Pada deszcz i to na tyle mocno że nie ma co dziś myśleć o ogrodowaniu. Koty wylegują się w domu i mam teraz szansę żeby zrobić im solidniejszy "przegląd techniczny". Lato zaczęło się na dobre co widać natychmiast po nosie Felicjana. Ma gadzina jedna uczulenie na słoneczko przy wysokiej temperaturze. Latam z kremem na oleju lnianym i jestem w ramach kociej wdzięczności gryziona i to w dodatku solidnie. Felicjanowi aplikowanie kremu na okolice nochala wyraźnie pomaga , mnie za to sama czynność wyraźnie szkodzi. Przegląd techniczny wykazał na Felicjanie tzw. podrapki ( starcia z Lalkiem i dochodzącym do "dziewcząt" Epuzerem) i na szczęście zerowy stan kleszczy. Podczas przeglądu Felicjan zachowywał się tragicznie i ugruntował swoją postawą opinię kota problematycznego i "niestabilnego emocjonalnie" ( znaczy głównie to Felicjan ma problemy z główką i stąd ta niestablilność ). Przegląd Lalentego to po walce z Felicjanem kaszka z mleczkiem lub budyń z soczkiem ( to drugie zestawienie jakoś bardziej pasuje do charakteru Lalka ). Sprawdziłam starannie uszy czy aby nie odnowiły się sprawy świerzbowcowe, w futrze odkryłam całą kolekcję nasion i znalazłam ilość podrapek, którą można spokojnie obdzielić dwa niewykastrowane kocury.
Nasz Lalek tylko w rodzinie sprawia misiowate wrażenie, nikt kto usłyszał ryk ostrzegawczy słodkiego kotunia nie m wątpliwości że ma do czynienia z królem podwórka. Lalek w bojowym nastroju przepędza Puszka i innych psich kolegów, że o takim nieistotnym planktonie jak koty z sąsiedztwa ledwie napomknę. Autorem podrapków na Lalku jest głównie Felicjan, który wykorzystuje swoją pozycję niedorozwoja rodzinnego i bezczelnie Lalka zaczepia. Wiadomo że dobroduszny w gruncie rzeczy Laluś nie będzie prał biednego kociny i tak pokaranego przez los "niestabilnością emocjonalną", no i Felicjanowi większość tych zaczepek kończąca się podrapaniem Lalka, uchodzi na sucho. Stanowisko rodzinnego idioty jest bardzo Felicjanowi na łapę, żadnemu innemu kocurowi Lalek nie pozwoliłby na takie numery ( Epuzer z Rudym próbowali i smutno to się dla nich skończyło - były przerwy w wizytowaniu ). Następna do przeglądu została złapana Okularek vel Pumel. Okularek ostatnio ma linię jak modelka ale raczej nie ma to związku z pasożytami przewodu pokarmowego. Okularek po prostu szaleje, były już miauki pod tytułem "Bo ja nie zejdę z tego drzewa". Wszędzie jej pełno, we wszystkim usiłuje uczestniczyć z taką pełną wdzięku namolnością. Przypomina mi się dialog Witji z Jadźką z filmu "Sami Swoi" - "Pomóc Ci? - "Nie!" - "No to Ci pomogę".
Okularek też pomaga, najbardziej lubi pomagać dociskając przy sprzątaniu mopa. Skutek jest taki że mycie podłóg uskuteczniam na kolanach. Żeby przejrzeć moje czarne piękności musiałam się zaczaić. Obydwie czarnule mają zdrowotne kłopoty i w związku ze związkiem nie życzą sobie żadnych przeglądów. Sztaflik złapana najpierw zrobiła całą operę z wyrywaniem ( recytatywy, arie i balet ) a następnie po przygrożeniu włożeniem w rękaw szlafroka , już tylko burczała. Oczywiście wiedziałam że problem będzie z oczkami, historie z tzw. trzecią powieką to stały fragment gry w przypadku Sztaflika. Czeka mnie zakraplanie, które mam zamiar dokonywać na Sztafliku skorumpowanej kawałkami lepszego żarciuszka. Poza tym w porzo, uszka i futerko w świetnym stanie, o sile mięśni i jakości uzębienia i pazurów dane było mi się przekonać. Na zakończenie przeglądu wyczaiłam Szpagetkę, sprytnie schowaną za fotelem. W przeciwieństwie do Sztaflika Szpagetka nie urządza oper tylko stosuje wymyki. Sprytna z niej bestia i potrafi bez jednego miauku tak się wymskąć człowiekowi że był kot na rękach a nie ma kota. Szpagetka miała oprócz normalnego przeglądu technicznego sprawdzane "nóżki". Niedługo czeka ją wyjęcie wszystkich drutów stabilizujących połamane kostki łapek. O zgrozo, na jednej łapce zdrutowanej zobaczyłam niewielki ( ale jednak ) podrapek. O autorstwo podejrzewam Sztaflika, Felicjan by nie śmiał, Laluś jest przemiły dla Szpagetki a Okularek jest jej najlepszą cooleżanką. Natomiast w Sztafliku zazdrość się już odzywała o pielegnację Szpagetki podczas jej rekonwalescencji ( nie było siostrzanej czułości tylko pokazywanie zębów ). Nic to, podrapek nie jest wielki, Szpagetce na pewno nie zaszkodzi.
Na zakończenie przeglądu uświadomiłam ( znaczy taką mam nadzieję ) moim kotom że mają naprawdę dobrze i "lightowo" bo ja tylko nienachalnie sprawdzam ich stan zdrowia a mogłam szyć ubranka i je ubierać, jak dawniejsze "pańcie od kotów". I dopiero byłby wstyd na całe podwórko i okolice!
poniedziałek, 30 czerwca 2014
niedziela, 29 czerwca 2014
Poziomkowo
Powolutku odchodzi czerwiec. Zaczął się pięknie akacjowym zapachem, potem zaatakował nos jaśminowcową wonią wymieszaną z aromatem starych róż, kończy się wszechogarniającą wonnością lipowych kwiatów. Ja cieszę się dziś zapachem nie tak namolnie atakującym zmysł węchu, choć trzeba przyznać że w miarę intensywnym. Zapach to jednak nic przy aromacie czule pieszczącym kubki smakowe , krótko pisząc - zaowocowały nam poziomki. W naszym "miastowym" ogrodzie niewiele rośnie "spożywek", za blisko mamy do wszystkiego złego. Jakieś tam podejrzane ziółka Dżizaasa, "jabłuszka rajskie", którymi głównie żywią się ptaki i właśnie poziomki. Tak naprawdę robią za roślinę ozdobną, bo bardzo lubię ich liście jako tło dla dużych host. Rosną sobie w naszym ogrodzie w półcieniu, co, o dziwo, nie wpływa wcale na jakość owoców. Jakieś wyjątkowe są te poziomki, wszak żeby owoc był słodki potrzeba współpracy ze słoneczkiem. Widać u nas słońca na poziomkowo - hostowym miejscu jest akurat tyle żeby poziomki nie były straszliwym owocowym kwachem a hosty się nie przypalały. Przyznam się że mam dylemat czy te owocki zrywać, wszak pięknie wyglądają na rabacie. Łakomczuch we mnie walczy z ogrodnikiem. Najczęściej kończy się kompromisem - zbieram owoce tylko z jednej strony rabaty. Trochę radości dla podniebienia, nieco szczęścia dla oczu.
Poziomki pożerane są błyskawicznie, jest ich zbyt mało żeby Dżizaas mogła się wyżywać kulinarnie. Zresztą przetwory poziomkowe to wyższa szkoła jazdy, poziomki nie nadają się na dżemy czy tam inne marmolady. Istotą poziomkostwa jest bowiem niepowtarzalny aromat a ten zanika podczas gotowania ( i nie chcecie wiedzieć z czego są te "poziomkowe" smaki w jogurtach czy innych galaretkach ). Nasze babcie pragnąc ocalić ten jedyny w swoim rodzaju aromat przetwarzały poziomki bez gotowania. Niestety cukru używano do tego tyle ile ważyły poziomki, albo i ciut więcej. Poziomkowy surowy przecier pachniał wspominkami letniego lasu ale nadawał się raczej jako dodatek do aromatyzowania potraw niż spełniał rolę klasycznego dżemiku. W czasach dżemfixów i cukrów żelujących przetwory poziomkowe po prostu nie istnieją. Można sobie najwyżej nostalgicznie pomarzyć otwierając dżem truskawkowy. Zostaje nam się cieszyć letnią porą zapachem i smakiem poziomek, dobre i to. W Alcatrazie stanowiska poziomkowe powoli się rozrastają wraz z inwazją Shrekowiska. Pilnie studiuję listę host najlepiej czujących się w półcieniu. Może niektóre paprocie będą też miały poziomkowe towarzystwo, w końcu niby to rośliny z lasów pochodzące.
Poziomki pożerane są błyskawicznie, jest ich zbyt mało żeby Dżizaas mogła się wyżywać kulinarnie. Zresztą przetwory poziomkowe to wyższa szkoła jazdy, poziomki nie nadają się na dżemy czy tam inne marmolady. Istotą poziomkostwa jest bowiem niepowtarzalny aromat a ten zanika podczas gotowania ( i nie chcecie wiedzieć z czego są te "poziomkowe" smaki w jogurtach czy innych galaretkach ). Nasze babcie pragnąc ocalić ten jedyny w swoim rodzaju aromat przetwarzały poziomki bez gotowania. Niestety cukru używano do tego tyle ile ważyły poziomki, albo i ciut więcej. Poziomkowy surowy przecier pachniał wspominkami letniego lasu ale nadawał się raczej jako dodatek do aromatyzowania potraw niż spełniał rolę klasycznego dżemiku. W czasach dżemfixów i cukrów żelujących przetwory poziomkowe po prostu nie istnieją. Można sobie najwyżej nostalgicznie pomarzyć otwierając dżem truskawkowy. Zostaje nam się cieszyć letnią porą zapachem i smakiem poziomek, dobre i to. W Alcatrazie stanowiska poziomkowe powoli się rozrastają wraz z inwazją Shrekowiska. Pilnie studiuję listę host najlepiej czujących się w półcieniu. Może niektóre paprocie będą też miały poziomkowe towarzystwo, w końcu niby to rośliny z lasów pochodzące.
sobota, 28 czerwca 2014
'Mme Hardy' - prawdziwa dama albo dyskretny urok tajemniczej róży
'Madame Hardy' jak przystało na prawdziwą damę jest nieco tajemnicza. Pochodzenie trochę niejasne ale sugeruje się że niewątpliwie dama pochodzi z "tych". Ponoć chodzą plotki, dyskretnie powtarzane w towarzystwie, że 'Mme Hardy' ma pochodzenie hym....tego.....mieszane. Nie do końca wiadomo czy to był mezalians, bo rodzina Rosa x alba ( Rosa canina x Rosa gallica ) mimo tego że niespecjalnie liczna czy eksponowana jest jednak rodziną wielce dla różaństwa zasłużoną. Oficjalnie 'Mme Hardy' zalicza się do grupy róż damasceńskich Rosa x damascena ( Rosa gallica x Rosa moschata ) , napomknienia o portlandzkich czy białych lub nawet stulistnych korzeniach nie przebijają się do świadomości ogółu. Pochodzenie nazwy róży też nie jest sprawą do końca wyjaśnioną, wiadomo jedynie na pewno że imię nadał jej na cześć własnej małżonki Monsieur Jules-Alexandre Hardy, kurator Ogrodu Luksemburskiego. Co prawda Monsieur Hardy różami zajmował się ten...tego, na boku bo głównym jego zadaniem była hodowla drzew owocowych, lecz historia zapamiętała go dzięki temu niby pobocznemu zajęciu. Istnieje wersja jakoby 'Mme Hardy' pierwotnie nazywała się 'Félicité Hardy' co wywołuje lekką konsternację zważywszy na to że żona Monsieur Hardy miała na imię Marie-Thérèse ( Monsieur Hardy poślubił pannę Marie-Thérèse Pezard, swoją kuzynkę ). No cóż, w przypadku dam są rzeczy, których lepiej nie dochodzić. Spuśćmy zatem na tę sprawę zasłonę milczenia niczym dyskretną woalkę na zaróżowioną z zażenowania twarz damy.
'Mme Hardy' jak to często z prawdziwymi damami bywa jest solidnym hardcorem! Mrozoodporna mimo delikatnych pędów ( kolce jak każe dobre wychowanie baaardzo, baaaardzo subtelne ), kwitnie długo a wytrwale ( 5 - 6 tygodni ) i nie powtarza kwitnienia ( wrażenie robi się raz a dobrze, jak to mawiała moja Babcia Wiktoria ). Ma bardzo delikatne, jasnozielone, matowe liście, których nie często imają się choroby grzybowe. Niestety ten chamski skoczek korzysta z tego że liście delikatne i bezczelnie je podgryza ( niczym szalony anarchista )! Krzew dorasta do około 120 cm wysokości i 200 cm szerokości. Damom wieku się nie wypomina ale 'Mme Hardy' czaruje nas od 1832 roku. Mimo niemal dwóch setek na korzeniu ta róża nadal jest chętnie sadzona w ogrodach na całym świecie. Teraz o najważniejszym - kwiaty 'Mme Hardy', początkowo z niemal tylko wyczuwalnym odcieniem różowym , w miarę wykwitania czysto białe, mają budowę ćwierćrozetkową. W pełni rozwinięte, mimo dość płaskiego pokroju przypominają troszkę półpompony. Rozwijają się całkowicie tylko przy ciepłej pogodzie. Oko przywabia dyskretna ale bynajmniej nie niezauważalna ozdoba - malutki zielony punkcik, centralnie usytuowany stożek w odcieniu nefrytu. No sam szyk! Do tego trzeba dodać zapach - nie jest to ciężka woń , niemal czarnych od antocyjanów, aksamitnych płatków czerwonych róż mchowych. Nie jest to też owocowa nuta charakterystyczna dla róż portlandzkich. Mam wrażenie że zapach, mocny ale nie przytłaczający odziedziczyła 'Mme Hardy' po domniemanych przodkach z grupy Rosa x alba. Róże damasceńskie bowiem pachną zazwyczaj bardziej słodko niż "Biała Dama". Zapach 'Mme Hardy' jest po prostu elegancki, jak perfumy prawdziwej damy.
