W tym miesiącu w tytułach wpisów słowo jesienny pojawiało się nader często. Odmieniałam tę jesienność przez niemal wszystkie przypadki ( no wołacza nie zastosowałam ) bo aura była w miesiącu niby jeszcze pół letnim całkiem późnojesienna. No ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło, z tego ciągłego lania mamy grzybowy urodzaj. Taka rekompensata za brak krajowych czereśni, wiśni, jabłek czy gruszek. W tegorocznych wrześniowych rzadkich słonecznych dniach częściej byłam w lesie niż w ogrodzie. Może i dobrze bo obserwowanie dzikiej leśności przełoży się na uprawę leśności oswojonej czyli Alcatrazu. Przy Podwórku wiele ogrodowej roboty nie miałam, bo oprócz wkopania cebul nic mu właściwie do szczęścia nie było potrzebne. Całkiem nieźle wygląda zamarcinkowane i zatrawione, żyje swoim podwórkowym życiem nie narzucając mi się zanadto ze swoimi potrzebami. Szkoda mi tylko że w tym wrześniu nie było jesiennych koncertów podwórkowych świerszczy, no ale jak leje i jest zimno to nie można wymagać od ciepłolubnych owadów muzyczki. Trzeba się cieszyć tym czy można - bujnością nasturcji, kolejnym kwitnieniem róż, czy motylami tłumnie odwiedzającymi jesienne kwiaty.
Motyle obloty kwiatów rozchodników i marcinków to radość dla oczu wyposzczonych widokiem serwowanym przez zszarzałe i zanoszące się deszczem jak dziecko płaczem niebo ( pod szarym niebem wszystko wydaje się szare ). Towarzystwo masowo obżera się konkurując z pszczołami. Można by napisać że kwiaty są ciężkie od motyli ale w przypadku mało zwiewnej formy rozchodników cóś by to nie grało. Niestety ten motyli karnawał nie będzie trwał długo, w przyszłym tygodniu ponoć wracają deszcze, no i co gorsza pojawią się pierwsze przymrozki. Deszcz jeszcze zniosę ( choć z trudem, tegoroczny sezon ogrodowy był mokry ) ale niemiła sercu ogrodniczki zapowiedź przymrozków, forpoczty zimy, sprawia że mam ogrodowe odchciewajstwo.
A ogrodowe odchciewajstwo jest absolutnie niewskazane w październiku. Przede mną przesadzanie róż, znalezienie nowych stanowisk dla przekwitłych marcinków i floksów, sadzenie drzew w Alcatrazie, przenosiny krzewów i tym podobne rozrywki. No i kto wie czy nie skuszą mnie wyprzedaże bylin i cebul. Jakimś cudownym sposobem obniżka cen roślin powoduje u mnie przypływ chęci na ogrodowanie , taki zdziw marketingowo - ogrodowy ma miejsce. Tylko że przymrozki rozwalają późne zabawy w ogrodzie, nie wszystkie rośliny to hardcory, no i to grzebanie w zimnej glebie - paskudność nad paskudnościami! Na aurę to mam wpływ bardziej niż ograniczony, mogę sobie najwyżej popsioczyć i na tym się kończy. Ponoć nie należy się zamartwiać tym czego nie jest się w stanie zmienić więc postanowiłam się nie stresować za bardzo pojawiającym się wraz z zapowiedzią przymrozków ogrodowym odchciewajstwem. Po prostu zero pokuszeń wyprzedażowych wprowadzę, a roboty ogrodowe przełożę do wiosny. Nic na siłę, nie będzie pogody to nie będę się kopać z Wielkim Pogodowym przebranym za konia.A może niepotrzebnie się obawiam i październik zaskoczy mnie miłym ciepełkiem, takim w sam raz na ogrodowanie. Dobrze by było bo nie odczuwam zmęczenia ogrodowym sezonem. Poszalałabym jeszcze w Alcatrazie.
