"Don't stop me now I'm having such a good time
I'm having a ball don't stop me now
If you wanna have a good time just give me a call
Don't stop me now ('cause I'm havin' such a good time)
Don't stop me now (yes I'm havin' such a good time)
I don't want to stop at all"
Freddie Mercury
Nie chodzi o to żeby się uchlać, ujarać czy tam jeszcze inne u, bezmyślnie, durnie i tak żeby człowieka wywnętrzyło na dzień drugi, trzeci a czasem nawet i czwarty. Jakoś tak nie bardzo bliska jest mi idea wyrażona w starym rosyjskim powiedzeniu "Jak kochać to do zatracenia, jak tańczyć to do omdlenia a jak pić to na umór" ( chyba tak to szło, choć nie jestem pewna ). Zawsze cóś wolałam przeżywać mniej ekscytujące stany emocjonalne niż całkowite odloty. Jednak czasem człowiek czuje że musi się uweselić, choć niekoniecznie od razu zaliczać to co pod stołem. I tu kolejna mądrość zza wschodniej granicy - "Źle jak nie ma co jeść, gorzej gdy nie ma z kim siąść do stołu". Znaczy dbajcie o przyjacioły swoje bo uchlanie, ujaranie czy inne u czynione w samotności to w zasadzie smętne działania są. Co prawda lepiej umrzeć z pijaństwa niż z nudów ( jeszcze jedno rosyjskie przysłowie ) ale niektórzy lubią czynić pijaństwo nudnym - napij się z przyjacielem, zawsze będzie ciekawiej! Jest co potem mile wspominać ( z litości nad tą garstką moich przyjaciół nie będę przytaczała tzw. przykładów szokujących, ale wierzcie mi bywało -
"I'm a shooting star leaping through the sky
Like a tiger defying the laws of gravity
I'm a racing car passing by like Lady Godiva"
- he, he, he ). I to by było na tyle pochwały uweselenia się uweselaczami, takie na czasie bo w końcu dziś sylwestrzymy.
Cóś nawet jakby drgnęło w sposobie wyrażania "szampańskiego nastroju", qrcze, wreszcie poszli po rozum do głowy i zaczęli w niektórych miastach pokazy laserowe urządzać zamiast tych cholernych fajerwerków używać. Nie dość że smog nas dobija to jeszcze masowo człowieka podtruwają fajerwerczący. O zwierzęcym strachu pisać nie będę bo mi się nóż w kieszeni otwiera a nie chcę się dziś denerwować. O ludzkich ofiarach ludzkiej głupoty też pisać nie będę. Oby jak najszybciej zakazali handlu tym fajerwerkowym dziadostwem i wreszcie zaczęły obowiązywać jakieś bardziej cywilizowane wzorce sylwestrowych zabaw niż "chłopce walą z kaniklorku" ( "kaniklorek" to taka forma nazwy kalichlorek, zasłyszałam to na ódzkich Bałutach )! Koniec z terrorem dwunastolatka budzącego się w okolicach końca roku w paniach i panach dorosłych, czasem nawet mocno dorosłych!
A co u nas doma? Przygotowujemy zdrowotne ciasto z błonnikiem bo Małgoś - Sąsiadka zarządziła błonnik, nadal podżeramy marmoladki ( wydzielam oszczędnie ), dorwalim dzięki Mamelonowi uplanowane bombencje ( są tak okrutniaste co cud, Mamelona skręcało jak nabywałam ), Dżizaas nas niedługo odwiedzi ( się zapowiedziała ), Sławencjusz cóś cierpi i to nie jest ten ból związany z napadem Mamelona i moim na jego kartę kredytową tylko taki jak u Wilczycy i u mnie , kręgosłupek znaczy nawala. Ciotka Elka steruje Włodzimierzem za pomocą pilota ( znaczy przejęła pilociaka telewizyjnego i wydziela możliwość oglądania transmisji sportowych w zależności od stopnia wykonania wyznaczonych przez nią zadań domowych - Ciotka chodzi z pilotem, śpi z pilotem, Włodzimierz znów zaprzyjaźnił się z odkurzaczem ), Cio Mary pod koniec semestru została prymuską na swoich "kursach informatycznych" ( Wujek Jo podziwia rozsądnie z daleka, znaczy nie zbliża się do zagarniętego przez Cio Mary lapka ), Tatuś troszki zalega bo potrzebuje wygrzania ( Macoszka twierdzi że to kot Nemiaszek potrzebuje Tatiego w charakterze piernata i stąd to zaleganie ), wśród przyjaciół objawił się kolejny kociarz ( Janek stwierdził że wcisnęli mu trzymiesięczną Misię i że tylko on tak naprawdę "rozumie kota" - niecały tydzień wystarczył aby mój kumpel znalazł się pod pazurem ), przyjacióła Doro za to w dzikim Schwarzwaldzie utworzyła grupę dochodzących kotów podwórkowych ( znaczy dochodzą już do niej do kuchennego okna i ryczą - wiadomo po co ). Moje koty tradycyjnie zwyrodniałe i rozbestwione, dokładnie tak samo jak było rok temu i jeszcze parę lat wcześniej ( cóś nie mam zdolności wychowawczych ). Znaczy właściwie nic się nie zmieniło choć się zmieniło - stękamy, żyjemy ze zwierzyńcem ( Ciotka Elka i Cio Mary zaliczają wiadomo kogo do animalów, były nawet dyskusje panelowe na temat dlaczego zaliczają ), oplotkowujemy się wzajemnie i jest nam jakoś jakoś. Ot, takie zwyczajne życie, oby trwało w tej formie jak najdłużej ( mimo tych bolących kręgosłupów, są przecież gorsze rzeczy na świecie ). Mijający rok poczęstował mnie, rodzinę i przyjaciół paroma kopniakami, człowiek cieszy się kiedy życie biegnie spokojnie i bez ekscesów, docenia codzienność ze zwykłą porcją trosk. Oby i u Was w nowym roku codzienność była łagodna jak ten baranek a ekscesy rzeczywistości były z tych naprawdę przyjemnych. Howgh!
niedziela, 31 grudnia 2017
sobota, 30 grudnia 2017
Sezon 2017 w Alcatrazie - podsumowanko
Koniec roku czasem podsumowań różnych, tradycyjnie już wspomagając się wspominkowymi fotkami "rozgryzam" sezon ogrodowy w Alcatrazie. Właściwie powinnam napisać sezon ogrodowy w Alcatrazie i na Podwórku, bo to już w zasadzie dwa różne ogrody z innym typem nasadzeń. No insze światy ogrodowe. Podwórko robi się zdecydowanie bardziej ogrodowe niż sam ogród. Alcatraz zachynszony powoli acz nieustannie przestawiany jest na pseudo grąd. Wicie rozumicie, ogród w typie lasu lyściastego. Główne radości z kwitnień przeżywa się w takim ogrodzie wiosną, latem podziwia się 365 odcieni zieleni a jesienią złoto - ogniste wybarwienie drzew i krzewów.
Alcatraz kwitnieniowo cebulami wiosennymi stoi, głównie drobnicą typu śnieżnik, krokus czy tam inny przebiśnieg, ale nie tylko drobnica w nim porasta bo nadal mam narcyzomanię, a właściwie thaliomanię ( odmiany 'Thalia' nigdy dosyć, to już ociera się o dewiację ). Nie da się ukryć że w tym moim pseudo grądzie rosną też cóś mało leśne hiacynty Niby mogłabym je w okolicach sadku wisienkowo - jabłonkowego posadzić ale najpierw trzeba by sadek wyczyścić z atakującej go śnieguliczki ( i to jest coś co zrobić niestety trzeba będzie bo śnieguliczka zrobiła się ekspansywna jak cholera, znaczy nie zna umiaru ). Rzecz do przemyślenia, kiedyś tam w sadkowej części rosły cebulaki pod tytułem szafirki i granatowe hiacynty i nawet nieźle to wyglądało. Teraz hiacynty porastają brzeg rabaty iglaczkowo - azaliowej i wygląda to trochę zdziwnie. Znaczy dysonans czuję bo kwiaty urodne ale bajka do nich nie ta co trzeba. Niestety już samo myślenie o trzebieniu śnieguliczki wywołuje u mnie ból kręgów piersiowych ( konkretnie to dwóch ). Może wiosną mnie się polepszy a i Pan Andrzejek wykroi trochę czasu na potrzeby Alcatrazu. A może przy okazji planowanego "ekipowego" uprzątania ogrodu z samosiewów ( cholerne jesionki zdradziecko rozsiane i potwornie szybko przyrastające ) załatwię i sprawę śnieguliczek.