'Mme Hardy' trafiła do Alcatrazu z podpuszczenia Walentyny, jak zresztą większość moich historycznych róż. Sprawuje się bardzo dobrze, należy do tej grupy róż, które człowieka nie rozczarowują. No, prawdziwa dama!
'Mme Hardy' jak to często z prawdziwymi damami bywa jest solidnym hardcorem! Mrozoodporna mimo delikatnych pędów ( kolce jak każe dobre wychowanie baaardzo, baaaardzo subtelne ), kwitnie długo a wytrwale ( 5 - 6 tygodni ) i nie powtarza kwitnienia ( wrażenie robi się raz a dobrze, jak to mawiała moja Babcia Wiktoria ). Ma bardzo delikatne, jasnozielone, matowe liście, których nie często imają się choroby grzybowe. Niestety ten chamski skoczek korzysta z tego że liście delikatne i bezczelnie je podgryza ( niczym szalony anarchista )! Krzew dorasta do około 120 cm wysokości i 200 cm szerokości. Damom wieku się nie wypomina ale 'Mme Hardy' czaruje nas od 1832 roku. Mimo niemal dwóch setek na korzeniu ta róża nadal jest chętnie sadzona w ogrodach na całym świecie. Teraz o najważniejszym - kwiaty 'Mme Hardy', początkowo z niemal tylko wyczuwalnym odcieniem różowym , w miarę wykwitania czysto białe, mają budowę ćwierćrozetkową. W pełni rozwinięte, mimo dość płaskiego pokroju przypominają troszkę półpompony. Rozwijają się całkowicie tylko przy ciepłej pogodzie. Oko przywabia dyskretna ale bynajmniej nie niezauważalna ozdoba - malutki zielony punkcik, centralnie usytuowany stożek w odcieniu nefrytu. No sam szyk! Do tego trzeba dodać zapach - nie jest to ciężka woń , niemal czarnych od antocyjanów, aksamitnych płatków czerwonych róż mchowych. Nie jest to też owocowa nuta charakterystyczna dla róż portlandzkich. Mam wrażenie że zapach, mocny ale nie przytłaczający odziedziczyła 'Mme Hardy' po domniemanych przodkach z grupy Rosa x alba. Róże damasceńskie bowiem pachną zazwyczaj bardziej słodko niż "Biała Dama". Zapach 'Mme Hardy' jest po prostu elegancki, jak perfumy prawdziwej damy.
'Mme Hardy' trafiła do Alcatrazu z podpuszczenia Walentyny, jak zresztą większość moich historycznych róż. Sprawuje się bardzo dobrze, należy do tej grupy róż, które człowieka nie rozczarowują. No, prawdziwa dama!
Shrekowisko
No i mam lekkiego zgryza! Polluton przyuważył że moje Zabukszpanie i Podskarpek powolutku zmieniają się w Shrekowisko. Wzrok u Pollutona bystry ( i nie jest Polluton temu nic winien więc nie użyję paskudnego słówka - niestety ) i wyhaczył wszelkie oznaki zbliżającej się zielonej zarazy opanowującej rabatę. Rośliny o kolorowych liściach nie rosną zbyt szybko ( Miłka stwierdziła że wiatr między nimi hula, he, he ) natomiast te o zielonych wprost przeciwnie. Jak dojdą do właściwych dla się rozmiarów to będę miała tzw. rabatę sałatową, tzn. taką na której przeważają zielone funkie, zielone paprocie i inne zielone, w dodatku funkii jest najwięcej i wszystko to jest paskudnie jednostajne. Jakby było mało "niedogodnościowania" to te funkijno - paprotne kolory, wszystkie te złocistości i niebieskości albo się nie złocą albo nie niebieszczeją należycie. Jakoś jest za zielono i to wcale nie dlatego że przyszedł czas na tracenie hostowych wiosennych wybarwień! Trochę pocieszam się tym że rośliny o innych niż zielone kolorach liści są jeszcze stosunkowo młode a zielone egzemplarze host to staruszki albo "pędzące wariatki" takie jak 'Empress Wu'. W trzecim sezonie uprawy rośliny z in vitro zazwyczaj dostają kopa do przodu i dotyczy to zarówno tych o zielonych jak i kolorowych liściach, więc może i te kolorowolistne jakoś zmniejszą dystans do klasycznej zieleniny. Liczę też na to że sytuacja trochę się zmieni wraz z postępującą renowacją oczka wodnego. Nad oczko bowiem zawędrują niektóre kolorowe trawy a także irysy o variegatowatych liściach. No i woda w oczku też rozbije to wrażenie ataku zielonego na zmysł wzroku.
Tak sobie to wszystko układam i się pocieszam bo czuję że ta shrekowatość wszechogarniająca to w gruncie rzeczy moja wina. Mnie po prostu najbardziej podobają się duże, zielone hosty. Mam ogrzy gust!
Na wszelki wypadek, żeby zniweczyć zakusy Strasznego Zielonego kupiłam kolejne drzewko o wybielonych liściach. Do klonu polnego Acer campestre 'Carnival' i derenia skrętolistnego Cornus alternifolia 'Argentea' dołączył dereń kousa Cornus kousa 'Wolf Eyes'. Jeżeli dół będzie nadal shrekowo zielony to choć wyższe piętra będą się bieliły!
Tak sobie to wszystko układam i się pocieszam bo czuję że ta shrekowatość wszechogarniająca to w gruncie rzeczy moja wina. Mnie po prostu najbardziej podobają się duże, zielone hosty. Mam ogrzy gust!
Na wszelki wypadek, żeby zniweczyć zakusy Strasznego Zielonego kupiłam kolejne drzewko o wybielonych liściach. Do klonu polnego Acer campestre 'Carnival' i derenia skrętolistnego Cornus alternifolia 'Argentea' dołączył dereń kousa Cornus kousa 'Wolf Eyes'. Jeżeli dół będzie nadal shrekowo zielony to choć wyższe piętra będą się bieliły!
'Telepathy' - mój pierwszy solidnie kwitnący irys TB w typie luminata
Irysy z kwiatami typu luminata były jednymi z pierwszych zakupionych przeze mnie nowszych odmian irysów TB. Niestety zaczęłam od 'Double Click' Josepha Ghio a mój Alcatraz reaguje wręcz alergicznie na kłączka pochodzące od tego hybrydyzera. Później nie było jakoś wcale lepiej, owszem irysy rosły ale odmawiały kwitnienia. Latanie z kłączami po różnych stanowiskach nie dawało wymarzonego efektu. Kolejna odmiana Ghio 'Lip Service' okazała się totalnie niewdzięcznym kłączem a dwie odmiany Keppela, 'Fancy Woman' i 'Fancy Dress' i owszem zakwitły ale nie da się tego nazwać spektakularnym kwitnieniem. Odmiany o kwiatach innego typu posadzone w dość bliskim sąsiedztwie kwitły wspaniale a moje luminaty nie tyle wegetowały ( no liściory były świetne ) co kombinowały żeby pączków na pędzie nie było za wiele. Tymczasem w znajomych ogrodach oglądałam wręcz orgie kwitnień luminat i powoli dochodziłam do wniosku że Alcatraz jest wredny i po prostu ten typ irysów chyba nie jest mi pisany. Kłączka wykopałam i rozdałam ( znaczy te resztki, których nie załatwiła pamiętna zima sprzed dwóch lat ) i pogodzona z brakiem luminat na moich rabatach namiętnie tarzałam się w blendach, he, he. I pewnie dalej bym blendziła gdyby nie zrzut od Ewandki pod tytułem 'Telepathy'. To jedyna luminata, która wytworzyła u mnie cztery pąki, rzecz do tej pory niespotykana. Zakwitła zresztą przypadkiem, bo potaśtałam znaczniki i sądziłam że to starsze nasadzenie ( uniknęła przymusowego cięcia jednoroczniaków ). Ciekawe co będzie dalej, przyznam się że czuję lekki straszek przed tzw. zapeszeniem. Może to kwitnienie tegoroczne to tylko przypadek cudowny a w przyszłym sezonie będzie po staremu czyli super liściory i zero kwiatów. Zostaje mi tylko czekać i mieć nadzieję na przełamanie złej luminatowej passy. Teraz metryczka - odmianę zarejestrował w roku 2003 Keith Keppel, jest wynikiem krzyżowania innych dwóch irysów mających kwiaty typu luminata -'Fancy Dress' X 'New Leaf'. 'Telepathy' została wyróżniona Honorable Mention 2005 i Award of Merit 2007. Osiąga około metra wysokości, kwitnienie zaczyna wcześnie ale kwitnie aż do środka sezonu irysów TB. Zapisuje ją w zeszyciku sprawozdawczym jako jedyną luminatę, która mnie nie zawiodła.
Rabaty Alcatrazu - suchosza czyli przyszła rabata Żwirowa
Kto czytał mój wpis na temat podwórka ten wie że gryplan był taki - podwórko będzie obsadzone w sposób nie nastręczający problemów. Żadnych pieleń, iglaki i krzewy i w ogóle pełen oddech i luz ogrodowy. Moje plany ogrodowe ( i nie tylko ogrodowe ) mają to do siebie że ulegają "znacznemu odkształceniu" w czasie realizacji. Znaczy jakbym w ogrodzie nie planowała nasadzeń i tak zawsze kończę sadząc byliny. Wszelkie walki z samą sobą starannie przeżynam. No cóż, jestem byliniarą! Ale co tu mi się dziwić w przypadku podwórka - grzech byłoby nie wykorzystać takich piaseczków na stanowiska irysowe, aż się prosiło o Pumiloton i zaproszenie irysów TB. Wiadomo że jak posadzę irysy, to zaraz się znajdzie do nich szałwiowe towarzystwo ( lubię zestawy z szałwią lekarską ) a potem to już z górki i ani się człowiek obejrzy a tu rabata bylinowa "pełnoetatowa" mu przypadkiem wyszła. Nie ma lekko i trzeba się brać za pielenie, obcinanie pędów i tym podobne robótki, klnąc na własne skrzywienie bylinowe. Na szczęście wolę obrabiać byliny niż pielęgnować Tyrawnik ( panowie zazwyczaj mają zboczenie trawnikowe, mam wrażenie że sporą rolę odgrywają tu gadżety typu areator czy kosiarka ). Poza tym na tej bylinowej rabacie rosną też krzewy więc usprawiedliwiam się sama przed sobą że nie jest to skończone bylinowisko tylko rabata mieszana ( prawda jednak jest taka że bylin multum a krzewy z rzadka, usprawiedliwienie jest mocno naciągane ).
Krzewy na podwórkowej suchej rabacie są z tych mało wymagających, tam gdzie trochę silniejsza ziemia rozgościły się forsycje o kolorowych liściach, na piaseczku rośnie lilak perski. Krzewów iglastych nie jest zbyt dużo i raczej na obrzeżach rabaty ( takie przechodzenie w miarę płynne do iglakowej części podwórka ). Najwięcej jest krzewów różanych ale nie róż nowoczesnych, bo to nie jest ta bajka. Róże na suchej rabacie to dzikuny i róże historyczne. Parę galijek, róże mchowe i alba, jedna remontanka i piękna Rosa glauca, takie klimaty. Te różane krzewy bardzo dobrze radzą sobie na słabej ziemi i nie potrzebują jakichś nadzwyczajnych zabiegów pielęgnacyjnych. Poza tym nieprzeładowane płatkami kwiaty bardziej pasują do "suszkowego stylu" niż nowoczesne odmiany róż. Wyjątek może kiedyś zrobię dla tzw. nowoczesnych piżmaków czyli róż piżmowych. Są one co prawda delikatniejsze niż róże historyczne czy dzikuny ale ich subtelne kwiaty bardzo dobrze "grałyby" z roślinami na suchej rabacie.
Po krzewach czas na półkrzewy czy też krzewinki. Jak wspomniałam jestem fanką łączenia irysów bródkowych z szałwiami lekarskimi ( i nie tylko lekarskimi ). Szałwia lekarska Salvia officinalis to doskonała roślina na suche rabaty. Gatunek rośnie na tyle szeroko i wysoko że robi u mnie za roślinę architektoniczną, odmiany są nieco mniejsze ale posadzone w odpowiedniej wielkości grupach lub też rytmicznie powtarzające się w nasadzeniach również doskonale "porządkują" rabatę. przyznaję się że do kwitnienia szałwii lekarskiej mam stosunek ambiwalentny - fajnie bo przylatują pszczoły i kolorek kwiatów jest z tych, które przemawiają do mojego serca ale pokrój rośliny na tym kwitnieniu traci. Nie przepadam za kwitnieniem odmiany 'Purpurea', wolę pięknie wybarwione liście niż kwiaty tej odmiany. Najbardziej przemawiają do mnie kwiaty odmiany 'Tricolor', właściwie to jedyna szałwia lekarska, której kwitnienie nie powoduje u mnie dylematu sekatorowego ( obciąć czy nie obciąć badylki z kwiatami ). Na mojej suchej rabacie sadzę wszystkie szałwie lekarskie jakie tylko mi się uda zdobyć. Mnożę je robiąc odkłady i powtarzam nasadzenia z nich na całej długości rabaty. Nie zabezpieczam ich na zimę. Gatunek jest wg. mnie nie do zdarcia, przetrwał słynny luty 2012 bez uszczerbku, z odmianami nie jest już tak fajnie. O ile mają okrywę ze śniegu spokojnie i z godnością znoszą zimy centralnopolskie, bez okrywy różnie to bywa. Bardziej wrażliwe są wg. mnie odmiany o variegatowatych liściach - 'Icterina', 'Crème de la Crème’i 'Tricolor' ( w tej kolejności - "Tricolorka" chyba jest najbardziej odporna ), natomiast 'Purpurea' jest dość hardcorowa.
