. No i rośnie w tym ogrodzie aż miło, byki nie rośliny!
No i to by było na razie na tyle. Jak odpocznę i się trochę przewali to coś tam później o wojażach tegorocznych skrobnę. No chyba że znowu mnie poniesie!
Mamelon po wizycie u Ewandki poczuła straszliwy głód hortensji wiechowatej - rzuciła się jak wilczyca na jagnię na te biedne krzaczki. Po fazie fioletów i "głębokiej purpury" Mamelon zarządziła że pod koniec sierpnia ma być w Mamelonoison kremowo ( hortensje, których kwiaty szybko różowieją są be i nie nadają się do wytwornych gierek kolorystycznych przeprowadzanych przez madamme ). Prawda jest taka że Mamelon różowiejące hortensje to już ma, a te kremowe to dopiero był szczyt marzeń ( u Ewandki te kremy hortensjowe i różowe cynie "po całości" urzekły Mamelona ). Ja polazłam w drzewa i krzewy niewymagające corocznych przycinań, w Alcatrazie w końcu pojawiła się halezja 'Wedding Bells' i trochę niebieskolistnych fotergilli. Happy, bo troszkę mniej zabaw z bylinami. Znaczy taką mam nadzieję, jak to wyjdzie w praniu tego nie wie nikt. Teraz foty z ogrodu Ewandki ( mnie tak jakoś obiektyw w stronę różowych hortensji leciał ), tej jego części w stylu country ( Ewandka twierdzi że tak naprawdę to jest bezstylowo ale za to swojsko ). Country czy swojak, ogród jest swobodny i bez zadęcia, taki jak lubię. Strasznie chemią nie traktowany, ot czasem jak coś wyjątkowo wredne to zostaje pryśnięte ( zdaje się że ku zgrozie Krzysia ), nawożony naturalnie, bez ton granulek na wszystko. Długie dysputy nocne z Ewandką toczyłyśmy na temat wyższości przekompostowanego przez rok końskiego nawozu nad wszelkimi innymi guanami, w tym roku trzeba już pomyśleć o końskim złocie. No i rośnie w tym ogrodzie aż miło, byki nie rośliny!
No i to by było na razie na tyle. Jak odpocznę i się trochę przewali to coś tam później o wojażach tegorocznych skrobnę. No chyba że znowu mnie poniesie!
Subskrybuj:
Posty (Atom)