piątek, 29 września 2017
niedziela, 24 września 2017
Zabawy jesienne
"W co się bawić? W co się bawić?" - był kiedyś taki przebój z przewrotnym tekstem Młynarskiego. Potrzeba igrzysk coś u mnie narasta bo przymusowe zamknięcie się w chałupie z powodu zimna i wilgoci wszechoblepiającej nie służy cóś równowadze mojego jestestwa. No charakter mi parszywieje. Mogłabym co prawda urządzać sobie wyczytki polityczne i zarykiwać się ale nadzieja jeszcze wierzącej w pojawienie się właściwej świętej listy leków refundowanych Małgoś - Sąsiadki powstrzymuje moje rechoty. Co prawda Małgoś - Sąsiadka nie zapadła na półpisiec, ale ma takie zawierzenia polityczne. Zawsze o czystych rękach Peocji też uwierzyła w paru sprawach, tylko nieboszczce PZPR nijak nie była w stanie uwierzyć ( ponoć przez to że paru prominentnych nieboszczkowych działaczy wywodziło się z miasta Odzi, gdzie byli znani od tzw. ludzkiej strony ). No i teraz wierząca podejrzewa że rzundzący kombinują z eutanazją, ale taką ukrytą, że to niby nie ich wina tylko kasiory brak. Ciotka Elka oczywiście ma teorię dlaczego nie bardzo stać ją i Małgoś - Sąsiadkę na niezbędne leki - kara za to że śmiały żyć "normalnie" w komunie. Oporu komunistycznym okupantom nie stawiały po lasach z bronią w ręku tylko zajmowały się takimi pierdołami jak wychowanie i wykształcenie dzieci ( które to dzieci zrobiły komunie kuku, ale to one a nie ich Matki Polki, najmniej szanowane spośród obywateli RP, absolutnie niegodne zniżek na niezbędne do przeżycia leki ). Takie domowe rozmówki powodują że śmiech zamiera i człowiek ma tylko wykrzywioną w grymasie gębę. Lepiej zatem zająć się czymś absolutnie niepolitycznym.
Za oknem dżedż i choć wieszczą że w najbliższym czasie pogoda znacznie się polepszy ( ma być nieco cieplej ) na razie możliwe są tak naprawdę jedynie zajęcia domowe. Odpuszczam sobie wychowywanie kotów, to jest praca syzyfowa i w związku z tym stresogenna. Odpuszczam wytwarzanie żarła bo miałam ostatnio przeżycia związane z wytworzonym ( podczas odkładania patery udało mi się wywalić na Wujka Jo jego urodzinowy tort niemal w całości - znaczy po ukrojeniu trzech kawałków, po prostu bosko - Cio Mary mało co trzeba by było reanimować po ciężkim ataku śmiechu ). Na czytanie nie mam ochoty bo koty moje uwalenie się z książką w ręku traktują jako zaproszenie do uwalenia się na mnie, książce i okolicach. Oglądanie filmów ze stadem porykujących grożąco kotów ( hym... pozycjonowanie osobników ) też odpada. Kąpiel przydługa typu zaleganie w olejkach to nie tylko koty na brzegu wanny ( co grozi wspólną kąpielą ) ale i niebezpieczeństwo zmrużenia oka. Sprzątanie to nie jest w moim wykonaniu zabawa tylko ciężki obowiązek - odpada w przedbiegach. Zostaje wykonanie jesiennych dekorów. Jesienne dekory wykonywa się tak:
Za oknem dżedż i choć wieszczą że w najbliższym czasie pogoda znacznie się polepszy ( ma być nieco cieplej ) na razie możliwe są tak naprawdę jedynie zajęcia domowe. Odpuszczam sobie wychowywanie kotów, to jest praca syzyfowa i w związku z tym stresogenna. Odpuszczam wytwarzanie żarła bo miałam ostatnio przeżycia związane z wytworzonym ( podczas odkładania patery udało mi się wywalić na Wujka Jo jego urodzinowy tort niemal w całości - znaczy po ukrojeniu trzech kawałków, po prostu bosko - Cio Mary mało co trzeba by było reanimować po ciężkim ataku śmiechu ). Na czytanie nie mam ochoty bo koty moje uwalenie się z książką w ręku traktują jako zaproszenie do uwalenia się na mnie, książce i okolicach. Oglądanie filmów ze stadem porykujących grożąco kotów ( hym... pozycjonowanie osobników ) też odpada. Kąpiel przydługa typu zaleganie w olejkach to nie tylko koty na brzegu wanny ( co grozi wspólną kąpielą ) ale i niebezpieczeństwo zmrużenia oka. Sprzątanie to nie jest w moim wykonaniu zabawa tylko ciężki obowiązek - odpada w przedbiegach. Zostaje wykonanie jesiennych dekorów. Jesienne dekory wykonywa się tak:
sobota, 23 września 2017
Już jesień
Dżdży oficjalnie! Znaczy jesień która do tej pory deszczyła letnim opadem ( wstawcie co tam u Was padało - mżawkę, zwykłe deszczenie, sążniste ulewy ) deszczy teraz już zwykłą jesienną wodzianką, pluchą obrzydłą! Grzybów w bród i to jedno co dobre. Żarłam już kanie ( to na pewno były kanie, wszak żyję ), maślaczki, prawdziweczki a nawet pierwsze gąski. Ogród za to odłogiem leży i nadal jest podejrzanie zielony i mokry jak szczęśliwa żaba. Ciężko pisać o ogrodzie bo cóś ostatnio szybko przemykam zaparasolowana po "świeżym" miejskim powietrzu ( tak, znów ludziska grzeją się przy piecach opalanych zdziwnościami ) i bunkruje się w domu. Cudem jakowymś posadziłam wszystkie cebule z wyjątkiem dwóch wykopanych cebul orienpetów i uważam to za wielki wyczyn ( wszak nie utonęłam ). No i to by było na tyle o ogrodowaniu. Reszta jest deszczem, że sparafrazuje mistrza Willa. Koty upierdliwe co cud, co nie powinno dziwić w związku z aurą która nijak pasuje do jeszcze letniej energii wypełniającej czworonogi. Dają popalić! Przejawiają niszczycielskie skłonności i "agresję wewątrzgrupową" - znaczy leją się wzajemnie. Wkraczam pomiędzy walczące strony uzbrojona w pantofel typu "laciek" i tzw. silne słowo. Małgoś - Sąsiadka i Ciotka Elka twierdzą że ta porażka pedagogiczna której efektem jest wzmożona napastliwość kotów wisiała w powietrzu od dawna. Przyczyny klęski wychowawczej upatrują nie tyle w braku predyspozycji "uczycielskich" mojej osoby co w kociej diecie. Podobno nasze koty jedzą za dobrze i za dużo. Hym... ja sądzę że to zaklinanie rzeczywistości i jakieś echa dalekie podejścia typu "Weźmiemy ich głodem.".
Koty są upierdliwe bo po prostu takie są. Z natury. Albo człowiek się z tym godzi albo mieszka z psem, he, he, he. B psy to nie są upierdliwe, a już najmniej to jamniki. Taa, prawda półobjawiona czyli ćwierć prawda ( a w przypadku jamników absolutne łgarstwo ). Co prawda wszelkiej zwierzęcej upierdliwości daleko do ludzkiej upierdliwości cudownie zakwitającej po trzech deszczowych tygodniach. Człowiek chodzi po ścianach i czepia się wszystkiego oraz mendzi, knuje i przeżywa. Ja na ten przykład zaczęłam głęboko przeżywać że będę się musiała integrować na imprezie pod tytułem wesele. Kuźwa, na myśl o stopach wbitych w buty na obcasach robi mi się źle już teraz. Mam ochotę wyć kiedy pomyślę o siedzeniu wielogodzinnym przy stole z nieznanymi mi bliżej osobami, rozmówkach pitu - pitu i góralskich tańcach. Tylko się upić z rozpaczy na imprezie a to nie wchodzi w rachubę bo publiczne upadlanie się skończyłam w wieku lat dwudziestu ( pijackie ekscesy nastolatki da się jakoś tam usprawiedliwić młodym wiekiem ale pani lekko starszej biegającej nocną porą ulicą Dietla w Krakowie i ryczącej "Jestem królem zwierząt" nie da się już niczym usprawiedliwić - za stara na głupotę, za młoda na demencję ). Ech, życie towarzyskie coś mnie nie pociąga. Chyba zrobię sobie gawrę i spróbuję przeczekać deszcz, złe nastroje i kocią upierdliwość. Coś mi mówi że to będzie najlepsze co można zrobić w deszczowy, jesienny dzień.