Kolejnym półkrzewem który masowo występuje na suchej rabacie jest lawenda. Zaczynałam na podwórku od siewek z ogrodu Mamelona, potem przyszła kolej na egzemplarze przesadzane z ogrodu właściwego czyli Alcatrazu i na kupowanie odmian. W sumie lawend na podwórku jest mnóstwo bo nie tylko na suchej rabacie się rozpleniły ale i na podokiennej różance. No i bardzo dobrze! Roślina miła dla oka i nosa, kwitnie długo i wytrwale, wymagań wielkich nie ma. Strzygę ją tylko regularnie wczesną wiosną dla zachowania zwartego pokroju. Jedynymi szkodnikami, które u mnie żerują na lawendzie są Ciotka Elka i Dżizaas. Pierwsza załatwia z pomocą kwiatów lawendy porachunki z tzw. "ewentualnymi molami", druga lawendę wykorzystuje w kuchni ( polewy i inne bezy ). Zapowiedziałam straszliwe kary jak złapię na pozyskiwaniu kwiatków lawend odmianowych, ale czuję że szkodniki kombinują żeby z tym karaniem były problemy ( niewinne pytanko Ciotki Elki - "To które są te odmianowe?" ). Nieświadomość nie wyłącza odpowiedzialności, tego będę się trzymać i żadne usprawiedliwionka nie będą do mnie docierać. Spiski i wykorzystywanie mojej nieobecności w domu skończą się smutno dla miłośniczek lawendy. Howgh!
Teraz przechodzimy do bylin właściwych czyli takich którym nic nie drewnieje i które zanikają zimową porą. Zacznę od masowo występującego czyśćca bizantyńskiego Stachys byzantina. Na suchej rabacie uprawiam gatunek i świetną odmianę 'Big Ears'. Szare liście z kutnerem to wymarzone uzupełnienie dla nasadzeń z szałwii lekarskiej i lawendy. Podobnie jak w przypadku półkrzewów tak i i w przypadku czyśćca powtarzam nasadzenia z rośliny na całej długości rabaty. Dzięki dość dużym liściom czyśćce "porządkują" mi tzw. wysoki parter. Podobną nieco do czyśćca rolę spełniają też nasadzenia z szanty Marrubium supinum. Liście szanty nie są co prawda aż tak "wyraziste" jak liście czyśćca ale roślina ta tworzy całkiem spore kępy i jest dobrze widoczna nawet na dość dużej rabacie jaką jest sucha przyszła Żwirowa. Poza tym odcień liści szanty to jest po prostu poezja. Do szarych i szarawych omszonych liści bardzo pasiły mi delikatne różowości, subtelne błękity i inne "przełamane pastele". Kolorek kwiatów pożądany zawsze mogę uzyskać sadząc odpowiednią odmianę irysa niższej kategorii, mam do wyboru taką tęczę jaką tylko w storczykowych kwiatach można jeszcze napotkać. Mnie oprócz kolorku marzyło się też wrażenie pewnej zwiewności, motylego wdzięku. Kocham irysy bródkowe ale tej zwiewności to na pewno nie pod tym adresem szukać. Delikatnie wdzięczne są za to kwiaty bodziszków. Na suchej rabacie zapuściłam czym prędzej Geranium sanguineum 'Vision Light Pink' i Geranium clarkei 'Kashmir Pink',
Później dosadziłam jeszcze Geranium renardii i Geranium subcaulescens. Jedną z najwspanialszych rzeczy jaką udało mi się osiągnąć na piochach podwórkowych jest świetny wygląd przetacznika siwego Veronica incana. Roślina ta męczyła się u mnie na zbyt ciężkiej glebie Alcatrazu, piaskowanie koło korzonków nic nie dawało. Nie tylko nie było kwiatów, siwy nawet nie był siwy! Dopiero przeprowadzka na saharowatą część podwórka sprawiła że siwy pokazał na co go stać. To dla mnie najpiękniejszy z przetaczników! Działając w myśl zasady proch do prochu ( o kolorek liści rzecz jasna łazi ) na suchej w tempie ekspresowym wylądowały goździki Dianthus. podobnie jak z w przypadku przetacznika siwego większości goździków ( bo dziwo nie wszystkim ) taka zmiana posłużyła. Od początku na suchej rabacie lepiej czują się driakwie Scabiosa i pszczelniki Dracocephalum, żałuję że za długo zwlekałam z przeprowadzką driakwii. Za to na suchej swój debiut ogrodowy miały mikołajek nadmorski Eryngium maritimum i agawolistny Eryngium agavifolium, w tym wypadku wiedziałam że nawet nie ma co próbować sadzenia tych roślin na zbyt ciężkiej dla nich alcatrazowej glebie. W przyszłym sezonie zamierzam na piochach posadzić białe i pastelowo różowe maki orientalne, mam nadzieję że sucha gleba spowoduje że ich pędy nie będą się wykładać a liście innych "mocnych" bylin zakryją puste miejsca po kwitnieniu maków.
Parter nasadzeń czyli najbliższą dla wzroku część rabaty porastają macierzanki Thymus, rojniki Sempervivum i inne płożaki. Są pospolite floksy szydlaste Phlox subulata i mniej pospolite kotule Cotula czy aceny Acaena. Pielenie tej drobnicy wymaga benedyktyńskiej cierpliwości ale efekt kwitnącego dywanika powala. Zresztą nie tylko kwitnącego, rośliny zadarniające parter mają często ciekawe ulistnienie. Niektóre z nich są zimozielone jak choćby dębik ośmiopłatkowy Dryas octopetala. Najdelikatniejszymi roślinami parteru są te pochodzące z antypodów, ciężko je zabezpieczyć bo zimą lubią mieć w miarę sucho i niezbyt zimno ( zakrywanie niektórych kotul czy odmian aceny mija się z celem bo roślina przygnije pod przykryciem - przetestowane ). Cóż, zostaje zawsze paciorek do Muczenicy Dorofieji, patronki ogrodników lub bezpośrednie narzucanie się Wielkiemu Ogrodowemu. Jeżeli pogoda sprzyja, pioch zimową porą nienasiąknięty ( te rośliny naprawdę nie znoszą gleb trzymających wilgoć ), mrozy jak w środkowej Europie a nie na Syberii, to jest duża szansa że "antypodki" przetrzymają zimę w dobrym zdrowiu a latem dadzą czadu aż miło. Podobnie jak z "antypodkami" ma się sprawa w z takimi roślinami jak piaskowiec górski Arenaria montana czy mocno egzotyczne lewizje Lewisia. Teraz napiszę tzw. Wielką Prawdę czyli użalę się nad naszym klimatem. Wydawałoby się że rośliny pochodzące z zimniejszych stref będą odporne na wybryki środkowoeuropejskiego klimatu. Niestety nie zawsze tak jest - Wielki Ogrodowy postanowił że za karę ( nie za bardzo wiem za co ) będziemy uprawiać ogrody nękani przez wiosenne przymrozki. To one są najczęściej odpowiedzialne za "wykaszanie" całych grup roślin pochodzących z różnych stref klimatycznych. Roślinki się budzą, soczki zaczynają krążyć a tu łup - 7 w nocy! No taki mamy klimat, że zacytuję klasyka.
Lato na suchej rabacie rozpoczyna się kwitnieniem szałwii omszonej i liliowców. Szałwia omszona Salvia nemorosa występuje na podwórku w wielu odmianach - kompaktowa 'Sensation Blue', klasyczna 'Blaukönigin', wykładająca się ale za to niesłychanie ozdobna 'Pusztaflamme' i ostatni nabytek - 'Caradonna'. Poza 'Pusztaflamme' kolory raczej chłodnawe, różowości i ametysty kwitną sobie na Landrynie, przyszła Żwirowa to zdecydowany szałwiowy chłód. Takie fiolety i niebieskości jakoś bardziej pasują mi do kwiatów perowskii Perovskia atriplicifolia czy werbeny patagońskiej Verbena bonariensis, które latem górują nad niższymi bylinami porastającymi suchą rabatę. Kłosowe kwiatostany szałwii, perowskii czy amorfy szarej Amorpha canescens równoważę cięższymi w odbiorze kwiatami liliowców Hemerocallis. Nie są to jednak liliowce "wagi superciężkiej". Na próżno szukać by na tej rabacie liliowców o olbrzymich kwiatach, których płatki są najeżone rekinimi zębami czy sfalbanione do nieprzytomności. Takie radości to w innych częściach mojego ogrodu, liliowce rosnące na przyszłej Żwirowej są raczej skromne. Braki w urozmaiceniu petali i sepali równoważą za to wyszukaną kolorystyką. Ciekawe różyki, błękitne oczka, niespotykane pastelowe odcienie - takie są liliowce na suchej rabacie. W tym sezonie obok liliowców zadebiutowały lilie ( potrzebowałam zdecydowanie wyższych od liliowców roślin o dużych kwiatach ). Najbardziej pasują mi nasadzenia z lilii królewskiej Lilium regale, na kwitnienie orienpetów jeszcze czekam. Jestem ciekawa efektów, mam nadzieję że duże lilie nie odbiorą "suszkowego charakteru" przyszłej Żwirowej, w końcu kwitnąć będą wśród traw - miskantów i molinii.
Traw zresztą na tej rabacie jest znacznie więcej. Większość kwitnie jesienną porą ale nie wszystkie. Moim marzeniem jest doprowadzenie do kwitnienia ostnicy wielkiej Stipa gigantea. Jak do tej pory trawsko buduje wielką kępę ale na kwitnienie jej się nie zbiera. Mam jednak nadzieję że kiedyś się pięknie wykłosi i w lipcu zostanie Miss Traw Alcatrazu i Okolic. Oczekiwanie umilam sobie oglądaniem kwiatów amorfy szarej ( jak ona kwitnie to dlaczego wielka ostnica miałaby nie zakwitnąć ). Letnie byliny na przyszłej żwirowej są z tych długo kwitnących, do takich zalicza się też jeżówki Echinacea. Zanęcona tą długością kwitnienia skusiłam się i posadziłam tzw. czysty gatunek. No cóż, jak do tej pory to raczej marnie - to jest kolejne stanowisko w moim ogrodzie, które jeżówki mają głęboko w korzeniu. O ile nie ruszą do końca sezonu z kopyta to zostaną eksmitowane do zaprzyjaźnionego ogrodu. Szkoda mi miejsca na rośliny odmawiające współpracy, lepiej posadzić na ich miejscu nawet coś bardzo pospolitego typu krwawnik, byleby tylko dobrze rosło i obficie kwitło. Marnawe rarytety i odmawiające współpracy pospoliciaki które generują wrażenie wyłysiałych placków na rabacie to nie jest to co chętnie uprawiam.
Jesień na przyszłej Żwirowej należy do rozchodników Sedum. Mam ich całą kolekcję dzięki zrzutom od Dorotki i Krysi ( piękna Ziemia Zamojska wydała nie mniej piękne rozchodniki ). Dzięki nim jesienną porą na suchej rabacie roi się od owadów, głównie pszczół i motyli. Chyba żadna roślina kwitnąca o tej porze roku nie przyciąga tak owadów jak te rośliny. Na suchej rosną też jesienne astry, głównie wrzosolistne. Ww wrześniu i październiku ta rabata dalej żyje pełnią życia nie tylko za sprawą kwitnienia jesiennych roślin ale dzięki trwałym, kolorowolistnym półkrzewom i kwitnącym trawom. Po moich doświadczeniach z suchą rabatą śmiem twierdzić że ciężko grzeszą Ci narzekający na piochy. Patelniane piaski to możliwość uprawy niesamowitej ilości fajnych roślin, tylko się wyżywać ogrodniczo. Moja rabata w przyszłości zostanie zażwirowana ( to znaczy jak napadnę szejka roponośnego i zmuszę do ożenku bez intercyzy, he, he ). Żeby rabata dobrze wyglądała będzie wymagane również wyżwirowanie podwórka co jest sprawą niesłychanie bolesną finansowo. Sypanie żwiru wcale nie jest proste ( podkłady ,warstwy, różne rozmiary kamyszków ). Wstrzymujących w tej chwili oddech na myśl o słynnym białym grysie uspokajam - żwirki naturalnie kolorowe mi się marzą, żadne tam dające po oczach jasności ( toż żwirek też wymaga pewnych zabiegów żeby wyglądał ).
