Maj się kończy upałami, jakby Wielki Ogrodowy chciał temperaturę średnią miesiąca uczynić bardziej wiosenną ( i tak nie zapomnę zwierzchności tegorocznych majowych przymrozków ). No ale upalny koniec maja to żadna anomalia, jest zatem zupełnie inaczej niż podczas marcowo - początkokwietniowych bardzo ciepłych dni.
Sobotni poranny obchód Suchej - Żwirowej z kubkiem kawy zaskutkował pochlaniem mojego obłego cielska przez kumary, do Alcatrazu bardziej wilgotnego niż najsuchsza z rabat przezornie nie wchodziłam. Po przerwie ( dłuuugiej ) mój ogród, który w całości i tak wyglądał prawie zawsze jak porządnie nieprowadzony odłóg, teraz wygląda jak ta selva - wszystko bujnęło w górę podczas kiedy ja zajmowałam się "sprawą pokoju światowego i dobra ludzkości". Dziesięć dni temu Alcatraz był jeszcze taki trochę młodo wiosenny a tu już pełna bujność dojrzałej wiosny - szaleństwo kwitnących lilaków i japońskich kalin, czas kielichowców ( wreszcie ich liście porządnie pachną ), hosty w najpiękniejszej fazie rozwoju, kwiaty pierwszych majowych róż i oczywiście irysy, irysy i jeszcze raz irysy! Roboty w ogrodzie mnóstwo, nie wiadomo za co brać się "najsampierw". Skosić resztki Tyrawnika dla kociej i swojej wygody, szybka akcja pieląca a Suchej - Żwirowej, czy kontynuowanie urządzania byłego Landryna? Żeby było jasne to w tle było pranie i gotowanie ( zebrałam się w sobie i przed weekendem umyłam część podłóg w domu, zebranie się było bardzo, bardzo ciężkie i tylko groźba przyklejenia się do tego co Felicjan wywalił ze swojej miski zmusiła mnie do heroicznego wyczynu ). W sumie po południu rozpoczęłam wypoczynek czyny - lekkie pielonko ( bardzo lekkie ) a potem zaleganie odganiające ( koty żądały pieszczot nieustannych ) na nieskoszonym trawsku. Niedziela była latająca a poniedziałek po prostu straszliwie upchany pozaogrodową robotą, więc nie mam żadnych wyrzutów sumienia z powodu sobotniego braku tyrki na rabatach. Teraz powinnam mieć troszkę więcej luzu ( tfu, tfu, tfu! - żeby nie zapeszyć ) i będę mogła poświęcić więcej czasu ogrodowi.
A ogrodu się należy, oj należy! Deszczu u nas lał, taki tropikalny, zamieniający się błyskawicznie w parę i powodujący że człowiek czuje się jak w saunie. Szklarniowe warunki panujące przez weekend i pierwszy dzień tygodnia spotęgowały jeszcze bujność selvy ( teraz to selva po porze deszczowej ) i będę musiała chyba zmusić się do pokochania łanów podagrycznika bo nijak gadu jednemu nie dam sama rady. Ciężko mi to przyjdzie bo to ścierwo ogrodowe jakich mało, stawiam go na równi z żubrówką, ekspansywną trawą która pachnie co prawda przepięknie ( zwłaszcza po deszczu ) ale zarasta stanowisko w tempie ekspresowym i jeszcze kombinuje jak tu się rozsiać. W domu ostatnie tegoroczne poeticusy siedzą w wazonie z orlikami, następnymi lokatorami moich wazonów będą kwiaty podagrycznika, he, he!