W tym roku przebiśniegi i krokusy kwitły o właściwej porze. Na początku kwietnia zrobiło się zimno i w związku z tym mieliśmy dłuuugą młodą wiosnę. Niby się można było dłużej cieszyć kwitnieniami ale wyłażenie do zimnego ogrodu nie sprawiało wielkiej przyjemności. No i to wieczne zamartwianie się o przymrozki. Czy rozwalą kwitnienie magnolii ( rozwaliły kwitnienie soulengean, herbata była a nie różowości i biel tepali ), czy nie przemrożą kwiatów kłoszących się irysów SDB ( co poniektórym odmianom się nie udało uniknąć mroźnego oddechu i kwiaty się nie prezentowały ), czy nie załatwią młodziutkich liści funkii ( cinko było, pomroziło sałatę na co bardziej otwartych stanowiskach )? Zimnawo było aż do połowy maja i jakoś człowiek mniej ogrodowych przyjemności odczuwał niż ma to miejsce zazwyczaj wiosenną porą. Aura wiosenna znaczy była wpół sprzyjająca bo niby wiosna zatrzymana, taka w zwolnionym tempie ale warunków do nacieszenia się nią nie było. Jak to mawia moja przyjaciółka Doro "Z której strony nie patrzeć wszędzie doopa". Tak to jakoś odczuwałam, tę wiosnę rozlazłą, z wolna wykwitającą, uporczywie przedwiosenną czyli zimniejszą niż to zwykle bywa.
Na szczęście lato okazało się dla ogrodu dobre. Przede wszystkim nie było wielkich upałów, po drugie było sporo wody ( przyznaję, dla niektórych było tej wody za dużo ale w moich miejskich warunkach taka ilość opadów nie była zła ). Sporo "leśnych" roślin skorzystało na tym zwiększeniu wilgotności gleby, na ten przykład moja "japońszczyzna" typu kokoryczkopodobne nieco się rozrosła. Niestety potem inna "japońszczyzna" pod tytułem amenopsis dostała jakiegoś grzybka na liściach i choć odmiana o podwójnym okółku płatków kwitła uroczo, no po prostu cudnie, to widok czarnych listków gatunku psuł nieco efekt.
Jednak z większością grzybków moje rośliny jakoś sobie tam radzą, z konsekwencjami upałów radzą sobie mniej. W tym roku nowe sadzonki "implantowane" w Alcatrazie i na Podwórku miały łatwiej, woda i ciepełko to jest to czego większość młodych roślin domaga się do pełni szczęścia, zatem lato sprzyjało sadzeniu. Trochę nowego się pojawiło, Alcatraz otrzymał nowe paprociumy, epimedia i tym podobne cienioluby a także drzewa, żeby ten cień był tak bardziej po całości. Podwórko dostało nowe stare róże, trawy i oczywiście irysy bródkowe. Przybyło na nim też trochę półkrzewinek typu lawenda, lawandyna i hyzop oraz bylin takich jak czyśćce, żeleźniaki czy przetacznikowce.
Porozsadzałam też moje stare byliny, anektując kolejne połacie Podwórka. No tak, droga dojazdowa jeszcze jest ale Ciotka Elka już dała publicznie upust dywagacjom jak długo jeszcze będzie ona droga istniała ( okazało się że Ciotka Elka ma koncepcję karmnikowo - floksowo szydlastą "samochód przejedzie i wielkiej szkody nie zrobi" - taa ). Oczywiście z większości snutych przeze mnie gryplanów ogrodowych, nie tylko nasadzeniowych, guzik w tym roku wyszło ale tym razem mogę z całą bezczelnością zwalić winę na pogodę. Wszystko przez cholernie dżdżystą jesień! To nie jest głupie szukanie wymówek, nie tylko ja miałam w jesienią tego roku tzw. załamanie frontu robót.
No niestety, jesień tegoroczna była po prostu dodoopna! Woda w postaci 259 rodzajów dżdżu, opad w zasadzie nieustający. Wszystkie roboty ogrodowe człowiek wykonywał ino mig, pełen strachu że zaraz znów zacznie lać. Posadzenie tulipanowych cebul na Podwórku rozpatruję w kategorii cudów - cud że się udało. To samo dotyczy przesadzanych liliowych cebul ( tu cud był jakby mniejszy bo trzy cebule siedzą w torfie w pralni - nie zdanżyłam bo zabyłam o tych ostatkach ). Wszystkie poważniejsze gryplany nie miały jednak szans na realizację, praca w jesiennym , zimnym błotku to nie jest szczyt marzeń ogrodowych.
Co wspominam najmilej z sezonu ogrodowego 2017? - zaleganie z kotami! Ten sezon był zalężony, zalegaliśmy we wszystkich możliwych konfiguracjach ( część na Podwórku, część w Alcatrazie, zajęcia w podgrupach, grupa łączona ), z wszystkimi możliwymi dodatkami niezbędnymi nam do szczęścia. Taa, ten sezon był leniwy. Nie tylko z powodu aury, he, he.
Alcatraz kwitnieniowo cebulami wiosennymi stoi, głównie drobnicą typu śnieżnik, krokus czy tam inny przebiśnieg, ale nie tylko drobnica w nim porasta bo nadal mam narcyzomanię, a właściwie thaliomanię ( odmiany 'Thalia' nigdy dosyć, to już ociera się o dewiację ). Nie da się ukryć że w tym moim pseudo grądzie rosną też cóś mało leśne hiacynty Niby mogłabym je w okolicach sadku wisienkowo - jabłonkowego posadzić ale najpierw trzeba by sadek wyczyścić z atakującej go śnieguliczki ( i to jest coś co zrobić niestety trzeba będzie bo śnieguliczka zrobiła się ekspansywna jak cholera, znaczy nie zna umiaru ). Rzecz do przemyślenia, kiedyś tam w sadkowej części rosły cebulaki pod tytułem szafirki i granatowe hiacynty i nawet nieźle to wyglądało. Teraz hiacynty porastają brzeg rabaty iglaczkowo - azaliowej i wygląda to trochę zdziwnie. Znaczy dysonans czuję bo kwiaty urodne ale bajka do nich nie ta co trzeba. Niestety już samo myślenie o trzebieniu śnieguliczki wywołuje u mnie ból kręgów piersiowych ( konkretnie to dwóch ). Może wiosną mnie się polepszy a i Pan Andrzejek wykroi trochę czasu na potrzeby Alcatrazu. A może przy okazji planowanego "ekipowego" uprzątania ogrodu z samosiewów ( cholerne jesionki zdradziecko rozsiane i potwornie szybko przyrastające ) załatwię i sprawę śnieguliczek.
W tym roku przebiśniegi i krokusy kwitły o właściwej porze. Na początku kwietnia zrobiło się zimno i w związku z tym mieliśmy dłuuugą młodą wiosnę. Niby się można było dłużej cieszyć kwitnieniami ale wyłażenie do zimnego ogrodu nie sprawiało wielkiej przyjemności. No i to wieczne zamartwianie się o przymrozki. Czy rozwalą kwitnienie magnolii ( rozwaliły kwitnienie soulengean, herbata była a nie różowości i biel tepali ), czy nie przemrożą kwiatów kłoszących się irysów SDB ( co poniektórym odmianom się nie udało uniknąć mroźnego oddechu i kwiaty się nie prezentowały ), czy nie załatwią młodziutkich liści funkii ( cinko było, pomroziło sałatę na co bardziej otwartych stanowiskach )? Zimnawo było aż do połowy maja i jakoś człowiek mniej ogrodowych przyjemności odczuwał niż ma to miejsce zazwyczaj wiosenną porą. Aura wiosenna znaczy była wpół sprzyjająca bo niby wiosna zatrzymana, taka w zwolnionym tempie ale warunków do nacieszenia się nią nie było. Jak to mawia moja przyjaciółka Doro "Z której strony nie patrzeć wszędzie doopa". Tak to jakoś odczuwałam, tę wiosnę rozlazłą, z wolna wykwitającą, uporczywie przedwiosenną czyli zimniejszą niż to zwykle bywa.
Na szczęście lato okazało się dla ogrodu dobre. Przede wszystkim nie było wielkich upałów, po drugie było sporo wody ( przyznaję, dla niektórych było tej wody za dużo ale w moich miejskich warunkach taka ilość opadów nie była zła ). Sporo "leśnych" roślin skorzystało na tym zwiększeniu wilgotności gleby, na ten przykład moja "japońszczyzna" typu kokoryczkopodobne nieco się rozrosła. Niestety potem inna "japońszczyzna" pod tytułem amenopsis dostała jakiegoś grzybka na liściach i choć odmiana o podwójnym okółku płatków kwitła uroczo, no po prostu cudnie, to widok czarnych listków gatunku psuł nieco efekt.