Koty są upierdliwe bo po prostu takie są. Z natury. Albo człowiek się z tym godzi albo mieszka z psem, he, he, he. B psy to nie są upierdliwe, a już najmniej to jamniki. Taa, prawda półobjawiona czyli ćwierć prawda ( a w przypadku jamników absolutne łgarstwo ). Co prawda wszelkiej zwierzęcej upierdliwości daleko do ludzkiej upierdliwości cudownie zakwitającej po trzech deszczowych tygodniach. Człowiek chodzi po ścianach i czepia się wszystkiego oraz mendzi, knuje i przeżywa. Ja na ten przykład zaczęłam głęboko przeżywać że będę się musiała integrować na imprezie pod tytułem wesele. Kuźwa, na myśl o stopach wbitych w buty na obcasach robi mi się źle już teraz. Mam ochotę wyć kiedy pomyślę o siedzeniu wielogodzinnym przy stole z nieznanymi mi bliżej osobami, rozmówkach pitu - pitu i góralskich tańcach. Tylko się upić z rozpaczy na imprezie a to nie wchodzi w rachubę bo publiczne upadlanie się skończyłam w wieku lat dwudziestu ( pijackie ekscesy nastolatki da się jakoś tam usprawiedliwić młodym wiekiem ale pani lekko starszej biegającej nocną porą ulicą Dietla w Krakowie i ryczącej "Jestem królem zwierząt" nie da się już niczym usprawiedliwić - za stara na głupotę, za młoda na demencję ). Ech, życie towarzyskie coś mnie nie pociąga. Chyba zrobię sobie gawrę i spróbuję przeczekać deszcz, złe nastroje i kocią upierdliwość. Coś mi mówi że to będzie najlepsze co można zrobić w deszczowy, jesienny dzień.
sobota, 16 września 2017
Jesienne prace ogrodowe ( znów przesadzam co się da )
Doopność jesienna na dworze, żadnych porannych mgieł zwiastujących słoneczną pogodę tylko klasyczna półmżawka. Mimo tak niesprzyjających okoliczności przyrody naddszedł czas na ogrodowanie. No bo jak nie teraz to kiedy? Diabli wiedzą czy i kiedy zrobi się milej i bardziej sprzyjająco. A może będzie jeszcze paskudniej i co wtedy? W błotku będę się taplać albo sadzić rośliny w zmrożonej glebie? Nie ma lekko, trza się cieplej ubrać, wypić zapobiegawczo jakieś promile przegryzione czosnkiem ( mieszanka zwana oddechem smoka ) i wyleźć do ogrodu zanim rozpada się na dobre ( w półmżawce da się pracować, w strugach deszczu to raczej kiepsko ). Za mną już sadzenie cebulek roślin kwitnących wiosną. W tym roku ze względu na opłakaną sytuację finansową ( ale dach i kominki pikne ) zakupy były bardzo ograniczone. No ale były! Mam na co czekać w marcu i kwietniu. Szczerze pisząc nie wyobrażam sobie wiosny w Alcatrazie bez kwitnących roślin cebulowych, tak jak nie wyobrażam sobie jesieni bez kwitnących zimowitów - nie ma zmiłuj, cebulowe muszą u mnie być. Najbardziej miła jest memu sercu cebulowa drobnica, te wszystkie bździągwy wyrastające 5 - 10 cm nad glebę, pokrywające ziemię kolorowym dywanem w czasie gdy drzewa jeszcze łyse jak chłopcy stadionowi.
Zakupiwszy znaczy krokusy czyli szafrany. Tommasinianusy i vernusy, z przewagą tych pierwszych. Jedynym szaleństwem na jakie sobie pozwoliłam był zakup odmiany 'Vanguard'. Zakochałam się w kwiatach tej rośliny, wrzosowo - perłowych tonach barw jej płatków. To wyjątkowy krokus, który łączy wielkość kielicha krokusów wiosennych z urokiem charakterystycznym dla krokusów zwanych botanicznymi. Vanguard tłumaczone "z ichniego na nasze" znaczy awangarda i trzeba przyznać że nazwa jest adekwatna do pory kwitnienia tego dużego krokusa. Zanim inne wielkokwiatowe krokusy rozwiną pąki ta odmiana już kwitnie. Może dlatego że z niej w sumie też dziczyzna, to pochodząca z Rosji forma Crocus vernus która została odkryta dopiero w 1934 roku przez Tubergena. Sadzę krokusy ku radości swojej i trzmieli, kiedy słoneczko przygrzeje i temperatura wewnątrz kielicha będzie wyższa niż na zewnątrz, otworzą się krokusowe kwiaty a do co stołówki zlecą się trzmiele i pierwsze pszczoły. I niech mi teraz ktoś powie że bez wczesnych cebulaczków to w ogrodzie prawdziwa wiosna! Żadna tam wiosna, głód, Panie tego, głód wśród Tyrawników i tuj! Nakarmić potrzebujących - znaczy krokusy w każdym ogrodzie, he, he!
