Mamelon i mła mieszkały w Brukseli w dzielnicy Anderlecht, niby szacownej bo tu jakieś resztki po rzymskich willach i frankijskich grobach odkopano i wogle do Brukseli dzielnię przyłączono już w 1393 roku, ale nie jest to część miasta do której wzdychają turyści. Anderlecht jest na tyle duży że dzieli się na takie poddzielnice, Mamelon i mła mieszkały w tej części z której w miarę szybko można dojść do dworca Zuid - Midi i do dzielnicy Marolles. Rzuciło nami w tzw. "niderlandzkie domki", wąziutkie, ledwie dwa lub trzy wąskie okna we frontowej fasadzie i schody na które człek samica wchodzi podpierając się biustem. Te schody to taka radość niderlandzkiego budowania, wymuszona przez wielkość działek stromizna nie zachęca do spacerków po piwku i powoduje lekki zasapek. Na szczęście domek czysty, mieszkanie cieplutkie aż za a wokół mnóstwo knajpek i sklepików, głównie z przysmakami z Bliskiego i Dalszego Wschodu i Afryki. Dodatkowo można zrobić sobie fryzurę wykonaną rękoma specjalistów od afrykańskich włosów, które podobno wymagają "silnej ręki", pogrzebać w indyjskich i chińskich wyrobach za parę euro a jakby na jaki rozluźniacz poza piwem przyszła ochota, to udać się po śladzie węchowym do najbliższego miejsca z konopiami i uważać przy tym żeby nie latać w kółko bo wieczorami zapach marychy snuje się wszędzie.
Wtopiłyśmy się w dzielnie idealnie, już w pierwszej knajpce mła usłyszała "Hello diewoćka, Ukraina?" a na odpowiedź że krajem pochodzenia mła jest Polska dotarło do niej mocno wyluzowane "Good toooooo". Hym... powiększyłyśmy na chwilę imigranckie stadko, nie zaliczono nas do kategorii turysta. Sławencjuszowi postanowiłyśmy powiedzieć że brano nas za ukraińskie modelki, plus size oczywiście, he, he, he. W knajpkach na miejscu się żywiłyśmy, zakupy robiłyśmy w pobliskich sklepach, bardziej po miejscowemu się już nie da. Zaczęłyśmy od bagietki i potwornie drogiego masła na śniadanko a potem zaszalałyśmy z biriani w stylu dabi. Biriani nie wiadomo dlaczego było w dziale mouton zamiast poulet, może z tego wyluzowania, ale był to klasyczny kurczak z ryżem, który wchodził jak i wychodził na ostro. Naprawdę dabi. Następne żarcie w tureckiej knajpce było tłumaczone na swojskie belgijskie frykadele. Tak naprawdę to była kofta, którą obżarłyśmy się do rozpęku. Po przygodach z knajpkami postanowiłyśmy spróbować własnych sił w gotowaniu orientalnym, udałyśmy się do sklepu Alego, który jest rzeźnikiem handlującym mięsem halal, bo w "naszej" części Anderlechtu głównie takim mięsem się handluje. Ali sprzedawał genialne kiełbaski, stały się obok naprawdę dojrzałych ananasów przebojem kulinarnym tego wyjazdu. Miałyśmy co prawda wyrzuty sumienia, halal jak koszer, wymaga wykrwawienia zwierzęcia. Szczerze pisząc wolałabym żeby Ali robił te kiełbaski z mięsa niepochodzącego z uboju rytualnego.Mule z frytami i majo zjadłyśmy raz, w małym pubie "Au Mouton Bleu" przy Place du Jeu du Balle. Qurcze, to nie jest lokal kategorii padnijcie na kolana i wyskakujcie z kasy a były pyszne. Hym... może dlatego że przygotowywała je dziewczyna która ma boyfrienda rodem z Krakowa. Piwko popijałyśmy czerwone, zwyklaka chimay bo w Brukseli w takich zwykłych sklepach nie ma tak wielkiego wyboru piw jak w Gandawie czy Brugii. W tej kwestii Flandria górą. Generalnie poza wpadką z gofrem ze śmietaną w odcieniu gipsu było kulinarnie OK. W "naszym" Anderlechcie trzeba tylko pamiętać że muzułmańska niedziela wypada w piątek i zakupy egzotyczne robić w insze dni tygodnia. No i nie wszystkie knajpki otwierają się w piątki. Dobra, nie samym żarłem człowiek żyje, jak wiecie głównym celem naszej brukselskiej wyprawy był pchli targ odbywający się w dzielnicy Marolles vel Marollen na Place du Jeu de Balle. Naczytałyśmy się i mła uroiły się ramki a Mamelonu szafa, która miała być wiejskim, swobodnym rokokiem bez fidrygansów, wyrażającym się głównie w miękkich liniach i uroczych wybrzuszeniach. Mamelon pokazała mła zdjęcie wymarzonej i mła od razu wyczuła że prędzej się będzie kroił napad na muzeum niż zakup szafy ale po pierwsze każdemu wolno marzyć i po drugie Mamelon z byle grata za pomocą szlifowania, farbowania, doklejania jest w stanie stworzyć urodny mebel.