Krzewy na podwórkowej suchej rabacie są z tych mało wymagających, tam gdzie trochę silniejsza ziemia rozgościły się forsycje o kolorowych liściach, na piaseczku rośnie lilak perski. Krzewów iglastych nie jest zbyt dużo i raczej na obrzeżach rabaty ( takie przechodzenie w miarę płynne do iglakowej części podwórka ). Najwięcej jest krzewów różanych ale nie róż nowoczesnych, bo to nie jest ta bajka. Róże na suchej rabacie to dzikuny i róże historyczne. Parę galijek, róże mchowe i alba, jedna remontanka i piękna Rosa glauca, takie klimaty. Te różane krzewy bardzo dobrze radzą sobie na słabej ziemi i nie potrzebują jakichś nadzwyczajnych zabiegów pielęgnacyjnych. Poza tym nieprzeładowane płatkami kwiaty bardziej pasują do "suszkowego stylu" niż nowoczesne odmiany róż. Wyjątek może kiedyś zrobię dla tzw. nowoczesnych piżmaków czyli róż piżmowych. Są one co prawda delikatniejsze niż róże historyczne czy dzikuny ale ich subtelne kwiaty bardzo dobrze "grałyby" z roślinami na suchej rabacie.
Po krzewach czas na półkrzewy czy też krzewinki. Jak wspomniałam jestem fanką łączenia irysów bródkowych z szałwiami lekarskimi ( i nie tylko lekarskimi ). Szałwia lekarska Salvia officinalis to doskonała roślina na suche rabaty. Gatunek rośnie na tyle szeroko i wysoko że robi u mnie za roślinę architektoniczną, odmiany są nieco mniejsze ale posadzone w odpowiedniej wielkości grupach lub też rytmicznie powtarzające się w nasadzeniach również doskonale "porządkują" rabatę. przyznaję się że do kwitnienia szałwii lekarskiej mam stosunek ambiwalentny - fajnie bo przylatują pszczoły i kolorek kwiatów jest z tych, które przemawiają do mojego serca ale pokrój rośliny na tym kwitnieniu traci. Nie przepadam za kwitnieniem odmiany 'Purpurea', wolę pięknie wybarwione liście niż kwiaty tej odmiany. Najbardziej przemawiają do mnie kwiaty odmiany 'Tricolor', właściwie to jedyna szałwia lekarska, której kwitnienie nie powoduje u mnie dylematu sekatorowego ( obciąć czy nie obciąć badylki z kwiatami ). Na mojej suchej rabacie sadzę wszystkie szałwie lekarskie jakie tylko mi się uda zdobyć. Mnożę je robiąc odkłady i powtarzam nasadzenia z nich na całej długości rabaty. Nie zabezpieczam ich na zimę. Gatunek jest wg. mnie nie do zdarcia, przetrwał słynny luty 2012 bez uszczerbku, z odmianami nie jest już tak fajnie. O ile mają okrywę ze śniegu spokojnie i z godnością znoszą zimy centralnopolskie, bez okrywy różnie to bywa. Bardziej wrażliwe są wg. mnie odmiany o variegatowatych liściach - 'Icterina', 'Crème de la Crème’i 'Tricolor' ( w tej kolejności - "Tricolorka" chyba jest najbardziej odporna ), natomiast 'Purpurea' jest dość hardcorowa.
Kolejnym półkrzewem który masowo występuje na suchej rabacie jest lawenda. Zaczynałam na podwórku od siewek z ogrodu Mamelona, potem przyszła kolej na egzemplarze przesadzane z ogrodu właściwego czyli Alcatrazu i na kupowanie odmian. W sumie lawend na podwórku jest mnóstwo bo nie tylko na suchej rabacie się rozpleniły ale i na podokiennej różance. No i bardzo dobrze! Roślina miła dla oka i nosa, kwitnie długo i wytrwale, wymagań wielkich nie ma. Strzygę ją tylko regularnie wczesną wiosną dla zachowania zwartego pokroju. Jedynymi szkodnikami, które u mnie żerują na lawendzie są Ciotka Elka i Dżizaas. Pierwsza załatwia z pomocą kwiatów lawendy porachunki z tzw. "ewentualnymi molami", druga lawendę wykorzystuje w kuchni ( polewy i inne bezy ). Zapowiedziałam straszliwe kary jak złapię na pozyskiwaniu kwiatków lawend odmianowych, ale czuję że szkodniki kombinują żeby z tym karaniem były problemy ( niewinne pytanko Ciotki Elki - "To które są te odmianowe?" ). Nieświadomość nie wyłącza odpowiedzialności, tego będę się trzymać i żadne usprawiedliwionka nie będą do mnie docierać. Spiski i wykorzystywanie mojej nieobecności w domu skończą się smutno dla miłośniczek lawendy. Howgh!
Teraz przechodzimy do bylin właściwych czyli takich którym nic nie drewnieje i które zanikają zimową porą. Zacznę od masowo występującego czyśćca bizantyńskiego Stachys byzantina. Na suchej rabacie uprawiam gatunek i świetną odmianę 'Big Ears'. Szare liście z kutnerem to wymarzone uzupełnienie dla nasadzeń z szałwii lekarskiej i lawendy. Podobnie jak w przypadku półkrzewów tak i i w przypadku czyśćca powtarzam nasadzenia z rośliny na całej długości rabaty. Dzięki dość dużym liściom czyśćce "porządkują" mi tzw. wysoki parter. Podobną nieco do czyśćca rolę spełniają też nasadzenia z szanty Marrubium supinum. Liście szanty nie są co prawda aż tak "wyraziste" jak liście czyśćca ale roślina ta tworzy całkiem spore kępy i jest dobrze widoczna nawet na dość dużej rabacie jaką jest sucha przyszła Żwirowa. Poza tym odcień liści szanty to jest po prostu poezja. Do szarych i szarawych omszonych liści bardzo pasiły mi delikatne różowości, subtelne błękity i inne "przełamane pastele". Kolorek kwiatów pożądany zawsze mogę uzyskać sadząc odpowiednią odmianę irysa niższej kategorii, mam do wyboru taką tęczę jaką tylko w storczykowych kwiatach można jeszcze napotkać. Mnie oprócz kolorku marzyło się też wrażenie pewnej zwiewności, motylego wdzięku. Kocham irysy bródkowe ale tej zwiewności to na pewno nie pod tym adresem szukać. Delikatnie wdzięczne są za to kwiaty bodziszków. Na suchej rabacie zapuściłam czym prędzej Geranium sanguineum 'Vision Light Pink' i Geranium clarkei 'Kashmir Pink',
Później dosadziłam jeszcze Geranium renardii i Geranium subcaulescens. Jedną z najwspanialszych rzeczy jaką udało mi się osiągnąć na piochach podwórkowych jest świetny wygląd przetacznika siwego Veronica incana. Roślina ta męczyła się u mnie na zbyt ciężkiej glebie Alcatrazu, piaskowanie koło korzonków nic nie dawało. Nie tylko nie było kwiatów, siwy nawet nie był siwy! Dopiero przeprowadzka na saharowatą część podwórka sprawiła że siwy pokazał na co go stać. To dla mnie najpiękniejszy z przetaczników! Działając w myśl zasady proch do prochu ( o kolorek liści rzecz jasna łazi ) na suchej w tempie ekspresowym wylądowały goździki Dianthus. podobnie jak z w przypadku przetacznika siwego większości goździków ( bo dziwo nie wszystkim ) taka zmiana posłużyła. Od początku na suchej rabacie lepiej czują się driakwie Scabiosa i pszczelniki Dracocephalum, żałuję że za długo zwlekałam z przeprowadzką driakwii. Za to na suchej swój debiut ogrodowy miały mikołajek nadmorski Eryngium maritimum i agawolistny Eryngium agavifolium, w tym wypadku wiedziałam że nawet nie ma co próbować sadzenia tych roślin na zbyt ciężkiej dla nich alcatrazowej glebie. W przyszłym sezonie zamierzam na piochach posadzić białe i pastelowo różowe maki orientalne, mam nadzieję że sucha gleba spowoduje że ich pędy nie będą się wykładać a liście innych "mocnych" bylin zakryją puste miejsca po kwitnieniu maków.
Parter nasadzeń czyli najbliższą dla wzroku część rabaty porastają macierzanki Thymus, rojniki Sempervivum i inne płożaki. Są pospolite floksy szydlaste Phlox subulata i mniej pospolite kotule Cotula czy aceny Acaena. Pielenie tej drobnicy wymaga benedyktyńskiej cierpliwości ale efekt kwitnącego dywanika powala. Zresztą nie tylko kwitnącego, rośliny zadarniające parter mają często ciekawe ulistnienie. Niektóre z nich są zimozielone jak choćby dębik ośmiopłatkowy Dryas octopetala. Najdelikatniejszymi roślinami parteru są te pochodzące z antypodów, ciężko je zabezpieczyć bo zimą lubią mieć w miarę sucho i niezbyt zimno ( zakrywanie niektórych kotul czy odmian aceny mija się z celem bo roślina przygnije pod przykryciem - przetestowane ). Cóż, zostaje zawsze paciorek do Muczenicy Dorofieji, patronki ogrodników lub bezpośrednie narzucanie się Wielkiemu Ogrodowemu. Jeżeli pogoda sprzyja, pioch zimową porą nienasiąknięty ( te rośliny naprawdę nie znoszą gleb trzymających wilgoć ), mrozy jak w środkowej Europie a nie na Syberii, to jest duża szansa że "antypodki" przetrzymają zimę w dobrym zdrowiu a latem dadzą czadu aż miło. Podobnie jak z "antypodkami" ma się sprawa w z takimi roślinami jak piaskowiec górski Arenaria montana czy mocno egzotyczne lewizje Lewisia. Teraz napiszę tzw. Wielką Prawdę czyli użalę się nad naszym klimatem. Wydawałoby się że rośliny pochodzące z zimniejszych stref będą odporne na wybryki środkowoeuropejskiego klimatu. Niestety nie zawsze tak jest - Wielki Ogrodowy postanowił że za karę ( nie za bardzo wiem za co ) będziemy uprawiać ogrody nękani przez wiosenne przymrozki. To one są najczęściej odpowiedzialne za "wykaszanie" całych grup roślin pochodzących z różnych stref klimatycznych. Roślinki się budzą, soczki zaczynają krążyć a tu łup - 7 w nocy! No taki mamy klimat, że zacytuję klasyka.
Lato na suchej rabacie rozpoczyna się kwitnieniem szałwii omszonej i liliowców. Szałwia omszona Salvia nemorosa występuje na podwórku w wielu odmianach - kompaktowa 'Sensation Blue', klasyczna 'Blaukönigin', wykładająca się ale za to niesłychanie ozdobna 'Pusztaflamme' i ostatni nabytek - 'Caradonna'. Poza 'Pusztaflamme' kolory raczej chłodnawe, różowości i ametysty kwitną sobie na Landrynie, przyszła Żwirowa to zdecydowany szałwiowy chłód. Takie fiolety i niebieskości jakoś bardziej pasują mi do kwiatów perowskii Perovskia atriplicifolia czy werbeny patagońskiej Verbena bonariensis, które latem górują nad niższymi bylinami porastającymi suchą rabatę. Kłosowe kwiatostany szałwii, perowskii czy amorfy szarej Amorpha canescens równoważę cięższymi w odbiorze kwiatami liliowców Hemerocallis. Nie są to jednak liliowce "wagi superciężkiej". Na próżno szukać by na tej rabacie liliowców o olbrzymich kwiatach, których płatki są najeżone rekinimi zębami czy sfalbanione do nieprzytomności. Takie radości to w innych częściach mojego ogrodu, liliowce rosnące na przyszłej Żwirowej są raczej skromne. Braki w urozmaiceniu petali i sepali równoważą za to wyszukaną kolorystyką. Ciekawe różyki, błękitne oczka, niespotykane pastelowe odcienie - takie są liliowce na suchej rabacie. W tym sezonie obok liliowców zadebiutowały lilie ( potrzebowałam zdecydowanie wyższych od liliowców roślin o dużych kwiatach ). Najbardziej pasują mi nasadzenia z lilii królewskiej Lilium regale, na kwitnienie orienpetów jeszcze czekam. Jestem ciekawa efektów, mam nadzieję że duże lilie nie odbiorą "suszkowego charakteru" przyszłej Żwirowej, w końcu kwitnąć będą wśród traw - miskantów i molinii.
Traw zresztą na tej rabacie jest znacznie więcej. Większość kwitnie jesienną porą ale nie wszystkie. Moim marzeniem jest doprowadzenie do kwitnienia ostnicy wielkiej Stipa gigantea. Jak do tej pory trawsko buduje wielką kępę ale na kwitnienie jej się nie zbiera. Mam jednak nadzieję że kiedyś się pięknie wykłosi i w lipcu zostanie Miss Traw Alcatrazu i Okolic. Oczekiwanie umilam sobie oglądaniem kwiatów amorfy szarej ( jak ona kwitnie to dlaczego wielka ostnica miałaby nie zakwitnąć ). Letnie byliny na przyszłej żwirowej są z tych długo kwitnących, do takich zalicza się też jeżówki Echinacea. Zanęcona tą długością kwitnienia skusiłam się i posadziłam tzw. czysty gatunek. No cóż, jak do tej pory to raczej marnie - to jest kolejne stanowisko w moim ogrodzie, które jeżówki mają głęboko w korzeniu. O ile nie ruszą do końca sezonu z kopyta to zostaną eksmitowane do zaprzyjaźnionego ogrodu. Szkoda mi miejsca na rośliny odmawiające współpracy, lepiej posadzić na ich miejscu nawet coś bardzo pospolitego typu krwawnik, byleby tylko dobrze rosło i obficie kwitło. Marnawe rarytety i odmawiające współpracy pospoliciaki które generują wrażenie wyłysiałych placków na rabacie to nie jest to co chętnie uprawiam.