Moją śródziemnomorską prerię też dopieściłam cebulami, posadziłam hym...masowo ( znaczy cóś tam w ilości osiemdziesięciu cebul - tanizna była ) czosnek główkowaty Allium sphaerocephalon. Co prawda kwitnie znacznie później niż młodą wiosną bo w czerwcu a nawet w lipcu ale uznałam że jego drobne kwiaty dobrze zrobią mojej Suchej - Żwirowej w jej wczesnoletniej odsłonie. Natomiast nie jestem tak do końca pewna czy mój wiosenny prezencik dla podwórkowej rabaty to będzie strzał w dziesiątkę. Jednak łakomstwo mnie opanowało kiedy zobaczyłam cebulki tulipana 'Blushing Lady'. Mam cholerną słabość do tej odmiany, chyba żaden z ogrodowych tulipanów nie pasi mi tak bardzo jak ten bardzo wysoki i bardzo późny tulipek. To aż dziw że się rzuciłam bo już od ładnych paru lat sadzę raczej botaniczne tulipki ( jakoś bardziej pasują do Alcatrazu ).
No i tyle o cebulowaniu, teraz będzie o jesiennej bujności traw. Przyjęło się że trawiasta bujność to jest wiosenna. I owszem na łąkach, w ogrodzie to bujność traw największa jest jesienną porą. Wtedy są ochy i achy wydawane nad urodą kłosów czy przebarwiających się źdźbeł. U mnie trawstwo ozdobne zaczyna się wcześniej, głównie za sprawą trzcinników i ostnic. Jednak główną rolę trawy zaczynają grać jesienią. Wtedy kwitną ukochane molinie, świetna obiedka, cud rozplenice czy z lekka trywialne miskanty ( hym... najbardziej podobają mi się te miskanty które u nas się nie kłoszą ). Szczęśliwie jakoś traw nie muszę przesadzać, za to krzewy róż, wspomniane we wcześniejszych postach drzewa to i owszem. Nie sądziłam że niektóre z róż, mimo przycinania, tak spotwornieją. Z jednej strony fajnie bo roślina w rozmiarze XXL to roślina pielęgnowana właściwie ( duża taka i silna ), z drugiej strony potrzeba dla niej sporo miejsca, żeby sobie mogła prawidłowo wegetować , no i żeby dobrze wyglądała. Kopanie dołów metrowych przede mną, taa baardzo się cieszę. A mój kręgosłup to wręcz szaleje z radości! Nie ma jednak rady - chcesz mieć fajną roślinę to zapewnij jej optymalne warunki. Nie żałuj gleby dla korzonków, nie kupuj pięćdziesięciu pięciu i pół odmian kolejnej super byliny i hitu sezonu tylko daj więcej miejsca roślinie którą już masz. No czas do ogrodu - o pracach jesiennych będzie jeszcze ale teraz ogród wzywa.
Zakupiwszy znaczy krokusy czyli szafrany. Tommasinianusy i vernusy, z przewagą tych pierwszych. Jedynym szaleństwem na jakie sobie pozwoliłam był zakup odmiany 'Vanguard'. Zakochałam się w kwiatach tej rośliny, wrzosowo - perłowych tonach barw jej płatków. To wyjątkowy krokus, który łączy wielkość kielicha krokusów wiosennych z urokiem charakterystycznym dla krokusów zwanych botanicznymi. Vanguard tłumaczone "z ichniego na nasze" znaczy awangarda i trzeba przyznać że nazwa jest adekwatna do pory kwitnienia tego dużego krokusa. Zanim inne wielkokwiatowe krokusy rozwiną pąki ta odmiana już kwitnie. Może dlatego że z niej w sumie też dziczyzna, to pochodząca z Rosji forma Crocus vernus która została odkryta dopiero w 1934 roku przez Tubergena. Sadzę krokusy ku radości swojej i trzmieli, kiedy słoneczko przygrzeje i temperatura wewnątrz kielicha będzie wyższa niż na zewnątrz, otworzą się krokusowe kwiaty a do co stołówki zlecą się trzmiele i pierwsze pszczoły. I niech mi teraz ktoś powie że bez wczesnych cebulaczków to w ogrodzie prawdziwa wiosna! Żadna tam wiosna, głód, Panie tego, głód wśród Tyrawników i tuj! Nakarmić potrzebujących - znaczy krokusy w każdym ogrodzie, he, he!