Jednak z większością grzybków moje rośliny jakoś sobie tam radzą, z konsekwencjami upałów radzą sobie mniej. W tym roku nowe sadzonki "implantowane" w Alcatrazie i na Podwórku miały łatwiej, woda i ciepełko to jest to czego większość młodych roślin domaga się do pełni szczęścia, zatem lato sprzyjało sadzeniu. Trochę nowego się pojawiło, Alcatraz otrzymał nowe paprociumy, epimedia i tym podobne cienioluby a także drzewa, żeby ten cień był tak bardziej po całości. Podwórko dostało nowe stare róże, trawy i oczywiście irysy bródkowe. Przybyło na nim też trochę półkrzewinek typu lawenda, lawandyna i hyzop oraz bylin takich jak czyśćce, żeleźniaki czy przetacznikowce.
Porozsadzałam też moje stare byliny, anektując kolejne połacie Podwórka. No tak, droga dojazdowa jeszcze jest ale Ciotka Elka już dała publicznie upust dywagacjom jak długo jeszcze będzie ona droga istniała ( okazało się że Ciotka Elka ma koncepcję karmnikowo - floksowo szydlastą "samochód przejedzie i wielkiej szkody nie zrobi" - taa ). Oczywiście z większości snutych przeze mnie gryplanów ogrodowych, nie tylko nasadzeniowych, guzik w tym roku wyszło ale tym razem mogę z całą bezczelnością zwalić winę na pogodę. Wszystko przez cholernie dżdżystą jesień! To nie jest głupie szukanie wymówek, nie tylko ja miałam w jesienią tego roku tzw. załamanie frontu robót.
No niestety, jesień tegoroczna była po prostu dodoopna! Woda w postaci 259 rodzajów dżdżu, opad w zasadzie nieustający. Wszystkie roboty ogrodowe człowiek wykonywał ino mig, pełen strachu że zaraz znów zacznie lać. Posadzenie tulipanowych cebul na Podwórku rozpatruję w kategorii cudów - cud że się udało. To samo dotyczy przesadzanych liliowych cebul ( tu cud był jakby mniejszy bo trzy cebule siedzą w torfie w pralni - nie zdanżyłam bo zabyłam o tych ostatkach ). Wszystkie poważniejsze gryplany nie miały jednak szans na realizację, praca w jesiennym , zimnym błotku to nie jest szczyt marzeń ogrodowych.
Co wspominam najmilej z sezonu ogrodowego 2017? - zaleganie z kotami! Ten sezon był zalężony, zalegaliśmy we wszystkich możliwych konfiguracjach ( część na Podwórku, część w Alcatrazie, zajęcia w podgrupach, grupa łączona ), z wszystkimi możliwymi dodatkami niezbędnymi nam do szczęścia. Taa, ten sezon był leniwy. Nie tylko z powodu aury, he, he.
czwartek, 28 grudnia 2017
Śnięta i po śniętach
Powolutku się przetaczają, jak żółw ociężale te ostatnie grudniowe dnie. No i dobrze, trochę czasu dla się bez tych wszystkich "i jeszcze muszę". Kontempluję czyli pluję kontem świąteczną atmosferę na post świątecznych wyprzedażach, znaczy usiłuję wyrwać co lepsze bombki po cenach normalnych. Ciężko, bo co ładniejsze jednak poszły bez zniżek, w końcu naród okazał się nie tylko spożywczo łakomy. Poza tym nastąpiło wykrakane ruszenie pospolite na centra a jak jest ruszenie pospolite to ja się słabo ruszam. Co prawda razem z Mamelonem uskuteczniwszy w godzinach porannych zakupy w najmniej obleganym centrum handlowym w mieście Odzi ale wielkiego obłowienia nie było choć Mamelon nabywszy za pół ceny spodzień i parę bluz "na wyjazd". No bo będzie wyjazd, przeplute, nabyte i nawet częściowo opłacone ( jak zwykle poszkodowałyśmy Sławka ksywka Bankosław, bo nieszczęśnik jest posiadaczem odpowiedniej karty - chyba mu trzeba będzie jakiś pomnik wystawić albo zupę gulaszową co drugi dzień robić na łobiadek ). Nie na długo wyjedziemy ale na tyle żeby się skutecznie oderwać od codzienności. Kierunek klify Portugalii, małe wiochy na wybrzeżu i Ołszyn zawsze przed oczami.
Z wymarzenia ten wyjazd. Musimy jeszcze tylko wypożyczyć samochód żeby dotrzeć w miarę bezproblemowo w co ciekawsze miejsca. Mamelon oczywiście snuje marzonka krewetkowo - przegrzebkowo - homarzaste, ja snuję marzonka wędrowniczkowo - okołoplażowe przerywane od czasu do czasu wizją nas obu w piankach ( Mamelon bezwzględnie w różowej, no, dopuszczam pizdacjową ) z dechami do surfu pod pachami. Takie sladkie mameni, marzenie o jeździe na falach służące do straszenia Mamelona, która zamiast się bać jak książniczce Barbionce przystało, bezczelnie rechocze kiedy sprzedaję jej te upojne obrazy zrodzone w z lekka zwyrodniałej wyobraźni . No ale nie ma się co dziwić tym rechotom - wyobraźcie sobie dwie obfite panie starsze w typie Pameli Salceson, jak z wolna ( bardzo z wolna, normalnie zwolniony film ) potrząsając grzywami ( moja to już niedługo będzie naturalny platynowy blond ) i tłuszczykiem którego nie ukryje żaden piankowy kombinezon, ruszają w stronę Ołszyna trzymając resztkami sił te cholerne surf - dechy. Niezły widok! Jeszcze nie odbiera apetytu ale chichocik wzbiera w człowieku natentychmiast. Przyznam że zarykiwałyśmy się ostro z Mamelonem z nas in spe surfujących i poskramiających Ołszyn. Realne to jak my dwie jako członkinie wyłącznie męskiej zimowej wyprawy na K2. O słodyczy absurdu! Tak, tak, absurdu bo Mamelon nie tonie jedynie w płytkiej wannie a ja spadam ze wszystkiego z czego tylko spaść się da ( decha i ja pływałybyśmy oddzielnie ).
Dobrze nam to porykiwanie zrobiło, czujemy się jakoś gotowe na ten Ołszyn i adwentury z nim związane. Z rzeczy miłych odnotowuję jeszcze kompulsywnie obejrzany serial "Dark" ( Wadera mnie na niego namówiwszy i dobrze zrobiwszy ). Niemiecki serial oblookawszy mimo że po seansach Polizeiruf 110, które miały miejsce w latach siedemdziesiątych obiecałam sobie nigdy więcej nie oglądać niemieckich seriali. Tak mnie ta enerdowska produkcja zatruła, szczególnie odcinek o kradzieży dobra wspólnego dokonanej w zakładzie pracy źle mi zrobił na samopoczucie. No ale Wilczyca kusiła środkowo - europejskim błotkiem więc się przełamawszy i oblookawszy. Tak, serial w którym Doppelgänger jest głównym bohaterem zdecydowanie Niemiaszkom wyszedł, taka zdolność "przyrodzona" u nich do tematów nieoczywistych, historii logicznych choć niby logice przeczących.
No i to błotko rzeczywiście lepiące i wciągliwe, choć wodą czyściuchną i przejrzystą po wierzchu płynącą dla niepoznaki przykryte. A dzieci znikają jak bachorzęta z Hameln. Lubiejo ja takie klimaty. Oprócz serialu oblookawszy nowego "Blood Runner", tego z dopiskiem 2049. Wyszło nawet przyzwoicie, choć nie jest tak świeżo i odkrywczo jak w przypadku filmu Scotta ( czepiam się, trudno żeby sequel był odkrywczy ). Znaczy ukulturalniona jakbym cóś po śniętach była i z perspektywami wojaży. Wyraźnie mi po śniętach lepiej, podobnie jak Tatiemu i Cio Mary. Chyba luzik był potrzebny. Nawet ohydna, grudniowa smożanka ( pogoda smogowa ) mnie nie rusza. Ciepławo to może nawet ciemiernika do gleby wsadzę na koniec roku, kończąc sezon. No i zabiorę się do podjadania prezentu od Konikowej Agniechy - marmeladki dotarły! Wcinamy i mlaszczemy!