Jesień na przyszłej Żwirowej należy do rozchodników Sedum. Mam ich całą kolekcję dzięki zrzutom od Dorotki i Krysi ( piękna Ziemia Zamojska wydała nie mniej piękne rozchodniki ). Dzięki nim jesienną porą na suchej rabacie roi się od owadów, głównie pszczół i motyli. Chyba żadna roślina kwitnąca o tej porze roku nie przyciąga tak owadów jak te rośliny. Na suchej rosną też jesienne astry, głównie wrzosolistne. Ww wrześniu i październiku ta rabata dalej żyje pełnią życia nie tylko za sprawą kwitnienia jesiennych roślin ale dzięki trwałym, kolorowolistnym półkrzewom i kwitnącym trawom. Po moich doświadczeniach z suchą rabatą śmiem twierdzić że ciężko grzeszą Ci narzekający na piochy. Patelniane piaski to możliwość uprawy niesamowitej ilości fajnych roślin, tylko się wyżywać ogrodniczo. Moja rabata w przyszłości zostanie zażwirowana ( to znaczy jak napadnę szejka roponośnego i zmuszę do ożenku bez intercyzy, he, he ). Żeby rabata dobrze wyglądała będzie wymagane również wyżwirowanie podwórka co jest sprawą niesłychanie bolesną finansowo. Sypanie żwiru wcale nie jest proste ( podkłady ,warstwy, różne rozmiary kamyszków ). Wstrzymujących w tej chwili oddech na myśl o słynnym białym grysie uspokajam - żwirki naturalnie kolorowe mi się marzą, żadne tam dające po oczach jasności ( toż żwirek też wymaga pewnych zabiegów żeby wyglądał ).
wtorek, 10 czerwca 2014
'Lunch In Madrid' - irys TB w blythowskich kolorach
Irysy Blytha to dla mnie irysy o przełamanych kolorach. No wiem że nie tylko takie dymne, zmleczone czy nietypowo - odcienne te kolory występują na blythowskich irysach ale dla mnie "blythy" to głównie kolorystyczne złamańce. 'Lunch In Madrid' wpisuje się w tę paletę barw najbardziej przeze mnie kojarzoną z irysami Barrego. Niby wszystko sprowadza się do lekkiego fioletu, koloru brzoskwini i różu ale ani brzoskwinia nie jest baaaaardzo brzoskwiniowa, ani róż nie z tych tragicznie różowiastych a lekki fiolet to takie ametystowe rozwodnienie ( czasem tak układa się kolor w kryształach ametystu ). I do tego to rozłożenie barw na płatkach! Krótko pisząc typowy "blyht", he, he. Przy tych przełamanych kolorach mocna pomarańczowo - mandarnkowa bródka dodaje temu irysowi pewnego zadziornego wdzięku i sprawia że to taki bardzo lekki, radosny kwiat, w sam raz na rozweselenie rabaty. Forma kwiatu też sprzyja tworzeniu takiego wrażenia, falbanki wspaniałe, na szczęście nie takie w których zatraca się irysowa forma. Odmiana kwitnie w środku sezonu TB aż do jego końca, u mnie sezon właśnie ten irys pożegnał. Do Alcatrazu 'Lunch In Madrid' przybył za sprawą Ewandki ( i jest to jeden z dwóch irysów, którym pozwoliłam w pierwszym sezonie po posadzeniu zakwitnąć, reszta pauzuje z pędami obciętymi, pracując nad kłączkami ). Teraz metryczka. Odmianę zarejestrował w 2007 roku Barry Blyth, pochodzi z krzyżowania 'Romancer' x 'Opposing Forces' ( z tego samego krzyżowania pochodzi też piękna odmiana 'Back On Stage' ).
niedziela, 8 czerwca 2014
Szaleństwa kulinarne Dżizaasa - Dżemowa gorączka
Zaczynają się przetworowe ekscesy. Dżizaas, jak tylko obudzi się ze snu na dobre wszelka żywina, znaczy pojawiają się w masie pszczółki, chrząszczyki i inne komary że o małych ssakach tylko napomknę, Dżizaas wtedy czuje że czas zacząć uprawiać tzw. sporty letnie. Jedni szaleją na rowerach i motorach, inni wyciągają z zimowych leży te wszystkie łódki i żaglówki, jeszcze inni doznają traumy oglądając w lustrach swoje odbicia i zaczynają w panice uprawiać biegi, aerobiki i inne fitnessy ( najlepiej wszystko naraz - panika to panika ). Moja Dżizaas nerwowo rozgląda się za słoikami, butelkami i odpowiednimi przykrywkami.
W tym roku się zdrowo pokręciło, zima była krótka, słoneczko wczesną wiosną przygrzewało na tyle mocno że pierwsze przetworowe tworzywo z którego korzysta Dżizaas objawiło się nieco wcześniej. Pech chciał że Dżizaas była w tym czasie, jak to się mówi - wyjechana. No i nie mamy mleczowego syropku! I co gorsza nie mamy mleczowej naleweczki na styczniowe wieczory. Dżizaas co prawda twierdzi że są jeszcze gdzieś tzw. pochomiki, ale pochomiki to nie jest prawdziwy zapas. Pięćset mleczowych kwiatków + cukier mogły zapewnić nam przynajmniej złudzenie zabezpieczenia się przed zimowymi przeziębieniami. A jak jeszcze rzecz całą doprawić alkoholem to złudzenie staje się bardziej rzeczywiste. Nic to, na bardzo ciężkie chwile, kiedy przeziębienie zaatakuje, mam syropek sosnowy wyłudzony od Basi, mojej starej przyjacióły zwanej True Dietetyk z racji puszystego wyglądu. Jak nas pokręci, zachyrcze i zapluje zimą, w czasie kiedy myszki, ważki i inne świerszcze będą sobie spać, syropek sosnowy będzie dla nas postwiosenną deską ratunku. Zanim ruszamy do apteki nabijać kabzę koncernom farmaceutycznym próbujemy wszelkich domowych sposobów antyprzeziębieniowych i to na ogół z dobrym skutkiem. Nie wiem zatem czy działanie syropków i naleweczek jest tak do końca złudzeniem ( a może to po prostu efekt placebo ). W każdym razie bez słoiczków i buteleczek domowych wzmacniaczy czuję się nago i bezbronnie, wystawiona na jesienne szarugi i zimowe chłody. Na szczęście nie wszystko zostało stracone i choć ciężko będzie ze wzmacniaczami to przynajmniej dosmaczacze będą ( jak wiadomo przy przeziębieniach ważna jest kondycja psychiczna a tu dosmaczacze czyli wszelkie dżemiki, marmoladki i inne konfitury grają pierwszorzędną rolę, he, he ). Dżizaas znalazła się na właściwym miejscu i we właściwym czasie - w kuchni znaczy ( i jej cała dohtorska kariera i te "języki" znane nie mają tu nic do rzeczy, kuchnia to habitat Dżizaasa ).
Przyznam się że zataiłam przed Dżizaasem że zakwitły nasze róże rugosy, Dżizaas ma niestety do nich podejście typu "z brzytwą na poziomki". Jak krzaczory się rozrosną dopuszczę do takich ekscesów jak zrywanie płatków ale w chwili obecnej tworzywa nie starczyłoby na przecier czy konfiturę a mnie i owady pozbawiłoby radochy z różanych kwiatów. Mam lekką słabość do przetworów kwiatowych ( tzw. konfitury elfickie ), a już szczególnie do podkładu różanego pod warstwę jabłek w szarlotce, lub wymieszanego należycie z orzechami ( wiewiórczenie konfitur ) różanego nadzienia do pączków. Jest nadzieja że kiedyś uda mi się namówić Dżizaasa na wykonanie legendarnego przecieru akacjowego według przepisu pozyskanego od profesora Wolskiego. Ten przepis to niemal półwschodnia bajka, czar kresów jak we wczesnych nowelach Iwaszkiewicza. Rozkwitłe kwiaty robinii akacjowej utarte z cukrem i i sokiem z cytryny, ponoć tego przecierku używano do przekładania pierników ( oczywiście pierwsza i druga warstwa była przekładana marcepanem ). Musiało być dobre, profesor jak wspominkował zawsze miał błogi wyraz twarzy ( choć może to wspominki dzieciństwa lwowskiego za tę minę odpowiadały ). Przecierek akacjowy jak na razie w sferze marzeń, kandyzowanie fiołków odpada ( nie pozwolę na niszczenie fiołkowiska ), wszelkie przetwory z kwiatów bzu czarnego znanego pod ksywą Koci Szczynek ( tak, tak, ten zapach kwiatów ) odpadają takoż. Z dziwnych i starych przepisów intrygująco wyglądają jeszcze nie elfickie już przepisy na przetwory z łodyg. O ile jestem w stanie powiedzieć coś o tzw. konfiturze anżelikowej z arcydzięgiela ( zdecydowanie małe ilości jako dodatek i do ozdóbstw, do żarełka zbyt aromatyczna ) o tyle konfitura ajerowa z młodych kłączy tataraku ( przepis w sam raz na Zielone Świątki ) to jest totalna egzotyka i w ogóle odjazd! Chyba najpierw należałoby znaleźć ochotnika na którym by się przeprowadziło testy, he, he.
Na dzień dzisiejszy jedyne pędy jakie Dżizaas przerabia należą do rabarbaru. Rabarbarek je się u nas na słodko i na ostro ( chutney do karkóweczki ). Wchodzi też w skład dżemików mieszanych ( bardzo dobrze wypada razem z truskawkami ). Dżizaas jest dżemiarką poszukującą, w przeciwieństwie do True Dietetyk, która preferuje przepisy klasyczne ( precz z cukrem żelującym i dodatkiem przypraw ). O ile popieram basine stanowisko w sprawie truskawek ( truskawka jest tak aromatyczna że człowiek do szczęścia nic więcej nie potrzebuje ) o tyle w kwestii dżemu z czereśni całkowicie zgadzam się z Dżizaasem ( tak, prawdziwa wanilia powoduje że czereśnia zyskuje na wyrazie ). Obydwie gwiazdy przetwórstwa owocowego ( i nie tylko owocowego ) zgadzają się w sprawie dosmaczania jabłek, gruszek i niektórych rodzajów śliwek. Spory dotyczą wiśni, węgierek, porzeczek i malin. Agrest zostaje terra incognita dla Dżizaasa, True Dietetyk przerabia maliny wyłącznie w celach leczniczych ( w pierwszym wypadku oskarżenia o nadmierny kwach, w drugim o nadmierny i "nie taki" aromat ). Jeśli chodzi o dodatek pektyn do dżemów, konfitur czy marmolad panuje konsensus - to co wykorzystuje się do ciast nie powinno być pektynowane ( no chyba że przekładamy dżemem czy miękką marmoladą gotowe ciasto ), w przetworach wykorzystywanych jako smarowidełka dopuszczane są "sztuczne" pektyny.
Ja w sporach i przetworach uczestniczę tyle o ile, głównie zajmuje się lobbowaniem galaretkowym. Jedyne pestki w przetworach, które jestem w stanie tolerować to te z truskawek i poziomek, reszta "won mi stąd", że zacytuję starą Janiakową! Jestem głucha na argumenty typu klasyczne dżemy, najlepszy przepis, wszyscy tak robią. Galaretka z porzeczek, malin czy jeżyn bije na głowę dżemy z tych owoców ( no mogę się poświęcić i zjeść przecier ).
Ciotka Elka i Małgoś - Sąsiadka prezentują jeszcze inne postawy - Ciotka robi głównie powidła ( "no bo to u mnie idzie" - znaczy powidła lubię najbardziej ) a Małgoś odkąd skończyła 80 lat doszła do wniosku że zapasów zimowych nie będzie robić bo jutro jest niepewne a dżemy ze sklepu są tak paskudne że dużo ich nie zje, co zdecydowanie wychodzi jej na zdrowie. O dziwo zasada nie robienia zapasów nie obejmuje przetworów z ogórków! No ale dżem ogórkowy raczej nie wchodzi w grę.
I tak, z lekkim opóźnieniem spowodowanym nieobecnością Dżizaasa ruszył u nas sezon przetwórstwa sportowego. Mamy już za sobą rabarbarowe niepokoje ( czy aby skórka odpowiednia ), jesteśmy w truskawkowej gorączce ( czy aby starczy słoików ), przed nami zamartwianie się o cenę czereśni ( kiepski rok na czereśnie ). Sporty letnie to ciągły stres, ale Dżizaas to w końcu nie byle amatorka. Trening psychologiczny vel mentalny, siłówka ( trzeba te kilogramy owoców przydźwigać ) i Wielki Wyczyn! Leć Dżizaas, leć, jak ten Adaś na igielicie!
sobota, 7 czerwca 2014
Róż mchowych czar.....
Ten post właściwie powinien nosić tytuł "A wszystko przez Walentynę", bo to za jej sprawą poniosło mnie w róże historyczne, dzikuny i inne "prawdziwe róże". Kiedyś to poza 'New Dawn' sadziłam głównie mieszańce herbatnie, jak ta owieczka podążająca za stadem. Jak wiadomo mieszańce herbatnie najlepiej wyglądają w wazonach, w ogrodach wrażenia jednak nie robią. Pokrój krzewów zostawia sporo do życzenia, proste pędy z pojedyńczymi kwiatami ..... ouć, no nie ta bajka! Pół biedy jak rosną z bylinami ( maniacy różani zawsze czymś te braki ulubieńców przysłonią ) ale w tzw. klasycznych różankach widać że to róże wyhodowane głównie na kwiat cięty.