Moją śródziemnomorską prerię też dopieściłam cebulami, posadziłam hym...masowo ( znaczy cóś tam w ilości osiemdziesięciu cebul - tanizna była ) czosnek główkowaty Allium sphaerocephalon. Co prawda kwitnie znacznie później niż młodą wiosną bo w czerwcu a nawet w lipcu ale uznałam że jego drobne kwiaty dobrze zrobią mojej Suchej - Żwirowej w jej wczesnoletniej odsłonie. Natomiast nie jestem tak do końca pewna czy mój wiosenny prezencik dla podwórkowej rabaty to będzie strzał w dziesiątkę. Jednak łakomstwo mnie opanowało kiedy zobaczyłam cebulki tulipana 'Blushing Lady'. Mam cholerną słabość do tej odmiany, chyba żaden z ogrodowych tulipanów nie pasi mi tak bardzo jak ten bardzo wysoki i bardzo późny tulipek. To aż dziw że się rzuciłam bo już od ładnych paru lat sadzę raczej botaniczne tulipki ( jakoś bardziej pasują do Alcatrazu ).
No i tyle o cebulowaniu, teraz będzie o jesiennej bujności traw. Przyjęło się że trawiasta bujność to jest wiosenna. I owszem na łąkach, w ogrodzie to bujność traw największa jest jesienną porą. Wtedy są ochy i achy wydawane nad urodą kłosów czy przebarwiających się źdźbeł. U mnie trawstwo ozdobne zaczyna się wcześniej, głównie za sprawą trzcinników i ostnic. Jednak główną rolę trawy zaczynają grać jesienią. Wtedy kwitną ukochane molinie, świetna obiedka, cud rozplenice czy z lekka trywialne miskanty ( hym... najbardziej podobają mi się te miskanty które u nas się nie kłoszą ). Szczęśliwie jakoś traw nie muszę przesadzać, za to krzewy róż, wspomniane we wcześniejszych postach drzewa to i owszem. Nie sądziłam że niektóre z róż, mimo przycinania, tak spotwornieją. Z jednej strony fajnie bo roślina w rozmiarze XXL to roślina pielęgnowana właściwie ( duża taka i silna ), z drugiej strony potrzeba dla niej sporo miejsca, żeby sobie mogła prawidłowo wegetować , no i żeby dobrze wyglądała. Kopanie dołów metrowych przede mną, taa baardzo się cieszę. A mój kręgosłup to wręcz szaleje z radości! Nie ma jednak rady - chcesz mieć fajną roślinę to zapewnij jej optymalne warunki. Nie żałuj gleby dla korzonków, nie kupuj pięćdziesięciu pięciu i pół odmian kolejnej super byliny i hitu sezonu tylko daj więcej miejsca roślinie którą już masz. No czas do ogrodu - o pracach jesiennych będzie jeszcze ale teraz ogród wzywa.
czwartek, 14 września 2017
Las
Jesień, Panie tego, jesień - w domu ustrojstwo typu "leśne" ze wszystkiego sztucznego od mchu ( no może jeden jest prawdziwy choć kwiaciarnianego pochodzenia, suszony i barwiony ) poprzez papierowe grzybki na szklanych ptoszkach skończywszy ( no ale te ostatnie to choć z materiału szlachetnego ), za oknem dżedż na przemian ze słoneczkiem, znaczy czas na odwiedziny lasu. Póki jeszcze rośnie bo jak twierdzą mendia Szyszko szaleje, ponoć w towarzystwie kapelana dusiciela rysi ( cóś mi mówiło że to przestępcze dranie, mynister i ta banda go otaczająca ale nie sądziłam że to kłusownicy, myślałam że zwykli kombinatorzy i złodzieje a tu siurprajz - taa, lis pilnuje kurnika, ze słoikiem z kornikiem w łapie, co nie przeszkadza mu wyrzynać czego się da i zabijać kogo się da ). Chyba pierwszy raz aż tak bym chciała żeby mendia koloryzowały, bo jeżeli to prawda jest gorzej niż źle. Rysie to mimo wszystko inna bajka niż rozstrzeliwane bażanty ( choć tamta historia była jak dla mnie wystarczająco obrzydliwa i dyskwalifikująca faceta do zajmowania jakichkolwiek stanowisk związanych z ochroną zasobów przyrodniczych ). O ile polowanie mynisterialne rzeczywiście tak wyglądają to czas zapolować na mynistra. Z naganką, rzecz jasna!