A teraz dla Zaswetrowanego Psa - sesja Bałwana. Bałwan w śniegu, bałwan bez śniegu, Bałwan lekko zamyślony nad kondycją świata. Bałwana pewnie zrobiły biedne chińskie dzieci za miskę ryżu i powinnam w związku z tym cierpieć. Ale cóś nie cierpię bo chińskie dzieci robią teraz wszystko od szpadli począwszy na zaawansowanej elektronice skończywszy i praktycznie bez robotnych chińskich dzieci ciężko by było żyć ludziom w I, II i III świecie. Mam tylko nadzieję że miska ryżu była rozmiaru miednicy i jakaś wkładka mięsna się trafiła.
Z wymarzenia ten wyjazd. Musimy jeszcze tylko wypożyczyć samochód żeby dotrzeć w miarę bezproblemowo w co ciekawsze miejsca. Mamelon oczywiście snuje marzonka krewetkowo - przegrzebkowo - homarzaste, ja snuję marzonka wędrowniczkowo - okołoplażowe przerywane od czasu do czasu wizją nas obu w piankach ( Mamelon bezwzględnie w różowej, no, dopuszczam pizdacjową ) z dechami do surfu pod pachami. Takie sladkie mameni, marzenie o jeździe na falach służące do straszenia Mamelona, która zamiast się bać jak książniczce Barbionce przystało, bezczelnie rechocze kiedy sprzedaję jej te upojne obrazy zrodzone w z lekka zwyrodniałej wyobraźni . No ale nie ma się co dziwić tym rechotom - wyobraźcie sobie dwie obfite panie starsze w typie Pameli Salceson, jak z wolna ( bardzo z wolna, normalnie zwolniony film ) potrząsając grzywami ( moja to już niedługo będzie naturalny platynowy blond ) i tłuszczykiem którego nie ukryje żaden piankowy kombinezon, ruszają w stronę Ołszyna trzymając resztkami sił te cholerne surf - dechy. Niezły widok! Jeszcze nie odbiera apetytu ale chichocik wzbiera w człowieku natentychmiast. Przyznam że zarykiwałyśmy się ostro z Mamelonem z nas in spe surfujących i poskramiających Ołszyn. Realne to jak my dwie jako członkinie wyłącznie męskiej zimowej wyprawy na K2. O słodyczy absurdu! Tak, tak, absurdu bo Mamelon nie tonie jedynie w płytkiej wannie a ja spadam ze wszystkiego z czego tylko spaść się da ( decha i ja pływałybyśmy oddzielnie ).
Dobrze nam to porykiwanie zrobiło, czujemy się jakoś gotowe na ten Ołszyn i adwentury z nim związane. Z rzeczy miłych odnotowuję jeszcze kompulsywnie obejrzany serial "Dark" ( Wadera mnie na niego namówiwszy i dobrze zrobiwszy ). Niemiecki serial oblookawszy mimo że po seansach Polizeiruf 110, które miały miejsce w latach siedemdziesiątych obiecałam sobie nigdy więcej nie oglądać niemieckich seriali. Tak mnie ta enerdowska produkcja zatruła, szczególnie odcinek o kradzieży dobra wspólnego dokonanej w zakładzie pracy źle mi zrobił na samopoczucie. No ale Wilczyca kusiła środkowo - europejskim błotkiem więc się przełamawszy i oblookawszy. Tak, serial w którym Doppelgänger jest głównym bohaterem zdecydowanie Niemiaszkom wyszedł, taka zdolność "przyrodzona" u nich do tematów nieoczywistych, historii logicznych choć niby logice przeczących.
No i to błotko rzeczywiście lepiące i wciągliwe, choć wodą czyściuchną i przejrzystą po wierzchu płynącą dla niepoznaki przykryte. A dzieci znikają jak bachorzęta z Hameln. Lubiejo ja takie klimaty. Oprócz serialu oblookawszy nowego "Blood Runner", tego z dopiskiem 2049. Wyszło nawet przyzwoicie, choć nie jest tak świeżo i odkrywczo jak w przypadku filmu Scotta ( czepiam się, trudno żeby sequel był odkrywczy ). Znaczy ukulturalniona jakbym cóś po śniętach była i z perspektywami wojaży. Wyraźnie mi po śniętach lepiej, podobnie jak Tatiemu i Cio Mary. Chyba luzik był potrzebny. Nawet ohydna, grudniowa smożanka ( pogoda smogowa ) mnie nie rusza. Ciepławo to może nawet ciemiernika do gleby wsadzę na koniec roku, kończąc sezon. No i zabiorę się do podjadania prezentu od Konikowej Agniechy - marmeladki dotarły! Wcinamy i mlaszczemy!
A teraz dla Zaswetrowanego Psa - sesja Bałwana. Bałwan w śniegu, bałwan bez śniegu, Bałwan lekko zamyślony nad kondycją świata. Bałwana pewnie zrobiły biedne chińskie dzieci za miskę ryżu i powinnam w związku z tym cierpieć. Ale cóś nie cierpię bo chińskie dzieci robią teraz wszystko od szpadli począwszy na zaawansowanej elektronice skończywszy i praktycznie bez robotnych chińskich dzieci ciężko by było żyć ludziom w I, II i III świecie. Mam tylko nadzieję że miska ryżu była rozmiaru miednicy i jakaś wkładka mięsna się trafiła.
niedziela, 24 grudnia 2017
Wszystkiego karpiowatego!
Don't panic, głęboki oddech i do przeżycia świąt przystąp. Znaczy zapoznawszy się z Waszymi przemyśleniami na temat świątecznych porządków i odpuściwszy sobie totalnie, tym bardziej że mnie wzięło i powaliło. Wiek słuszny mi wlazł na grzbiet a wiadomo że w pewnym wieku to się sypanko zaczyna. No i mnie się tak wzięło i sypnęło i zalegać mi przyszło. Jest wytłumaczenie i szlus, a na początku grudnia już widać przeczucia mniałam w tym temacie. Znów więc zalegam w okolicy świąt, czyżby Opatrzność chciała mi coś powiedzieć ( a może to Opaczność knuje? ) ? Pozalegawszy i w związku z tym zaleganiem bordello nadal wygląda jak tuż po pożarze a wyrzuty resztek sumienia przestały się odzywać wraz z nasilonym odzywaniem się co bardziej popsutych organów mojego cielska ( chyba zacznę szukać części zamiennych ). Ale dekoracje mam i to mnie cieszy! Koty nastrojone do mruczenia kolęd, rodzina uprzedzona że na składanie wizyt to nie ma co liczyć ( jakbym kiedykolwiek składała oficjalne i "stosowne" wizyty albo i mnie je składano ), wyro kusząco naszykowane i Małgoś - Sąsiadka oraz Ciotka Elka w pełnej gotowości do podzielenia się świątecznym żarłem ( normalnie jakbym realizowała mój ubiegłoroczny pomysł z przeżyciem świąt na tzw. "krzywy ryj" ).
No lighcik a nie święta. Na szczęście jestem zaprawiona w bojach i nie muszę się martwić jak ten stan rzeczy przeżyję i czy nie padnę z tęsknoty za poczuciem nieustającego opóźnienia, zmęczenia staniem przy garach, wstydu z powodu braku dwunastej potrawy czy też wymawiania się od pogaduszek z sąsiadami z powodu niezmienionych firanek ( co ludzie powiedzą? ) czyli tego wszystkiego co czyni święta olbrzymiej rzeszy kobiet w Polsce naprawdę przyjemnymi, he, he. Jakoś tak dziwnym trafem "brudna" część tradycji świątecznych ostała się tylko przy paniach, panowie cóś się szybko unowocześnili co nie oznacza że karpia czy tam innego pasztetu może pod koniec grudnia nie być. No jakże to tak, bez karpia?! Karp w święta najważniejszy, tylko chujinka może z nim konkurować, a tego małego co się w żłóbku drze to za drzwi. Uchodźca, cholera, bliskowschodni! Leży to wyzywająco w tej stajence i święta psuje. Takie prawdziwe, ze żrącą się siostrą, ciotką i szwagrem i sąsiadem co udaje Prezentowego, z Gwiazdorem od Coca - Coli i pierogami, z jazgoczącym telewizorem i dyskotekowymi lampkami i dzieciakami esemesującymi do nieprzytomności. No i z karpiem naszym kochanym najpiękniejszym ( a wraże antypolsko nastawione mówio że on karp to ze stołów żydowskich na nasze przelazł, po pierwsze kłamio a po drugie jakby nie patrzeć boska analogia sama się nasuwa ).