Jak ma być pięknie w ogrodzie to człowieka musi interesować nie tylko wygląd samego kwiatu ( ach, te szlachetne pąki mieszańców herbatnich ) ale i pokrój rośliny oraz to ile kwiatów ma na pędach ( nich żyją klastry ). Zaczęło się od ogrodowych wątków Walentyny, potem była pamiętna ekskursja do Albionu ( edukacja ogrodnicza w towarzystwie innych dam ) i jaśniejący jak słoneczko w lipcu punkt tej wyprawy - Rose Garden w Sissinghurst No a później to już całkiem z górki, znaczy Sołtysowo ( różani wiedzą a nieróżanym wyjaśniam że chodzi o stronę pana Mariana Sołtysa ), blog Ani DS, blog pani Małgorzaty Kralki i rosa.net - forum zakręconych różanie czyli rosomanes.
Mnie od razu przyuroczyły żywcem widziane mchówki czyli jak to mawiają Anglicy Moss Rose ( róże o omszonych pędach i przylistkach otaczających pąki ), pewnikiem dlatego że w Anglii widziałam je wprost szaleńczo kwitnące. Akurat jakoś mi się wzrok zawieszał na tych co nie powtarzają kwitnienia a prawie każde róże raz tylko kwitnące wczesnym latem są niesamowicie obsypane kwiatami! Teraz trochę o historii tej grupy róż. Róże zwane mchowymi to taki odłam grupy róż stulistnych Rosa centifolia, która to z kolei grupa wywodzi się z róż galijskich Rosa gallica. Pierwszą różę mchową znaleziono w Carcassonne koło 1696 roku. Była to mutacja starej poczciwiny Rosa centifolia L.. Potem pojawiały się kolejne mutacje, podobno było ich około siedemnastu w latach 1788 - 1832. W końcu znalazł się mutant o pojedyńczych, płodnych kwiatach. To on, często krzyżowany z różami pochodzącymi z Chin ( ich geny odpowiadają za powtórne kwitnienie ) stał się protoplastą hybrydowych róż mchowych, przeboju epoki wiktoriańskiej. Nie wszystkie hybrydowe róże mchowe odziedziczyły po chińskich przodkach zdolność do ponownego zakwitania, ale te hybrydki za to jak kwitną raz, to jak już wspomniałam kwitną tak że zostaje to w pamięci przez cały rok aż do następnego sezonu różanego.
Pierwszą mchówką przy której poczułam ślinotok była odmiana z 1855 roku, hodowli pana Laffay - 'William Lobb'. Nazwana na cześć angielskiego botanika i tzw. łowcy roślin ( bardzo szanowana profesja w epoce królowej Wiktorii ), który zasłynął wprowadzeniem do handlu ( znaczy szklarni i ogrodów położonych w cieplejszych strefach ) gatunku Araucaria araucana. Odmianę 'William Lobb' spotyka się też pod nazwami 'Old Velvet' i 'Duchesse d’Istrie'. Na mnie wrażenie zrobił przede wszystkim kolor tej róży - coś co określa się mianem magenta ( taki przełamany, bardzo ciemny, fuksjowy róż wpadający w fioletowe tony ). Spodnia strona płatków jest znacznie jaśniejsza przez co kwiatom tej róży zdarza się tworzyć wrażenie jakby miały świetlisty środek ( nie bez znaczenia jest tu też budowa kwiatu i sposób rozwijania płatków ). Kwiaty mają ok 8cm średnicy, pięknie pachną ( choć znam większe oszołomienia różanym zapachem ), kwitną w klastrach dochodzących do dwudziestu kwiatów. Naprawdę jest na czym zawiesić oko! Krzew jest z tych solidniejszych, w optymalnych warunkach spokojnie osiągnie 2,5 metra wzrostu. Pędy ma takie że lepiej unikać przycinania i w ogóle kontaktu ( groza i narzędzie tortur, to nie jest omszenie - to jest okolcowanie z turbo doładowaniem ). A przycinać trzeba od czasu do czasu bo odmiana co prawda kwitnie na starszych pędach ( znaczy tniemy różę zaraz po kwitnieniu ) ale nie tak starych jak Matuzalem. Przy przycinaniu tej róży najlepiej mieć zabezpieczone ręce rękawicami dla spawaczy ( ja przynajmniej tak robię ). No ale te kolczaste pędy wynagradzają swoją kolczastość dwiema zaletami - nie przemarzają, ich długość pozwala z tej odmiany zrobić różę pnącą ( trzeba podsadzać czymś maskującym podstawę róży bo nie jest ulistniona, choć dla miłośnikom horrorów i mocniejszych wrażeń widok nagich pędów może być jak najbardziej cool ). Achtung! 'William Lobb' nie powtarza kwitnienia. No ale za to bardzo łatwo się rozmnaża przez sadzonki zielne.
'Nuits De Young' , następna róża która została moim must have, też jest dziełem Jeana Laffaye. Wcześniejszym niż Williamek bo 'Nuits De Young' została wprowadzona do handlu w roku 1845. Znana jest też jako 'Black Moss' i 'Old Black'. Zupełnie inna bajka niż Williamek, 'Nuits De Young' jest stosunkowo niewysokim krzewem, dorasta do 120 centymetrów wysokości. Kwiaty też ma niewielkie, 3 do 5 centymetrów średnicy, otwierają się całkowicie ( tzw. kwiaty płaskie ) ukazując żółte pylniki. Barwa płatków urzekająca, w typie galijki 'Tuscany'. Kwiaty zebrane w małych klastrach. Pędy delikatne i ciemno omszone, taki meszek jest też na pąkach. Zapach powala! Odporna na mróz, choć spotkałam się też z zaleceniem opatulania ( ja nie opatulam ). Kwitnie raz, tak jak Williamek i podobnie jak Williamka trzeba ją przycinać tuż po kwitnieniu. Skąd wzięła się jej nazwa? Najprawdopodobniej imię tej róży nawiązuje do tzw. Young's Night's czy też Night-Thoughts autorstwa Edwarda Younga czyli poematu którego pełny tytuł brzmi "Night-Thoughts on Life, Death,& Immortality" . W pierwszej połowie XIX wieku ten preromantyczny utwór był bardzo popularny. Takie rozważania na temat śmierci i przemijania w sosie wczesnoromantycznym, dziewięć nocnych opowieści pełnych narzekań napisanych w latach czterdziestych XVIII wieku. Dziś utwór jest znany głównie z tego że ilustracje stworzył do niego jeden z najwybitniejszych artystów wszystkich epok, William Blake ( wydanie z 1797 roku ). Cóż, barwa płatków jest ciemna jak noc z której człowiek się już nie obudzi a "w zapachu" można się zapomnieć ( też pozwolę sobie na odrobinkę poezji, he, he ). Ta niewielka róża ma w sobie mnóstwo wdzięku, mimo tego ze staruszka z niej leciwa nadal jest chętnie sadzona w ogrodach. Ja wiedziałam że to jest dla mnie różana miłość od pierwszego wejrzenia.
Moje obydwie ciemne mchówki przyjechały z Serbii, ceny starych róż wraz z transportem były do przełknięcia. W zachodnioeuropejskich szkółkach za róże historyczne nie płaci się wcale mniej niż za róże nowoczesne i te z licencją. Na szczęście w kraju oferta róż historycznych robi się coraz większa. No i bardzo dobrze! Tzw. dzikuny czyli róże botaniczne ( ich odmiany ), wczesne historyczne jak i te nieco późniejsze są z niewielkimi wyjątkami ( takie np. Noisette czy chińskie ) różami odpornymi na zimowe załamki pogodowe. Z grzybami czy szkodnikami bywa różnie ale zawsze uda się w tych grupach róż znaleźć jakiegoś hardcora dla siebie. I w ogrodzie taki twardziel nie będzie się prezentował jak książe szklarni i udzielny władca kwiatowych straganów.
Jak ma być pięknie w ogrodzie to człowieka musi interesować nie tylko wygląd samego kwiatu ( ach, te szlachetne pąki mieszańców herbatnich ) ale i pokrój rośliny oraz to ile kwiatów ma na pędach ( nich żyją klastry ). Zaczęło się od ogrodowych wątków Walentyny, potem była pamiętna ekskursja do Albionu ( edukacja ogrodnicza w towarzystwie innych dam ) i jaśniejący jak słoneczko w lipcu punkt tej wyprawy - Rose Garden w Sissinghurst No a później to już całkiem z górki, znaczy Sołtysowo ( różani wiedzą a nieróżanym wyjaśniam że chodzi o stronę pana Mariana Sołtysa ), blog Ani DS, blog pani Małgorzaty Kralki i rosa.net - forum zakręconych różanie czyli rosomanes.
Mnie od razu przyuroczyły żywcem widziane mchówki czyli jak to mawiają Anglicy Moss Rose ( róże o omszonych pędach i przylistkach otaczających pąki ), pewnikiem dlatego że w Anglii widziałam je wprost szaleńczo kwitnące. Akurat jakoś mi się wzrok zawieszał na tych co nie powtarzają kwitnienia a prawie każde róże raz tylko kwitnące wczesnym latem są niesamowicie obsypane kwiatami! Teraz trochę o historii tej grupy róż. Róże zwane mchowymi to taki odłam grupy róż stulistnych Rosa centifolia, która to z kolei grupa wywodzi się z róż galijskich Rosa gallica. Pierwszą różę mchową znaleziono w Carcassonne koło 1696 roku. Była to mutacja starej poczciwiny Rosa centifolia L.. Potem pojawiały się kolejne mutacje, podobno było ich około siedemnastu w latach 1788 - 1832. W końcu znalazł się mutant o pojedyńczych, płodnych kwiatach. To on, często krzyżowany z różami pochodzącymi z Chin ( ich geny odpowiadają za powtórne kwitnienie ) stał się protoplastą hybrydowych róż mchowych, przeboju epoki wiktoriańskiej. Nie wszystkie hybrydowe róże mchowe odziedziczyły po chińskich przodkach zdolność do ponownego zakwitania, ale te hybrydki za to jak kwitną raz, to jak już wspomniałam kwitną tak że zostaje to w pamięci przez cały rok aż do następnego sezonu różanego.
Pierwszą mchówką przy której poczułam ślinotok była odmiana z 1855 roku, hodowli pana Laffay - 'William Lobb'. Nazwana na cześć angielskiego botanika i tzw. łowcy roślin ( bardzo szanowana profesja w epoce królowej Wiktorii ), który zasłynął wprowadzeniem do handlu ( znaczy szklarni i ogrodów położonych w cieplejszych strefach ) gatunku Araucaria araucana. Odmianę 'William Lobb' spotyka się też pod nazwami 'Old Velvet' i 'Duchesse d’Istrie'. Na mnie wrażenie zrobił przede wszystkim kolor tej róży - coś co określa się mianem magenta ( taki przełamany, bardzo ciemny, fuksjowy róż wpadający w fioletowe tony ). Spodnia strona płatków jest znacznie jaśniejsza przez co kwiatom tej róży zdarza się tworzyć wrażenie jakby miały świetlisty środek ( nie bez znaczenia jest tu też budowa kwiatu i sposób rozwijania płatków ). Kwiaty mają ok 8cm średnicy, pięknie pachną ( choć znam większe oszołomienia różanym zapachem ), kwitną w klastrach dochodzących do dwudziestu kwiatów. Naprawdę jest na czym zawiesić oko! Krzew jest z tych solidniejszych, w optymalnych warunkach spokojnie osiągnie 2,5 metra wzrostu. Pędy ma takie że lepiej unikać przycinania i w ogóle kontaktu ( groza i narzędzie tortur, to nie jest omszenie - to jest okolcowanie z turbo doładowaniem ). A przycinać trzeba od czasu do czasu bo odmiana co prawda kwitnie na starszych pędach ( znaczy tniemy różę zaraz po kwitnieniu ) ale nie tak starych jak Matuzalem. Przy przycinaniu tej róży najlepiej mieć zabezpieczone ręce rękawicami dla spawaczy ( ja przynajmniej tak robię ). No ale te kolczaste pędy wynagradzają swoją kolczastość dwiema zaletami - nie przemarzają, ich długość pozwala z tej odmiany zrobić różę pnącą ( trzeba podsadzać czymś maskującym podstawę róży bo nie jest ulistniona, choć dla miłośnikom horrorów i mocniejszych wrażeń widok nagich pędów może być jak najbardziej cool ). Achtung! 'William Lobb' nie powtarza kwitnienia. No ale za to bardzo łatwo się rozmnaża przez sadzonki zielne.
'Nuits De Young' , następna róża która została moim must have, też jest dziełem Jeana Laffaye. Wcześniejszym niż Williamek bo 'Nuits De Young' została wprowadzona do handlu w roku 1845. Znana jest też jako 'Black Moss' i 'Old Black'. Zupełnie inna bajka niż Williamek, 'Nuits De Young' jest stosunkowo niewysokim krzewem, dorasta do 120 centymetrów wysokości. Kwiaty też ma niewielkie, 3 do 5 centymetrów średnicy, otwierają się całkowicie ( tzw. kwiaty płaskie ) ukazując żółte pylniki. Barwa płatków urzekająca, w typie galijki 'Tuscany'. Kwiaty zebrane w małych klastrach. Pędy delikatne i ciemno omszone, taki meszek jest też na pąkach. Zapach powala! Odporna na mróz, choć spotkałam się też z zaleceniem opatulania ( ja nie opatulam ). Kwitnie raz, tak jak Williamek i podobnie jak Williamka trzeba ją przycinać tuż po kwitnieniu. Skąd wzięła się jej nazwa? Najprawdopodobniej imię tej róży nawiązuje do tzw. Young's Night's czy też Night-Thoughts autorstwa Edwarda Younga czyli poematu którego pełny tytuł brzmi "Night-Thoughts on Life, Death,& Immortality" . W pierwszej połowie XIX wieku ten preromantyczny utwór był bardzo popularny. Takie rozważania na temat śmierci i przemijania w sosie wczesnoromantycznym, dziewięć nocnych opowieści pełnych narzekań napisanych w latach czterdziestych XVIII wieku. Dziś utwór jest znany głównie z tego że ilustracje stworzył do niego jeden z najwybitniejszych artystów wszystkich epok, William Blake ( wydanie z 1797 roku ). Cóż, barwa płatków jest ciemna jak noc z której człowiek się już nie obudzi a "w zapachu" można się zapomnieć ( też pozwolę sobie na odrobinkę poezji, he, he ). Ta niewielka róża ma w sobie mnóstwo wdzięku, mimo tego ze staruszka z niej leciwa nadal jest chętnie sadzona w ogrodach. Ja wiedziałam że to jest dla mnie różana miłość od pierwszego wejrzenia.