No więc pojechali my do lasu!
Oczywiście wyprawa do lasu nazywała się wyprawą na grzyby, ale tak o prawdzie za grzybami rozglądałam się tyle o ile. Coś tam się zebrało ale szczerze pisząc to zbieranie grzybków było tylko pretekstem do łażenia po lesie. Las po którym chodziłam to nie żadna pradawna puszcza, ot taki podmiejski las użytkowy. Bór sosnowy, niby plantacja drzew bardziej aniżeli las prawdziwy. Jednak wystarczy choć trochę drzew i dzieje się cud, pojawiają się mchy, porosty i grzyby, wysiewają się brzozy, nagle wyrastają borówkowe krzewinki i wrzos i znika plantacja, już mamy las. Żyjące odrębnym życiem istnienie, w którym rośliny i zwierzęta "są na swoim miejscu", tylko człowiek jakby z innej bajki.
Teraz jest czas kwitnienia wrzosów, ich delikatne krzaczki niepodobne do przysadzistych i zażytych "wrzosów hodowlanych" rosną na polankach, przy leśnych duktach, wszędzie tam gdzie mają trochę więcej słońca. Mało jest rzeczy równie miłych jak zasięście w okolicach porośniętych kwitnącym wrzosem i wgapianie się w mikrokosmos wrzosowiska. We fruwaczy i pomykaczy, w życie tych co brzęczą i tych co bezgłośnie sobie bytują, w cały ten światek malutkich stworzeń. A do tego ten zapach, nie kwietny tylko krzewinkowo - mszasty, ziemny i jakby troszkę gorzkawy ( wiem, wiem, gorzkawy to całkiem inny zmysł identyfikuje ale u mnie taka synestezja się czasem robi ). Zatem zamiast pracowicie wypatrywać prawdziwków, krawców, koźlarzy czy tam innych podgrzybków zaległam we wrzosie i śledziłam błonkoskrzydłe. Relaks przez duże R był uprawiany, wiele z tych chwil spędzonych w lesie na radości kuchenne się nie przełoży ale wszak nie samymi sprawami żołądka człowiek żyje. Czasem po prostu potrzebna jest chwila wyciszenia, czas na uważność, przeżywanie teraźniejszości. Ostatnimi czasy bardzo mi takich chwil brakuje w mojej zalatanej codzienności. Korzystałam więc na całego z wrzosowiskowych dobrodziejstw, bezczelnie się leniąc.
A las wokół wrzosem porosłej polanki śpiewał sobie razem z wiatrem. Pieśń była o kolonizacji nowych terenów, o życiu do zmurszałości, zamieraniu przekształcającym się w nowe życie i tym podobnych sprawach. Bo las sobie świetnie bez pomocy ludzkiej radzi, między bajki włożyć jak to człowiek las uprawia. Człowiek to drzewa uprawia, zwierząt dogląda ( na ogół po to żeby je odstrzelić ) ale lasu nie uprawia, las uprawia się sam. Jest tak złożonym ekosystemem że uprawiać się nie da. Można go chronić, odtwarzać, próbować przywracać "leśności" ale uprawiać się go nie da. Tak jak nie da się uprawiać stepu czy morza. Można hodować w fiordach łososie czy przekształcać step w pola uprawne ale to wycinek, wykrojenie z natury tego co wydaje nam się najbardziej dla nas potrzebne. Myślę że większość nieporozumień pomiędzy tzw. ekologami a leśnikami bierze się z tego że wśród tych ostatnich panuje przekonanie że człowiek może kształtować "naukowo" w zasadzie bez konsekwencji przyrodę, bo na studiach uczyli że las gospodarczo się wykorzystuje i to po to leśnik w lesie siedzi żeby dopilnować tej prawidłości gospodarki leśnej. To że z czasem trzeba będzie ograniczać "gospodarczość" lasów a stawiać na ohydną "ekologię" ciężko przyjąć do wiadomości. Nie tylko leśnikom, nam zwykłym ludziom też. Możemy doczekać się zakazu grzybobrań a nawet wstępu do lasów. Mamy to prawie jak w banku jeżeli nadal będziemy gospodarczo wykorzystywać las tak jak teraz go wykorzystujemy. Wiem że smętne, ale człowiek to takie stworzenie które ogranicza się tylko wtedy kiedy nie ma już innego wyjścia. Więc cieszyłam się lasem póki jeszcze można.