Jakoś tak mi przy tych rozmyślaniach około świątecznych nad obyczajowością ( i nie tylko ) w Polsce pod koniec drugiej dekady XXI wieku włącza się historia opowiedziana przez babcię mojej koleżanki, której po II wojnie szczęśliwie udało się powrócić z sowieckiej Rosji do Polski ( babci co to granica ją przekroczyła się udało, nie koleżance - koleżanka od zawsze z ódzkiego ) . Rodzina była niekompletna bo dziadka załatwiła wojna ( do końca nie wiadomo która armia ), bida taka że nie było co na grzbiet włożyć i w co stopy obuć, o chujince nikt nie myślał bo chrust w lesie trzeba było zbierać na opał a nie drzewka kraść z nieswojego lasu. Za dwanaście potraw robił chleb z solą, on zresztą też występował w roli opłatka, o prezentach nikt nie myślał, w końcu najważniejszy był ten chleb, którym mogli się najeść prawie do syta i kolędy które wreszcie mogli śpiewać bez obawy że sąsiad spragniony przekładającej się na samogon życzliwości władz doniesie o ich śpiewaniu gdzie trzeba. Babcia mojej koleżanki twierdziła że to były najpiękniejsze święta w jej życiu. Takie bez późniejszego przymusu zaprezentowania pełnego wachlarza tradycji że się tak wypiszę, prawdziwie radosne i głęboko przeżyte, gdzieś tam w chałupie u obcych ludzi którym zrobiło się żal kobiety bez grosza przy duszy za to z dwójką malutkich dzieci. Chrześcijańskie, jawne jak to w Polsce jest, tak to określiła. No tak, kiedyś to bywały święta, nie to co teraz. Najpiękniejsze święta to te dawno minione, he, he.
Tjepier mamy tylko łobowiązowe punkty do odfajkowania zwane świąteczną tradycją. Ech! To nie tylko marketing, to właśnie ta durnie pojęta tradycja wyprana z treści, pusta skorupa bezrefleksyjnie z roku na rok powielana dobija święta. Nie ma co zwalać na komerchę, komercha świąteczna się zalęgła bo było na to przyzwolenie. Z protezą to zawsze łatwiej, no i w ogóle instant jest fajny a że to powierzchowne jak moje dekoracje to przeca ludziom nie przeszkadza. I żeby była jasność nie chodzi tu o kupny barszczyk czy pierożki, chodzi o świąteczność na wynos. O desakralizację sacrum, o pauperyzację potrzeb, o stado ludzkich baranów ( nie obrażając baranów ) spełniających się w orgii zakupoholizmu, a w Polszcze to posuniętej do granic absurdu chęci imponowaniu sąsiadom efektami tych orgii , pozycjonowaniu się w społeczeństwie przez bezmyślne ale za to publiczne ( a jakże tak bez publiki?! ) wykonywanie obrządków religijnych. O bezrefleksyjność stada które nie jest się w stanie tak naprawdę określić przez budowanie pozytywnych wartości a jedynie przez negację wszystkiego czego nie jest w stanie ogarnąć i czego się boi ( stado jest bierne, skazane na spryt najbystrzejszych "wykorzystujących" najsłabsze ogniwa i na zły dzień wilków - prawda stara jak świat, nie wiem dlaczego ciągle mnie to i dziwi i wkurza, może nie lubię myśleć o sobie jako o członkini stada baranów, a wszak tym właśnie jestem ). No jakby mnie się znów na święta pretensje do ludzkości o tzw. kondycję zalęgły, robię się kwaśno - gorzka jak ten prorok Jeremiasz.
No to Wesołego Karpia Kochani ! Nie wiem co prawda jak zrobić żeby karp nasz świąteczny był magiczny, czynił cuda i w ogóle żeby świętowanie z karpiem było odlotowe jak dawniejsze świętowania z Jezuskiem. Znaczy w czasach kiedy karp był tylko postnym żarłem, drugorzędnym symbolem a nie treścią nad treściami. Truizm czyli przypomnienie o tym że najważniejsze było, by w święta Bożego Narodzenia, a już szczególnie przy wieczerzy wigilijnej czuć wspólnotę. Jedzenie było przez swą symbolikę ważne ale nie najistotniejsze, istotą świąt Bożego Narodzenia było dzielenie się z ciepłem i żarłem nawet z tzw. obcymi, także tymi z zaświatów. Tak naprawdę jeszcze przedchrześcijańska sprawa, którą chrześcijaństwo pięknie wzmocniło. Cóż, pomyślmy jak uwspólnotowić karpiowe święto ? - może sakralizowanego karpiego do żłobka dać ( jak się stamtąd wykopie telewizor ), albo niech karp przypłynie rułą z prezentami. Narodził się nam karp w galarecie, maluśki, maluśki bo to prawie jeszcze ikra. Może nawet się nim kiedyś tam podzielimy z wędrowcem od pustego talerza, jak rzecz jasna promocyja na karpiego będzie i po taniości go nabędziemy. Bardzo po taniości a i dobrze jakby wędrowiec apetytu nie przejawiał, bo w świętym kapitalizmie zysk robi za ducha. Wszystkiego karpiowatego, pokój krainie ciężkiej Hipokryzji i Pomieszania ( taa, u nas to ołtarz myśli że jest tronem a tron że jest ołtarzem ) i ludziom, przede wszystkim tym słabszym i tym miernej woli , błyskotliwym jak kartoflisko o późno jesiennym świcie a pełnym niechęci do wszystkich podejrzewanych o "lepszość", "inność" i w ogóle posiadanie choć śladowej indywidualności wyróżniającej z gromady!!! Pokój - spokój niech się stanie, zgoda ze sobą i innymi bo to jest właśnie to czego najbardziej nam w karpiowych świętach stadnie - gromadnie głupio obchodzonych brakuje. Pokój nam wszystkim!
No lighcik a nie święta. Na szczęście jestem zaprawiona w bojach i nie muszę się martwić jak ten stan rzeczy przeżyję i czy nie padnę z tęsknoty za poczuciem nieustającego opóźnienia, zmęczenia staniem przy garach, wstydu z powodu braku dwunastej potrawy czy też wymawiania się od pogaduszek z sąsiadami z powodu niezmienionych firanek ( co ludzie powiedzą? ) czyli tego wszystkiego co czyni święta olbrzymiej rzeszy kobiet w Polsce naprawdę przyjemnymi, he, he. Jakoś tak dziwnym trafem "brudna" część tradycji świątecznych ostała się tylko przy paniach, panowie cóś się szybko unowocześnili co nie oznacza że karpia czy tam innego pasztetu może pod koniec grudnia nie być. No jakże to tak, bez karpia?! Karp w święta najważniejszy, tylko chujinka może z nim konkurować, a tego małego co się w żłóbku drze to za drzwi. Uchodźca, cholera, bliskowschodni! Leży to wyzywająco w tej stajence i święta psuje. Takie prawdziwe, ze żrącą się siostrą, ciotką i szwagrem i sąsiadem co udaje Prezentowego, z Gwiazdorem od Coca - Coli i pierogami, z jazgoczącym telewizorem i dyskotekowymi lampkami i dzieciakami esemesującymi do nieprzytomności. No i z karpiem naszym kochanym najpiękniejszym ( a wraże antypolsko nastawione mówio że on karp to ze stołów żydowskich na nasze przelazł, po pierwsze kłamio a po drugie jakby nie patrzeć boska analogia sama się nasuwa ).
Jakoś tak mi przy tych rozmyślaniach około świątecznych nad obyczajowością ( i nie tylko ) w Polsce pod koniec drugiej dekady XXI wieku włącza się historia opowiedziana przez babcię mojej koleżanki, której po II wojnie szczęśliwie udało się powrócić z sowieckiej Rosji do Polski ( babci co to granica ją przekroczyła się udało, nie koleżance - koleżanka od zawsze z ódzkiego ) . Rodzina była niekompletna bo dziadka załatwiła wojna ( do końca nie wiadomo która armia ), bida taka że nie było co na grzbiet włożyć i w co stopy obuć, o chujince nikt nie myślał bo chrust w lesie trzeba było zbierać na opał a nie drzewka kraść z nieswojego lasu. Za dwanaście potraw robił chleb z solą, on zresztą też występował w roli opłatka, o prezentach nikt nie myślał, w końcu najważniejszy był ten chleb, którym mogli się najeść prawie do syta i kolędy które wreszcie mogli śpiewać bez obawy że sąsiad spragniony przekładającej się na samogon życzliwości władz doniesie o ich śpiewaniu gdzie trzeba. Babcia mojej koleżanki twierdziła że to były najpiękniejsze święta w jej życiu. Takie bez późniejszego przymusu zaprezentowania pełnego wachlarza tradycji że się tak wypiszę, prawdziwie radosne i głęboko przeżyte, gdzieś tam w chałupie u obcych ludzi którym zrobiło się żal kobiety bez grosza przy duszy za to z dwójką malutkich dzieci. Chrześcijańskie, jawne jak to w Polsce jest, tak to określiła. No tak, kiedyś to bywały święta, nie to co teraz. Najpiękniejsze święta to te dawno minione, he, he.