Moje obydwie ciemne mchówki przyjechały z Serbii, ceny starych róż wraz z transportem były do przełknięcia. W zachodnioeuropejskich szkółkach za róże historyczne nie płaci się wcale mniej niż za róże nowoczesne i te z licencją. Na szczęście w kraju oferta róż historycznych robi się coraz większa. No i bardzo dobrze! Tzw. dzikuny czyli róże botaniczne ( ich odmiany ), wczesne historyczne jak i te nieco późniejsze są z niewielkimi wyjątkami ( takie np. Noisette czy chińskie ) różami odpornymi na zimowe załamki pogodowe. Z grzybami czy szkodnikami bywa różnie ale zawsze uda się w tych grupach róż znaleźć jakiegoś hardcora dla siebie. I w ogrodzie taki twardziel nie będzie się prezentował jak książe szklarni i udzielny władca kwiatowych straganów.
czwartek, 5 czerwca 2014
Kielichowiec 'Hartlage Wine'
Sinocalycanthus x raulstonii 'Hartlage Wine' to mieszaniec kielichowca chińskiego Calycanthus chinensis i kielichowca kwiecistego Calycanthus floridus. Wyhodowany w JC Raulston Arboretum w Karolinie Północnej. W optymalnych warunkach krzew dorasta do trzech metrów wysokości i dwóch szerokości, w naszym dość ostrym klimacie będzie chyba jednak mniejszy. Kwitnie w maju i czerwcu, o ile pogoda mu sprzyja potrafi powtórzyć kwitnienie w sierpniu, choć nie jest ono zbyt obfite. W Alcatrazie aura letnia jakoś mu nie sprzyjała i powtórnego kwitnienia jak dotąd nie było ( i może wcale nie być, bo Alcatraz mimo kalifornijskiej nazwy klimacik ma bardzo polski, zadziornie kontynentalny ). I tak się cieszyć że kielichowce dają u mnie spokojnie radę. Jeszcze parę ładnych lat temu byłam święcie przekonana że to grymaśne "rarytety". Wszystko przez lekturę książki Phillips'a i Rix'a pod tytułem "Najpiękniejsze rośliny ogrodowe". W rozdziale "Krzewy wrażliwe na chłody" opisano kielichowca zachodniego Calycanthus occidentalis i jako maksymalną ujemną temperaturę jaką ta roślina wytrzymuje podano wartość - 12 stopni Celcjusza. Nie ma się co zatem dziwić że do hodowli kielichowców podchodziłam z duszą na ramieniu. Dla Alcatrazu zimą taka temperatura to średni mrozik, - 34 to jest dopiero prawdziwy mróz! Wydawało mi się że wszystkie kielichowce są tak wrażliwe jak kalifornijczyk czyli kielichowiec zachodni. Pierwszego kupionego kielichowca "czystego" gatunku ( Calycanthus fertilis ), posadziłam zatem w jednym z najcieplejszych miejsc ogrodu i przy pierwszych jesiennych chłodach zaczęłam się martwić na tzw. wszelki wypadek. Kielichowiec zimę przetrzymał, co prawda "dysząco" gdzyż został solidnie okryty. Dało mi do myślenia to "dyszenie" i już nigdy kielichowców bardzo mocno nie okrywałam. Kielichowiec następną zimę przetrzymał bez okrycia i nawet wziął i obrodził kwiatem. Reklamowany zapach wiśni i "owoców lata" okazał się kwaskowatym odorkiem octu owocowego, na szczęście niezbyt intensywnym.
Jako drugi kielichowiec zagościł w moim ogrodzie "zrzut" co nazwy gatunkowej nie miał ( na fotce obok ). Trafił z przmeblirowki w mamelonowym ogrodzie ( Mamelon potrzebował krzewu o dużych kwiatach, na kielichowcu się przejechał - była samokrytyka złożona publicznie w związku z niedoczytaniem i rzucaniem się na fotki zakupowe ). Zaczęłam solidniej dochodzić jak to z tymi gatunkami jest i dotarło w końcu do mnie że spokojnie w naszym klimacie mogę sadzić kielichowce pochodzące ze wschodnich rejonów Ameryki Północnej a także kielichowca chińskiego. Mój Calycanthus fertilis , zwany z polska kielichowcem plennym to nic innego jak odmiana botaniczna kielichowca wonnego Calycanthus floridus var. glaucus ( systematycy musieli jeszcze dowalić Calycanthus floridus var. laevigatus, Calycanthus floridus var. oblongifolius i Calycanthus nanus, inaczej nie można by się spierać "o najczystszą czystość" gatunkową i paru prac dohtorskich napisać ). Bardzo mocno te wschodnio amerykańskie kielichowce się między sobą nie różnią - małe kwiatki o dwucentymetrowej średnicy takie same, pędy tylko bardziej omszone, no i liście z ogonkami takoż mniej lub więcej omszone od spodu. Tak samo często powtarzają kwitnienie późnym latem. Widocznych dla "normalnego" ogrodnika różnic, takich co to natychmiast rzucają się w oczy raczej nie ma. Istnieje polska odmiana kielichowca wonnego , która ma jaśniejsze kwiaty. Nazywa się 'Lusławice' od posiadłości Krzysztofa Pendereckiego, bowiem w lusławickim ogrodzie została znaleziona ta kwitnąca ponoć ceglastymi kwiatami odmiana. Niestety nie widziałam jej żywcem i właściwie nic konkretnego na jej temat napisać nie mogę.
Następnym kielichowcem który został przygarnięty do Alcatrazu był kielichowiec chiński Sinocalycanthus. No cóż, jedno wielkie rozczarowanie! Najgorsze ze wszystkiego złego co o tej roślinie mogę powiedzieć to powtarzające się jak stara Janiakowa u kresu żywota, ataki paskudnego czarnego grzyba na liściach i na kwiatach ( totalnie oszpecające krzaczydło ). Roślina dla kolekcjonerów albo miłośników chemii ogrodowej. Może w jakimś pięknym naturalistycznym ogrodzie, w tzw. szerokich plenerach ten krzew będzie ciekawie wyglądał ( pod warunkiem że grzyb się nie pokaże ). Z Alcatrazu nastąpiła eksmisja kielichowca chińskiego w szybkim czasie - nie będzie Chińczyk czarnym grzybem rzucał nam w twarz!
Pewnie skończyłabym ogrodowanie kielichowcowe na moich dwóch krzaczkach gdyby nie wizytka w Wisley. Tam po raz pierwszy wpadły mi w oko kielichowce mieszańcowe. Najpierw zoczyłam odmianę 'Venus' a potem w necie przeglądając fotki, które robi Karl Gercens znalazłam 'Hartlage Wine'. Nie da się ukryć że większe kwiaty hybryd zrobiły na mnie wielkie wrażenie - rozmiar jednak ma znaczenie, he, he.
Kiedy tylko pojawiła się możliwość zakupu sadzonek nabyłam obydwie znane mi mieszańcowe odmiany, mimo ceny, która baaardzo bolała. Niestety 'Venus' wypadła pierwszej zimy. Nie sądzę że stało się tak z tego powodu że to słabsza odmiana i nie dała rady mrozom, które spokojnie zniosła 'Hartlage Wine'. Myślę że to raczej kwestia wielkości krzewu miała tu znaczenie - 'Hartlage Wine' była po prostu solidniejszą sadzonką. Jak dotąd 'Hartlage Wine' ma za sobą ładnych parę zim w Alcatrazie. Tfu, tfu, tfu - do tej pory było bezproblemowo! W tym roku zakwitła naprawdę pięknie ( krzew w ogóle z roku na rok kwitnie obficiej ).
Teraz będzie trochę o "ojcach sukcesu", jest ich dwóch - James Chester Raulston i Richard Hartlage. Pierwszy jest legendą amerykańskiego szkółkarstwa, drugi jest bardzo znanym projektantem ogrodów. W czasie pracy Richarda Hartlage w NCSU Arboretum ( obecnie to JC Raulston Arboretum ) to właśnie jemu powierzono pracę nad uzyskaniem nowych krzyżówek kielichowców. Krzyżówki te nazwano xSinocalycalycanthus raulstonii, jednocześnie można też spotkać nazwy Sinocalycanthus x raulstonii i Calycanthus × raulstonii, choć wprowadza to zamęt jak rzadko ( człowiek nie grzebiąc w historii tych krzyżówek nie bardzo wie co z czym krzyżowano ). Oczywiście systematycy żrą się do upadłego i pogodzą ich i uciszą jedynie wyniki badań cytogenetycznych dla całego rodzaju Calycanthaceae ( choć i wtedy jeszcze pewnie będą jazgoty ). Dla zwykłego ogrodnika cała ta łacińska nomenklatura ma tylko wtedy znaczenie gdy usiłuje w necie czy na "zakupach żywcowych" znaleźć wybraną roślinę, ale też bez przesadyzmu. Najważniejsza jest jednak nazwa odmianowa.
Czy warto posadzić tego kielichowca, mimo lekkiego niepokoju zimową porą ( raczej nieuzasadnionego, wszak gatunki rodzicielskie nieźle sobie u nas radzą ). Pewnie że warto - to bardzo piękna i oryginalna roślina i to nie tylko w porze kwitnienia, jesienią jej liście przebarwiają się na soczyście cytrynowy kolor, Nie przyuważyłam też żeby tę konkretną odmianę coś podżerało czy atakowało w inny sposób ( ponoć ten sam grzybek zapaskudzający kielichowca chińskiego lubi atakować odmianę 'Venus' ). Jak dla mnie 'Hartlage Wine' jest absolutną gwiazdą wśród krzewów porastających Alcatraz.
Jako drugi kielichowiec zagościł w moim ogrodzie "zrzut" co nazwy gatunkowej nie miał ( na fotce obok ). Trafił z przmeblirowki w mamelonowym ogrodzie ( Mamelon potrzebował krzewu o dużych kwiatach, na kielichowcu się przejechał - była samokrytyka złożona publicznie w związku z niedoczytaniem i rzucaniem się na fotki zakupowe ). Zaczęłam solidniej dochodzić jak to z tymi gatunkami jest i dotarło w końcu do mnie że spokojnie w naszym klimacie mogę sadzić kielichowce pochodzące ze wschodnich rejonów Ameryki Północnej a także kielichowca chińskiego. Mój Calycanthus fertilis , zwany z polska kielichowcem plennym to nic innego jak odmiana botaniczna kielichowca wonnego Calycanthus floridus var. glaucus ( systematycy musieli jeszcze dowalić Calycanthus floridus var. laevigatus, Calycanthus floridus var. oblongifolius i Calycanthus nanus, inaczej nie można by się spierać "o najczystszą czystość" gatunkową i paru prac dohtorskich napisać ). Bardzo mocno te wschodnio amerykańskie kielichowce się między sobą nie różnią - małe kwiatki o dwucentymetrowej średnicy takie same, pędy tylko bardziej omszone, no i liście z ogonkami takoż mniej lub więcej omszone od spodu. Tak samo często powtarzają kwitnienie późnym latem. Widocznych dla "normalnego" ogrodnika różnic, takich co to natychmiast rzucają się w oczy raczej nie ma. Istnieje polska odmiana kielichowca wonnego , która ma jaśniejsze kwiaty. Nazywa się 'Lusławice' od posiadłości Krzysztofa Pendereckiego, bowiem w lusławickim ogrodzie została znaleziona ta kwitnąca ponoć ceglastymi kwiatami odmiana. Niestety nie widziałam jej żywcem i właściwie nic konkretnego na jej temat napisać nie mogę.
Następnym kielichowcem który został przygarnięty do Alcatrazu był kielichowiec chiński Sinocalycanthus. No cóż, jedno wielkie rozczarowanie! Najgorsze ze wszystkiego złego co o tej roślinie mogę powiedzieć to powtarzające się jak stara Janiakowa u kresu żywota, ataki paskudnego czarnego grzyba na liściach i na kwiatach ( totalnie oszpecające krzaczydło ). Roślina dla kolekcjonerów albo miłośników chemii ogrodowej. Może w jakimś pięknym naturalistycznym ogrodzie, w tzw. szerokich plenerach ten krzew będzie ciekawie wyglądał ( pod warunkiem że grzyb się nie pokaże ). Z Alcatrazu nastąpiła eksmisja kielichowca chińskiego w szybkim czasie - nie będzie Chińczyk czarnym grzybem rzucał nam w twarz!
Pewnie skończyłabym ogrodowanie kielichowcowe na moich dwóch krzaczkach gdyby nie wizytka w Wisley. Tam po raz pierwszy wpadły mi w oko kielichowce mieszańcowe. Najpierw zoczyłam odmianę 'Venus' a potem w necie przeglądając fotki, które robi Karl Gercens znalazłam 'Hartlage Wine'. Nie da się ukryć że większe kwiaty hybryd zrobiły na mnie wielkie wrażenie - rozmiar jednak ma znaczenie, he, he.