No więc pojechali my do lasu!
Oczywiście wyprawa do lasu nazywała się wyprawą na grzyby, ale tak o prawdzie za grzybami rozglądałam się tyle o ile. Coś tam się zebrało ale szczerze pisząc to zbieranie grzybków było tylko pretekstem do łażenia po lesie. Las po którym chodziłam to nie żadna pradawna puszcza, ot taki podmiejski las użytkowy. Bór sosnowy, niby plantacja drzew bardziej aniżeli las prawdziwy. Jednak wystarczy choć trochę drzew i dzieje się cud, pojawiają się mchy, porosty i grzyby, wysiewają się brzozy, nagle wyrastają borówkowe krzewinki i wrzos i znika plantacja, już mamy las. Żyjące odrębnym życiem istnienie, w którym rośliny i zwierzęta "są na swoim miejscu", tylko człowiek jakby z innej bajki.
Teraz jest czas kwitnienia wrzosów, ich delikatne krzaczki niepodobne do przysadzistych i zażytych "wrzosów hodowlanych" rosną na polankach, przy leśnych duktach, wszędzie tam gdzie mają trochę więcej słońca. Mało jest rzeczy równie miłych jak zasięście w okolicach porośniętych kwitnącym wrzosem i wgapianie się w mikrokosmos wrzosowiska. We fruwaczy i pomykaczy, w życie tych co brzęczą i tych co bezgłośnie sobie bytują, w cały ten światek malutkich stworzeń. A do tego ten zapach, nie kwietny tylko krzewinkowo - mszasty, ziemny i jakby troszkę gorzkawy ( wiem, wiem, gorzkawy to całkiem inny zmysł identyfikuje ale u mnie taka synestezja się czasem robi ). Zatem zamiast pracowicie wypatrywać prawdziwków, krawców, koźlarzy czy tam innych podgrzybków zaległam we wrzosie i śledziłam błonkoskrzydłe. Relaks przez duże R był uprawiany, wiele z tych chwil spędzonych w lesie na radości kuchenne się nie przełoży ale wszak nie samymi sprawami żołądka człowiek żyje. Czasem po prostu potrzebna jest chwila wyciszenia, czas na uważność, przeżywanie teraźniejszości. Ostatnimi czasy bardzo mi takich chwil brakuje w mojej zalatanej codzienności. Korzystałam więc na całego z wrzosowiskowych dobrodziejstw, bezczelnie się leniąc.
A las wokół wrzosem porosłej polanki śpiewał sobie razem z wiatrem. Pieśń była o kolonizacji nowych terenów, o życiu do zmurszałości, zamieraniu przekształcającym się w nowe życie i tym podobnych sprawach. Bo las sobie świetnie bez pomocy ludzkiej radzi, między bajki włożyć jak to człowiek las uprawia. Człowiek to drzewa uprawia, zwierząt dogląda ( na ogół po to żeby je odstrzelić ) ale lasu nie uprawia, las uprawia się sam. Jest tak złożonym ekosystemem że uprawiać się nie da. Można go chronić, odtwarzać, próbować przywracać "leśności" ale uprawiać się go nie da. Tak jak nie da się uprawiać stepu czy morza. Można hodować w fiordach łososie czy przekształcać step w pola uprawne ale to wycinek, wykrojenie z natury tego co wydaje nam się najbardziej dla nas potrzebne. Myślę że większość nieporozumień pomiędzy tzw. ekologami a leśnikami bierze się z tego że wśród tych ostatnich panuje przekonanie że człowiek może kształtować "naukowo" w zasadzie bez konsekwencji przyrodę, bo na studiach uczyli że las gospodarczo się wykorzystuje i to po to leśnik w lesie siedzi żeby dopilnować tej prawidłości gospodarki leśnej. To że z czasem trzeba będzie ograniczać "gospodarczość" lasów a stawiać na ohydną "ekologię" ciężko przyjąć do wiadomości. Nie tylko leśnikom, nam zwykłym ludziom też. Możemy doczekać się zakazu grzybobrań a nawet wstępu do lasów. Mamy to prawie jak w banku jeżeli nadal będziemy gospodarczo wykorzystywać las tak jak teraz go wykorzystujemy. Wiem że smętne, ale człowiek to takie stworzenie które ogranicza się tylko wtedy kiedy nie ma już innego wyjścia. Więc cieszyłam się lasem póki jeszcze można.
Subskrybuj:
Posty (Atom)