Tjepier mamy tylko łobowiązowe punkty do odfajkowania zwane świąteczną tradycją. Ech! To nie tylko marketing, to właśnie ta durnie pojęta tradycja wyprana z treści, pusta skorupa bezrefleksyjnie z roku na rok powielana dobija święta. Nie ma co zwalać na komerchę, komercha świąteczna się zalęgła bo było na to przyzwolenie. Z protezą to zawsze łatwiej, no i w ogóle instant jest fajny a że to powierzchowne jak moje dekoracje to przeca ludziom nie przeszkadza. I żeby była jasność nie chodzi tu o kupny barszczyk czy pierożki, chodzi o świąteczność na wynos. O desakralizację sacrum, o pauperyzację potrzeb, o stado ludzkich baranów ( nie obrażając baranów ) spełniających się w orgii zakupoholizmu, a w Polszcze to posuniętej do granic absurdu chęci imponowaniu sąsiadom efektami tych orgii , pozycjonowaniu się w społeczeństwie przez bezmyślne ale za to publiczne ( a jakże tak bez publiki?! ) wykonywanie obrządków religijnych. O bezrefleksyjność stada które nie jest się w stanie tak naprawdę określić przez budowanie pozytywnych wartości a jedynie przez negację wszystkiego czego nie jest w stanie ogarnąć i czego się boi ( stado jest bierne, skazane na spryt najbystrzejszych "wykorzystujących" najsłabsze ogniwa i na zły dzień wilków - prawda stara jak świat, nie wiem dlaczego ciągle mnie to i dziwi i wkurza, może nie lubię myśleć o sobie jako o członkini stada baranów, a wszak tym właśnie jestem ). No jakby mnie się znów na święta pretensje do ludzkości o tzw. kondycję zalęgły, robię się kwaśno - gorzka jak ten prorok Jeremiasz.
No to Wesołego Karpia Kochani ! Nie wiem co prawda jak zrobić żeby karp nasz świąteczny był magiczny, czynił cuda i w ogóle żeby świętowanie z karpiem było odlotowe jak dawniejsze świętowania z Jezuskiem. Znaczy w czasach kiedy karp był tylko postnym żarłem, drugorzędnym symbolem a nie treścią nad treściami. Truizm czyli przypomnienie o tym że najważniejsze było, by w święta Bożego Narodzenia, a już szczególnie przy wieczerzy wigilijnej czuć wspólnotę. Jedzenie było przez swą symbolikę ważne ale nie najistotniejsze, istotą świąt Bożego Narodzenia było dzielenie się z ciepłem i żarłem nawet z tzw. obcymi, także tymi z zaświatów. Tak naprawdę jeszcze przedchrześcijańska sprawa, którą chrześcijaństwo pięknie wzmocniło. Cóż, pomyślmy jak uwspólnotowić karpiowe święto ? - może sakralizowanego karpiego do żłobka dać ( jak się stamtąd wykopie telewizor ), albo niech karp przypłynie rułą z prezentami. Narodził się nam karp w galarecie, maluśki, maluśki bo to prawie jeszcze ikra. Może nawet się nim kiedyś tam podzielimy z wędrowcem od pustego talerza, jak rzecz jasna promocyja na karpiego będzie i po taniości go nabędziemy. Bardzo po taniości a i dobrze jakby wędrowiec apetytu nie przejawiał, bo w świętym kapitalizmie zysk robi za ducha. Wszystkiego karpiowatego, pokój krainie ciężkiej Hipokryzji i Pomieszania ( taa, u nas to ołtarz myśli że jest tronem a tron że jest ołtarzem ) i ludziom, przede wszystkim tym słabszym i tym miernej woli , błyskotliwym jak kartoflisko o późno jesiennym świcie a pełnym niechęci do wszystkich podejrzewanych o "lepszość", "inność" i w ogóle posiadanie choć śladowej indywidualności wyróżniającej z gromady!!! Pokój - spokój niech się stanie, zgoda ze sobą i innymi bo to jest właśnie to czego najbardziej nam w karpiowych świętach stadnie - gromadnie głupio obchodzonych brakuje. Pokój nam wszystkim!
wtorek, 19 grudnia 2017
'I've Got Rhythm' - irys TB "nadal atrakcyjny"
'I've Got Rhythm' jest odmianą, która liczy sobie prawie dwadzieścia latek. Została zarejestrowana przez Schreinera w roku 1998. Aż mi się nie chce wierzyć że ten irys ma już tyle lat i że jeszcze tylko troszkę czasu dzieli go od uznania za tzw. irysową klasykę ( tak po prawdzie to za takową irysowy światek uznaje wszystkie odmiany powstałe przed rokiem 2000, cezura dwudziestoletnia jest na drugim miejscu kwalifikowania odmiany jako klasycznej ). 'I've Got Rhythm' ma wszystkie dobre cechy "schreinerów" - wigor, dość mocne pędy ( po solidnej ulewie tylko na jakiś czas lekko się pochyliły ), niezawodność kwitnienia i solidne kwiaty o dobrej substancji. Szczerze pisząc plicata nie jest moim ulubionym typem irysowego kwiatu ale akurat kwiaty tej odmiany uważam za bardzo udane i godne miejsca w moim ogrodzie. Są z tych nie do przeoczenia. Odmiana dorasta do 97 cm wysokości i zakwita dość wcześnie po czym kwitnie długo i wytrwale ( to jedna z tych "długodystansowych" ). Na etapie siewki oznaczono ją jako # EE 975-A. powstała w wyniku krzyżowania odmiany 'Footloose' z siewką oznaczoną # AA 2191-C: ( siewka Y 252-1: ( ( 'Cozy Calico' x 'Grape Acent' ) x 'Capricious' x 'Gigolo' ) . Odmiana została wprowadzona do handlu w 1998 roku przez szkółkę Schreinerów. W roku 2000 'I've Got Rhythm' otrzymała Honorable Mention i niestety na tym się skończyło.
Trochę szkoda bo to widowiskowy irys, o kwiatach mających ciekawe, czyste kolory. Uroku dodaje mu mandarynkowa bródka, niby niejarzeniowa ale taka nie do przegapienia. Do mojego ogrodu trafił z Irysowa, ogrodu Ewy i Andrzeja, via ogród Mamelona. Od razu mi się spodobał bo kłącze bardzo szybko przyrastało, to odmiana tworząca kępę w tempie błyskawicznym. No i żadnych zgnilizn ani tym podobnych niespodziewanek - zdrowe i zażyte irysisko z tego 'I've Got Rhythm'. W czasie kwitnienia uderzyła mnie uroda formy kwiatów, nie tylko ich ciekawe kolory. Czego chcieć więcej od irysa bródkowego? Odmiana długo istniała u Mamelona jako "plicata w ciemnym różu", dopiero po starych zapiskach doszłam co to za jedna. Dobrze czasem cóś tam skrobnąć w zeszyciku na temat zakupów, he, he.
Trochę szkoda bo to widowiskowy irys, o kwiatach mających ciekawe, czyste kolory. Uroku dodaje mu mandarynkowa bródka, niby niejarzeniowa ale taka nie do przegapienia. Do mojego ogrodu trafił z Irysowa, ogrodu Ewy i Andrzeja, via ogród Mamelona. Od razu mi się spodobał bo kłącze bardzo szybko przyrastało, to odmiana tworząca kępę w tempie błyskawicznym. No i żadnych zgnilizn ani tym podobnych niespodziewanek - zdrowe i zażyte irysisko z tego 'I've Got Rhythm'. W czasie kwitnienia uderzyła mnie uroda formy kwiatów, nie tylko ich ciekawe kolory. Czego chcieć więcej od irysa bródkowego? Odmiana długo istniała u Mamelona jako "plicata w ciemnym różu", dopiero po starych zapiskach doszłam co to za jedna. Dobrze czasem cóś tam skrobnąć w zeszyciku na temat zakupów, he, he.