Kiedy tylko pojawiła się możliwość zakupu sadzonek nabyłam obydwie znane mi mieszańcowe odmiany, mimo ceny, która baaardzo bolała. Niestety 'Venus' wypadła pierwszej zimy. Nie sądzę że stało się tak z tego powodu że to słabsza odmiana i nie dała rady mrozom, które spokojnie zniosła 'Hartlage Wine'. Myślę że to raczej kwestia wielkości krzewu miała tu znaczenie - 'Hartlage Wine' była po prostu solidniejszą sadzonką. Jak dotąd 'Hartlage Wine' ma za sobą ładnych parę zim w Alcatrazie. Tfu, tfu, tfu - do tej pory było bezproblemowo! W tym roku zakwitła naprawdę pięknie ( krzew w ogóle z roku na rok kwitnie obficiej ).
Teraz będzie trochę o "ojcach sukcesu", jest ich dwóch - James Chester Raulston i Richard Hartlage. Pierwszy jest legendą amerykańskiego szkółkarstwa, drugi jest bardzo znanym projektantem ogrodów. W czasie pracy Richarda Hartlage w NCSU Arboretum ( obecnie to JC Raulston Arboretum ) to właśnie jemu powierzono pracę nad uzyskaniem nowych krzyżówek kielichowców. Krzyżówki te nazwano xSinocalycalycanthus raulstonii, jednocześnie można też spotkać nazwy Sinocalycanthus x raulstonii i Calycanthus × raulstonii, choć wprowadza to zamęt jak rzadko ( człowiek nie grzebiąc w historii tych krzyżówek nie bardzo wie co z czym krzyżowano ). Oczywiście systematycy żrą się do upadłego i pogodzą ich i uciszą jedynie wyniki badań cytogenetycznych dla całego rodzaju Calycanthaceae ( choć i wtedy jeszcze pewnie będą jazgoty ). Dla zwykłego ogrodnika cała ta łacińska nomenklatura ma tylko wtedy znaczenie gdy usiłuje w necie czy na "zakupach żywcowych" znaleźć wybraną roślinę, ale też bez przesadyzmu. Najważniejsza jest jednak nazwa odmianowa.
Czy warto posadzić tego kielichowca, mimo lekkiego niepokoju zimową porą ( raczej nieuzasadnionego, wszak gatunki rodzicielskie nieźle sobie u nas radzą ). Pewnie że warto - to bardzo piękna i oryginalna roślina i to nie tylko w porze kwitnienia, jesienią jej liście przebarwiają się na soczyście cytrynowy kolor, Nie przyuważyłam też żeby tę konkretną odmianę coś podżerało czy atakowało w inny sposób ( ponoć ten sam grzybek zapaskudzający kielichowca chińskiego lubi atakować odmianę 'Venus' ). Jak dla mnie 'Hartlage Wine' jest absolutną gwiazdą wśród krzewów porastających Alcatraz.
poniedziałek, 2 czerwca 2014
Szaleństwa kulinarne Dżizaasa - jak zatuczyć starszą siostrę za pomocą ciasta z owocami.
Dżizaas jest chyba najbardziej niekonsekwentnym surykatkopodobnym stworzeniem na świecie. Cóż bowiem sądzić o osobie która w jednym zdaniu, wypowiedzianym na tzw. jednym oddechu, umieszcza takie oto dwie radości - "Powinnaś coś zrobić z tym brzuchem, to ja ci ukroję ciasta, co?". Podłamka! Człowiek nie wie czy ma odmawiać bo informacja o tym brzuchu jest sugestią że pod żadnym pozorem nie wolno mu żerować, czy też zaczepnie prosząco - zachęcający ton jakim wypowiedziano drugą część zdanka ma za zadanie zmusić do żeru a odmowa będzie potraktowana jako policzek wymierzony proponującej. Ponieważ jednym z ulubionych zajęć mojej sister jest obserwacja pochłaniania wyników jej kulinarnych działań, doszłam do wniosku że druga część zdanka jest tą ważniejszą częścią i czas zasiąść do jedzonka.
Przepis na ciasto Dżizaas wzięła z bloga "Moje wypieki", który studiuje z wypiekami na twarzy. Ciasto nazywa się "Najłatwiejsze ciasto na świecie", co natychmiast sugeruje że będą spore trudności z wykonaniem ( i sugestia się potwierdza bo to nie jest ciasto dla osób podchodzących luzacko do przepisów, swobodne podejście może skończyć się kluchowato i ciężko, ale o tym potem ). Na szczęście Dżizaas jest na ogół staranny i dokładny jak przykładna księgowa ( kiedy pierwszy raz coś pichci trzyma się przepisu co do słowa ) i ciasto okazało się naprawdę warte uwagi ( a nie beznadziejnie bezsmakowe jak tort z białą czekoladą i bitą śmietaną, że wywołam upiora z przeszłości cukierniczej Dżizaasa ).
Jadłam w swoim nie najkrótszym życiu mnóstwo "łatwych" i "szybkich" ciast z owocami i większość z nich była półjadalna jak klopsiki sklepowe ze słoika, w związku z tym podeszłam lekko nieufnie do dżizaasowego wypieku. O Wielki Cukierniku, jakżem się wstydać za tę nieufność musiała. Ciasto okazało się jednym z najlepszych ciast z owocami, jakie przyszło mi spożywać. Jego największą zaletą jest puszystość, ba, najwyższy stopień puszystości - tzw. puchatość. Rzecz polega na doskonałym ubiciu piany ( w czym jak w czym, ale w biciu piany Dżizaas jest mistrzynią, he, he ) a później całej ciastowej masy. To dzięki temu zabiegowi ciasto jest tak genialne. Powtórzono wypiekanie tego ciasta trzy razy ( na wyraźne "życzenie publiczności" ) - raz z mrożonymi malinami, dwa razy Dżizaas użyła truskawek. Zarówno w wypadku użycia mrożonki jak i świeżych owoców ciasto było cool. Trzeci z kolei wypiek był troszkę mniej udany ale to przez meteoropatię Dżizaasa. Trzeci wypiek jest też dowodem na to że nie należy zmuszać Dżizaasa do gotowania i pieczenia ciast przy nagłych zmianach pogody. Nastąpiło tzw. kropnięcie się przy odmierzaniu mąki - niewiele więcej mąki zostało wsypane do masy ale ciasto nie było już tak puchate ( choć wciąż nie najgorsze, bo pomyłka nie była na tyle duża by z ciasta zrobił się prawdziwy kluszczor, ot takie zwyczajne w miarę puszyste ciasto ). Dżizaas zanim doszła do istoty błędu podejrzewała grubość przemiału mąki ( jakieś bredzenia o szymanowskiej, krupczatce i królowej mąk ), złym wzrokiem wgapiała się w piekarnik ( nieszczęsna grzałka dolna ) oraz miała pretensję do piszącej te słowa o dostarczenie zbyt małej ilości owoców. Na drugi dzień po tej lekkiej wtopie, po zmianie ciśnienia atmosferycznego, Dżizaas odkryła że dodała nieco mililitrów mąki więcej ( sister przepisy "szklankowe" rozlicza na mililitry ).
Osobistym wkładem Dżizaasa w serwowanie ciasta jest dodatek sosu truskawowego. Rany, ciepłe jeszcze ciasto z sosem truskawkowym i do tego dobra kawa! Jeszcze trochę i będę sobie mogła ten zestawik podawać na "własnym bufecie" jak ta pani z fotki! Może powinnam uznać za ważniejszą tę część dżizaasowego zdania w której była mowa o zrobieniu czegoś z brzuchem ?!!!! Od "tego brzucha" do "bufetu" nie jest znów tak daleko!
niedziela, 1 czerwca 2014
Baju, baju i po maju!
Skończył nam się maj, chyba najbardziej kwietny ze wszystkich miesięcy w roku. Dla mnie ten miesiąc nie był najlepszy, kłopoty po wypadku Szpagetki ( jest po drugim zabiegu, czeka nas jeszcze trzeci ), kłopoty z Okularkiem, który nie dość że jest "udawanym kocurem", to jeszcze jest puszczalską! Oprócz tego sprawa corocznych remontów + jednej solidnej inwestycji do której zbierałam się latami. Zamiast majowo dopieszczać ogród ( koszenie, pielenie ) zajmowałam się kocim szpitalikiem, uzgadniałam projekty i robiłam zakupy w marketach i składach budowlanych a nie w centrach ogrodniczych. Jedno wielkie łeee! Alcatraz wygląda jak obraz nędzy i rozpaczy, mieszkanie zamienione w vet lazaret nie wiele lepiej a ja jestem jakaś rozbita i w mało ciekawym humorze ( oględnie pisząc ).
Przyczyna tego podłego nastroju jest mi znana aż za dobrze, to nie tak że nie wiem co mi dolega i powoduje smętny wkurz. Otóż ja powinnam teraz balować z Ewandką na irysowym szlaku, nawiedzać znajome ( wirytualnie ) ogrody wschodniej Polski, zobaczyć wreszcie ludzi, którym nie raz obiecywałam że przyjadę i poszkółkingujemy razem ( to o Tobie Vitalisku ). Taka miała być końcówka maja, osłodzona Bolestraszycami i zjazdem irysowych znajomków oraz zapuszczeniem się na Prawdziwą Zamojszczyznę. No a złośliwy los sprawił że szpitalika opuścić nie sposób ( z budowlanych spraw to te parę dni jakoś by się wykroiło ) a pieniążki przeznaczone na radosny wypad do tajemniczego Kraju Tajojów poszły w druty, leki i opiekę weterynaryjną ( jeszcze dopożyczyć musiałam ).
Na szczęście mam nagrodę pocieszania, kociambry są przytulajskie! Niestety z wyjątkiem Szpagetki, która uznała że jestem jej osobistą służącą, tragarzem i pielęgniarką i odgrywa się na mnie za nieprzyjemności u dohtora. Wyraźnie wraz ze zdrowieniem pogarsza się jej dotychczas słodki charakter. Nie do pomyślenia jeszcze niedawno było wraże burczenie w moim kierunku, teraz jest to na porządku dziennym. Za to całkowicie ( mam nadzieję że nie jest to nieodwołalne ) został wyłączony moduł mruczący, Szpagetka po prostu nie myśli zaszczycać mnie mruczeniem. Na krótko udało się jej nawet przekabacić Okularka, najlepszą koleżankę z łoża boleści, i obie koty po wzmożonych kontaktach z vetami dawały mi do zrozumienia że jestem sługą i podnóżkiem ( i to takim podniszczonym ). Nic to, przeboleję i kocią niewdzięczność tym bardziej że reszta kociego stadka okazuje ciepłe uczucia ( Sztaflik wyjątkowo nie reaguje na zakraplanie ślepek, jakby uznała że burczeć mogą jedynie koty po zabiegach chirurgicznych, he, he ).
Mój maj jak widać nie należał do łatwych. Gdyby nie kwitnienia irysów, którymi napakowałam prawie cały majowy blog, to chciałabym o tegorocznym maju jak najprędzej zapomnieć. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję że czerwiec będzie łatwiejszy do zniesienia. Na fotce moje dziewczyny, chłopaki uznały coś ostatnio pozowanie za mało samcze zajęcie.
Przyczyna tego podłego nastroju jest mi znana aż za dobrze, to nie tak że nie wiem co mi dolega i powoduje smętny wkurz. Otóż ja powinnam teraz balować z Ewandką na irysowym szlaku, nawiedzać znajome ( wirytualnie ) ogrody wschodniej Polski, zobaczyć wreszcie ludzi, którym nie raz obiecywałam że przyjadę i poszkółkingujemy razem ( to o Tobie Vitalisku ). Taka miała być końcówka maja, osłodzona Bolestraszycami i zjazdem irysowych znajomków oraz zapuszczeniem się na Prawdziwą Zamojszczyznę. No a złośliwy los sprawił że szpitalika opuścić nie sposób ( z budowlanych spraw to te parę dni jakoś by się wykroiło ) a pieniążki przeznaczone na radosny wypad do tajemniczego Kraju Tajojów poszły w druty, leki i opiekę weterynaryjną ( jeszcze dopożyczyć musiałam ).
Na szczęście mam nagrodę pocieszania, kociambry są przytulajskie! Niestety z wyjątkiem Szpagetki, która uznała że jestem jej osobistą służącą, tragarzem i pielęgniarką i odgrywa się na mnie za nieprzyjemności u dohtora. Wyraźnie wraz ze zdrowieniem pogarsza się jej dotychczas słodki charakter. Nie do pomyślenia jeszcze niedawno było wraże burczenie w moim kierunku, teraz jest to na porządku dziennym. Za to całkowicie ( mam nadzieję że nie jest to nieodwołalne ) został wyłączony moduł mruczący, Szpagetka po prostu nie myśli zaszczycać mnie mruczeniem. Na krótko udało się jej nawet przekabacić Okularka, najlepszą koleżankę z łoża boleści, i obie koty po wzmożonych kontaktach z vetami dawały mi do zrozumienia że jestem sługą i podnóżkiem ( i to takim podniszczonym ). Nic to, przeboleję i kocią niewdzięczność tym bardziej że reszta kociego stadka okazuje ciepłe uczucia ( Sztaflik wyjątkowo nie reaguje na zakraplanie ślepek, jakby uznała że burczeć mogą jedynie koty po zabiegach chirurgicznych, he, he ).
Mój maj jak widać nie należał do łatwych. Gdyby nie kwitnienia irysów, którymi napakowałam prawie cały majowy blog, to chciałabym o tegorocznym maju jak najprędzej zapomnieć. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję że czerwiec będzie łatwiejszy do zniesienia. Na fotce moje dziewczyny, chłopaki uznały coś ostatnio pozowanie za mało samcze zajęcie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)