Moje biało kwitnące róże z grupy Rugosa
Kiedyś tam dawno temu zapadło mnie się na uczucie do róż z grupy Rugosa. Tych co mają problem ze skojarzeniem nazwy grupy z konkretnymi krzewami odsyłam do wpisu pod tytułem O różach słów parę dla początkujących ogrodników - róże dzikie i półdzikie , tam jest fragment o tym czym jest grupa Rugosa. Wydawało mi się że uprawiam róże z podgrupy ( he, he, he - no tak, za prosto by było, trza komplikować ), która ma cechy zbliżone do gatunku Rosa rugosa. Oczywiście już mi się nie wydaję i to nie tylko dlatego że w mojej kolekcji mieszańców rugosa znalazła się śliczna ( dla mnie, bo różomaniacy cóś za nią nie przepadają ) 'Pink Grootendorst'. Za mało czytwaszy o konkretnych odmianach przed ich posadzeniem i dopiero życie zweryfikowało moje mniemania różane. Doczytanie to jednak rzecz podstawowa! Biało kwitnące mieszańce rugosy posiadam w imponującej liczbie dwóch krzewów i nie wiem czy ta liczba się kiedykolwiek zwiększy. Uprawiam odmiany 'Fimbriata' i 'Blanc Double de Coubert' ( fotka nr 3 ). O ile ta druga jest całkiem przyzwoicie kwitnącą różą o tyle ta pierwsza ( fotki nr 1 i 2 ) kusi do tzw. błyskawicznych wykopków i "humanitarnej" utylizacji. Cholera kwitnie tak że nie wiem czy to się w ogóle kwalifikuje do czegoś nazywanego kwitnieniem krzewu różanego. No bo jak spory krzak produkuje jeden ( tak, tak, jeden ), ewentualnie dwa a w najlepszym wypadku trzy kwiaty to cóś jest chyba nie halo. Mój boszsz... doszło do tego że pojawienie się trzech kwiatów uznałam za sukces hodowlany i tzw. obsypanie kwieciem, taka aberracja mnie się przy uprawie tej róży zrobiła.
No cóż, sama sobie jestem winna bo oczekiwałam wigoru charakterystycznego dla Rosa rugosa a nie doczytałam że 'Fimbriata' ma geny róży noisette. Taa, odmiana jest krzyżówką Rosa rugosa z śliczną ale nie zawsze dobrze u nas rosnącą różą 'Madame Alfred Cariere'. 'Fimbriata' to różana staruszka, wyhodował ja niejaki pan Morlet i w różankach gości od 1891 roku. Pomyślałam że taki różany Matuzalem, utrzymujący się od ponad stu lat w różankach, musi być twardzielem. O "wywiedzeniu się" o rodzicach różyczki zapomniałam, a w przypadku róż dobrze jest się pobawić w ciotkę Makowiecką. Może w cieplejszym klimacie krzew robi wrażenie, ma w końcu dość duże kwiaty ( zazwyczaj około 6 - 9 cm średnicy ), "goździkowy" kształt płatków, uroczy różowawy zadmuszek na płatkach. Jednak w klimacie ódzkim urodę kwiatów można podziwiać w ilościach śladowych. Nie tracę jednak nadziei, swego czasu widziałam fotki z ogrodu pani Małgosi Kralki, kwiatów na krzewie przez nią uprawianym było całkiem sporo. Może kiedyś i moje złośliwe krzaczysko tak zakwitnie, może. Na szczęście honoru biało kwitnących rugos broni u mnie odmiana 'Blanc Double de Coubert', też staruszka bo wprowadzona przez Charles'a Pierre Marie Cochet-Cochet ( tak, można się tak nazywać ) w roku 1892. Odmiana jest krzyżówką Rosa rugosa thunbergii z różą 'Mademoiselle de Sombreuil' i to krzyżówką bardzo udaną. Róża utytułowana bo już pod koniec XIX wieku otrzymała pierwszą nagrodę Narodowego Towarzystwa Ogrodniczego Francji. Poza tym że trzeba usuwać jej przekwitłe płatki jest właściwie bez wad ( jak dla mnie ) - to hardcore niewymagający, kwitnący obficie ( ponoć po przycięciu o 1/3 pędów wiosną i niedopuszczeniu do zawiązywania owoców kwitnie nie tylko obficie ale i powtarza wielokrotnie kwitnienie - nie sprawdziłam bo owoce tej róży są urodne i jakoś tak bardziej na czasie we wrześniu niż różane kwiaty ). Co prawda Marian Sołtys wyżej od 'Blanc Double de Coubert' stawia 'Kórnik', polską odmianę mieszańca rugosa kwitnącego białymi kwiatami ale jak dla mnie uroda 'Blanc Double de Coubert' jest satysfakcjonująca. 'Fimbriata' dorasta do 150 cm wysokości a 'Blanc Double de Coubert' do 200 cm, to tak na wszelki wypadek podaje jakby ktoś miał plany żywopłotowe, uprzedzając przy tym że obie odmiany nie rosną zbyt szybko. No i to by było na tyle o moich biało kwitnących różach z grupy Rugosa.
No cóż, sama sobie jestem winna bo oczekiwałam wigoru charakterystycznego dla Rosa rugosa a nie doczytałam że 'Fimbriata' ma geny róży noisette. Taa, odmiana jest krzyżówką Rosa rugosa z śliczną ale nie zawsze dobrze u nas rosnącą różą 'Madame Alfred Cariere'. 'Fimbriata' to różana staruszka, wyhodował ja niejaki pan Morlet i w różankach gości od 1891 roku. Pomyślałam że taki różany Matuzalem, utrzymujący się od ponad stu lat w różankach, musi być twardzielem. O "wywiedzeniu się" o rodzicach różyczki zapomniałam, a w przypadku róż dobrze jest się pobawić w ciotkę Makowiecką. Może w cieplejszym klimacie krzew robi wrażenie, ma w końcu dość duże kwiaty ( zazwyczaj około 6 - 9 cm średnicy ), "goździkowy" kształt płatków, uroczy różowawy zadmuszek na płatkach. Jednak w klimacie ódzkim urodę kwiatów można podziwiać w ilościach śladowych. Nie tracę jednak nadziei, swego czasu widziałam fotki z ogrodu pani Małgosi Kralki, kwiatów na krzewie przez nią uprawianym było całkiem sporo. Może kiedyś i moje złośliwe krzaczysko tak zakwitnie, może. Na szczęście honoru biało kwitnących rugos broni u mnie odmiana 'Blanc Double de Coubert', też staruszka bo wprowadzona przez Charles'a Pierre Marie Cochet-Cochet ( tak, można się tak nazywać ) w roku 1892. Odmiana jest krzyżówką Rosa rugosa thunbergii z różą 'Mademoiselle de Sombreuil' i to krzyżówką bardzo udaną. Róża utytułowana bo już pod koniec XIX wieku otrzymała pierwszą nagrodę Narodowego Towarzystwa Ogrodniczego Francji. Poza tym że trzeba usuwać jej przekwitłe płatki jest właściwie bez wad ( jak dla mnie ) - to hardcore niewymagający, kwitnący obficie ( ponoć po przycięciu o 1/3 pędów wiosną i niedopuszczeniu do zawiązywania owoców kwitnie nie tylko obficie ale i powtarza wielokrotnie kwitnienie - nie sprawdziłam bo owoce tej róży są urodne i jakoś tak bardziej na czasie we wrześniu niż różane kwiaty ). Co prawda Marian Sołtys wyżej od 'Blanc Double de Coubert' stawia 'Kórnik', polską odmianę mieszańca rugosa kwitnącego białymi kwiatami ale jak dla mnie uroda 'Blanc Double de Coubert' jest satysfakcjonująca. 'Fimbriata' dorasta do 150 cm wysokości a 'Blanc Double de Coubert' do 200 cm, to tak na wszelki wypadek podaje jakby ktoś miał plany żywopłotowe, uprzedzając przy tym że obie odmiany nie rosną zbyt szybko. No i to by było na tyle o moich biało kwitnących różach z grupy Rugosa.
niedziela, 17 grudnia 2017
Codziennik - próby ogarnięcia domowych pieleszy
Jako kerownik domu jestem niezadowolniony z postawy pańci. Podłoga tylko w połowie umyta ( kombinowała że niby fug nie trzeba wyszorować, widziałem i potępiam ), rozpiździej na stole ( dekoracje - sracje, jak myśli że nie sięgnę do tych jej słojów to jest ciężko naiwna ), pierś kurza ugotowana a ja preferuję indyczą i w dodatku mało tej kurzyny którą jem z najwyższym obrzydzeniem ( co objawia się dzikimi napadami na przygotowywaną michę ale to mnie się robi z tych nerwów że to jednak nie indyk ). Jeszcze parę rzeczy które mnie się nie podobają bym znalazł ale nie chce mi się przemęczać i wysilać intelekta więc tylko śledzę ze złością te jej próby uporządkowania naszego bordello i czekam kiedy się zmęczy żebym mógł wreszcie przestać jej słać moje słynne zabójcze spojrzenia i spokojnie się zdrzemnąć. Głupia larew zapomniała że lubię sjestować w popołudniowym słoneczku i przeszkadza. A o popołudniowe słoneczko w grudniu ciężko!
Taa, wbrew Felicjanowi usiłuję zrobić jednak choć trochę ordnungu ale zawsze coś mi stoi na przeszkodzie. Może lepiej to nazwać usiłowaniem usiłowania? W dodatku Mamelon namawia mnie do złego ( no proszę, zamiana ról ) i wyciąga na tzw. śmieci ( nie mogę powiedzieć że się z tego nie cieszę, każdy wyjazd na taką imprezkę mnie robi dobrze a stanowi naszego bordello robi bardzo źle ). Mimo niby luźniejszych dni przyłażę do domu po południu i usiłując szybkim sprzątankiem uśpić nieczyste sumienie przeszkadzam Felicjanowi w leżakowaniu ( o dziwo, innym kotom jakoś nie przeszkadzam ale Fuckicjan jest po prostu prawdziwym wrednym kociskiem ). Przekupuję tego gada drobiem ale ostatnio zaczął na mnie pomrukiwać więc pewnie będę musiała nabyć wołowinę żeby się podlizać. Wiem, kocisko jest rozbajdane do granic wytrzymałości przeciętnego kociarza ( o ile istnieje takie zjawisko jak przeciętny kociarz ).
Porządki w moim wykonaniu wyglądają tak - na środku kuchni stoi wiadro z wodą i płynem, szczota do fug, zestaw szmat, szmatek, szmateczek specjalnego przeznaczenia a ja siedzę przy kuchennym stole i przeglądam zeszyciki gwiazd Ciotki Hanki Sz. . Orientuje się że chyba zaraz zrobi się ciemno więc na chybcika lecę do pokoju gdzie stoi drugie wiadro z wodą z płynem, i szmatami które mają wyższe IQ niż nasza cała kamienica ( normalnie szmaty kosmiczne, stacje orbitalną nimi pucować ), wykonuję szybki pad na kolana i dalej szorować podłogę ku wyraźnemu niezadowolnieniu Felicjana ( spojrzenie nr 4 - jesteś już martwa a ja zastanowię się jak napocząć Twój zezwłok ). Szoruję zapamiętale dopóki nie przylezie stado uznające czyszczenie przeze mnie na kolanach podłogi za okazję do zabawy w napad.
Kocia upierdliwość powoduje że przerywam tyrkę i wgapiam się w niespodziewanie rozbłysłe słoneczne promienie prześwietlające szkiełka, resztki listopadowej dekoracji. Pamiątki po listopadzie powodują że czuję iż zaniedbałam sprawę słojów z bombkami, więc porzucam pokój i lecę do kuchni gdzie na stole stoją słoje i cała masa bombek. Stado podąża za mną więc żeby załatwić sobie spokój i zero pomocy z ich strony szybko nakładam na michy kuraka. Stado się rzuca na kurzynę a ja wpakowuję ekspresowo bomby do słoja, zanim stado pochłonie i się zainteresuje. Oczywiście przydałoby się bombek więcej i więcej ale przed świętami ich ceny szybują jak te orły, sokoły i są drapieżne dla portfela czyli porpony. Cóż, corocznie uzupełniam swoje bombkowe zbiory w okresie poświątecznych wyprzedaży, to najlepszy czas na kupowanie świątecznych ozdób. W tym roku mam upatrzone co nieco, więc pod koniec grudnia zapoluję na wysorty i przeceniaki . Mam nadzieję że rodacy nie ruszą tłumnie do sklepów i w spokoju będę mogła nabyć świecidełka. Za to w przyszłym tygodniu w ogóle nie udaję się do sklepów! Ha, nabyłam co potrzeba mi do szczęścia ( uroczego ciemiernika naszłam w Leroju, wprost niezbędnego do życia, przetrzymam go w pralni do lepszej czyli późnozimowej lub też wczesnowiosennej pory ) i nie ma że nie ma - zero uczestniczenia w zakupowym maratonie. Wszak muszę sprzątać, he, he.
Cio Mary przyszła do nas z wizytką i jęknęła na widok słojów i ubombkowanego wianka prezentujących "magię świąt" w naszym zapuszczonym bordello ale sprytnie powstrzymawszy ją przekupstwem nagoździkowaną mandarynką przed jakimś zabójczym dla mojego ego komentarzem. Cio wypiwszy soczek, wypaliwszy pecika, obwąchawszy mandarynkę i stwierdziwszy "Okien nie myję!". Hym... przedświąteczne wyluzowanie znaczy udziela się rodzinie.
Taa, wbrew Felicjanowi usiłuję zrobić jednak choć trochę ordnungu ale zawsze coś mi stoi na przeszkodzie. Może lepiej to nazwać usiłowaniem usiłowania? W dodatku Mamelon namawia mnie do złego ( no proszę, zamiana ról ) i wyciąga na tzw. śmieci ( nie mogę powiedzieć że się z tego nie cieszę, każdy wyjazd na taką imprezkę mnie robi dobrze a stanowi naszego bordello robi bardzo źle ). Mimo niby luźniejszych dni przyłażę do domu po południu i usiłując szybkim sprzątankiem uśpić nieczyste sumienie przeszkadzam Felicjanowi w leżakowaniu ( o dziwo, innym kotom jakoś nie przeszkadzam ale Fuckicjan jest po prostu prawdziwym wrednym kociskiem ). Przekupuję tego gada drobiem ale ostatnio zaczął na mnie pomrukiwać więc pewnie będę musiała nabyć wołowinę żeby się podlizać. Wiem, kocisko jest rozbajdane do granic wytrzymałości przeciętnego kociarza ( o ile istnieje takie zjawisko jak przeciętny kociarz ).
Porządki w moim wykonaniu wyglądają tak - na środku kuchni stoi wiadro z wodą i płynem, szczota do fug, zestaw szmat, szmatek, szmateczek specjalnego przeznaczenia a ja siedzę przy kuchennym stole i przeglądam zeszyciki gwiazd Ciotki Hanki Sz. . Orientuje się że chyba zaraz zrobi się ciemno więc na chybcika lecę do pokoju gdzie stoi drugie wiadro z wodą z płynem, i szmatami które mają wyższe IQ niż nasza cała kamienica ( normalnie szmaty kosmiczne, stacje orbitalną nimi pucować ), wykonuję szybki pad na kolana i dalej szorować podłogę ku wyraźnemu niezadowolnieniu Felicjana ( spojrzenie nr 4 - jesteś już martwa a ja zastanowię się jak napocząć Twój zezwłok ). Szoruję zapamiętale dopóki nie przylezie stado uznające czyszczenie przeze mnie na kolanach podłogi za okazję do zabawy w napad.
Kocia upierdliwość powoduje że przerywam tyrkę i wgapiam się w niespodziewanie rozbłysłe słoneczne promienie prześwietlające szkiełka, resztki listopadowej dekoracji. Pamiątki po listopadzie powodują że czuję iż zaniedbałam sprawę słojów z bombkami, więc porzucam pokój i lecę do kuchni gdzie na stole stoją słoje i cała masa bombek. Stado podąża za mną więc żeby załatwić sobie spokój i zero pomocy z ich strony szybko nakładam na michy kuraka. Stado się rzuca na kurzynę a ja wpakowuję ekspresowo bomby do słoja, zanim stado pochłonie i się zainteresuje. Oczywiście przydałoby się bombek więcej i więcej ale przed świętami ich ceny szybują jak te orły, sokoły i są drapieżne dla portfela czyli porpony. Cóż, corocznie uzupełniam swoje bombkowe zbiory w okresie poświątecznych wyprzedaży, to najlepszy czas na kupowanie świątecznych ozdób. W tym roku mam upatrzone co nieco, więc pod koniec grudnia zapoluję na wysorty i przeceniaki . Mam nadzieję że rodacy nie ruszą tłumnie do sklepów i w spokoju będę mogła nabyć świecidełka. Za to w przyszłym tygodniu w ogóle nie udaję się do sklepów! Ha, nabyłam co potrzeba mi do szczęścia ( uroczego ciemiernika naszłam w Leroju, wprost niezbędnego do życia, przetrzymam go w pralni do lepszej czyli późnozimowej lub też wczesnowiosennej pory ) i nie ma że nie ma - zero uczestniczenia w zakupowym maratonie. Wszak muszę sprzątać, he, he.
Cio Mary przyszła do nas z wizytką i jęknęła na widok słojów i ubombkowanego wianka prezentujących "magię świąt" w naszym zapuszczonym bordello ale sprytnie powstrzymawszy ją przekupstwem nagoździkowaną mandarynką przed jakimś zabójczym dla mojego ego komentarzem. Cio wypiwszy soczek, wypaliwszy pecika, obwąchawszy mandarynkę i stwierdziwszy "Okien nie myję!". Hym... przedświąteczne wyluzowanie znaczy udziela się rodzinie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)