Marché aux Puces czyli pchli targ odbywa się od roku 1873, w każdy dzień tygodnia rozkładają się tu handlarze z tzw. towarem różnorodnym. Targ to kramiki, wystawki i pudła, pudła oczywiście są najtańsze i oferują najwięcej niespodziewanek w cenach rozsądnych. Znaczy rozsądnych, kiedy podejmiemy ulubioną przez handlarzy grę "Targuj się o eurocenta". Jeżeli nie chcemy się bawić zostaniemy olani ciepłym moczem, ba, w naszym kierunku będą rzucane spojrzenia pełne wyrzutu, że jakże to tak, któś rzucił liczebnikiem a my odchodzimy i żadnych prób z naszej strony zbicia absurdalnej ceny. Jak można z takim nastawieniem przychodzić na rynek, to uwłacza handlującemu i wogle porządkowi świata! Porządny klient to ma się targować do upadłego, odstawiać towar, odchodzić, wracać, robić dziwne miny i próbować walczyć do ostatniego euro ( to jest gra, handlujący to w większości ludzie z Bliskiego Wschodu i Maghrebu, muzułmanie dla których hazard to tabu, mam wrażenie że z pomocą handelku obchodzi się troszki ten zakaz ). Jak się należycie wytargowałam to od razu byłam "jolie madame", bez targów jest się na tym pchlim targu istotą niby niezauważalną a jednak śledzoną bo posądzaną o chęć podprowadzenia towaru.
Nikomu nie życzę bycia złapanym na takiej działalności, tzw. wpieprz gwarantowany. Nie wiadomo który gorszy, ten w wykonie handlarzy czy ten w wykonie policji. Co prawda miejscowa policja lata raczej za handlarzami dragów i to tak że oko może zbieleć. Młą była świadkiem jak na Place du Jeu du Balle dwóch rosłych gliniarzy przyglebiło dwóch ciemnolicych "kręcących się". Wszyscy pierzchli, odsuwając towar coby się nic nie potłukło a mundurowi po prostu lali tych swoich podejrzanych zanim na glebę nie położyli. Potem spokojnym krokiem doszło jeszcze dwóch władzowych i na szybciorka podjechała suczka. Trzy minuty i po sprawie, handel wrócił do normy, ryneczek działał. Mła tak sobie wtedy pomyślała po tej akcji że snute u nas opowieści o bezradności policji w imigranckich dzielnicach są nieco przesadzone. Podobnie jak te o stosunku społeczności imigranckich do mundurowej władzy. Ryneczkowi ludzie sprawiali takie wrażenie jakby nikt nie chciał być zamieszany w jakiekolwiek sprawy z policją, ryneczkowi nie lubią żeby władza mundurowa się wtrącała, jeszcze by co niektórym handlującym benefity dla bezrobotnych przepadły albo co ( pewnie stąd wynika też niechęć do bycia foconymi, dość powszechna wśród handlujących ). Handel na pchlim targu to nie jest jakaś intratna fucha, codzienny załadunek i rozładunek samochodów, latanie po mieszkaniach do opróżnienia, zbieranie z wystawek - tym nie zajmują się ludzie osiągający wysokie dochody, nie robi się na tym kokosów. Dlatego zajmują się tym imigranci. Insza sprawa to klamociarnie i antykwariaty. W Brukseli nawet klamociarnie przypominają antykwariaty, w Marolles są takie sklepy ze starociami które zajmują trzypiętrowe kamienice. Mła po paru przechadzkach po takich miejscach odpuściła sobie wszelkie muzea.
No bo ileż można przetrawić starych urodności. Po obejrzeniu kolekcji netsuke i chryzelefantyn Chiparusa w lepszych antykwariatach człowiek odpływa. Z kolei w klamociarniach i galeriach króluje znienawidzony przez Mamelona i mła styl lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Hym... on w jakimś sensie pasi do Brukseli ale my w nim wzrosłe go nie trawimy. W naszym wypadku to prawda że lubi się mebelki i drobiazgi z czasów dziadków i pradziadków a nie ceni się rzeczy pochodzących z epoki młodości rodziców. Mła po zobaczeniu fotelika na szeroko rozstawionych nóżkach i słynnej ryby z wielokolorowego szkła w witrynie jednej z lepszych starociarni wręcz jęknęła. No ale to jest pokupne i jak to się mawia - "schodzi". Jest więc styl lat siedemdziesiątych tym co spotyka się najczęściej, łażąc po sklepach pełnych wyrobów z tego czasu same czułyśmy się jak antyki. W pewnym momencie wystąpiło w nas zniechęcenie, no bo ileż można oglądać kamionek (
tak nawiasem pisząc bułgarska kamionka, którą akurat mła lubi, jest tu odkryciem i sklepy w stylu boho sprzedają ją za całkiem porządny piniądz ), porcelany w barwach odblaskowych, mebelków typu pół meblościanki, foteli i stolików na rozkraczonych nóżkach? A wszystko to w świetle lamp z dwubarwnego szkła i w towarzystwie typu szklana ryba i abstrakcyjna figurka z porcelitu. Mamelon rzuciła do mła że pewnie krzesła z plastikowymi siedzeniami z taśm zrobiłyby tu furorę, mła obstawiała że plastikowe, różnokolorowe tasiemki zawieszane w odrzwiach to to dopiero byłby prawdziwy szał. Ech... nie są to nasze klimaty. Mła to się wszystko kojarzy z dawną "nowoczesnością" a nowoczesność w domu i zagrodzie to nie do końca jest dla niej to. Mła się nawet nie dała namówić Mamelonu na zjazd "nowoczesną" zjeżdżalnią dla młodocianych brukselczyków, już czułam jak utykamy z Mami w środku i dzieciaki grające na pobliskim boisku usiłują nas przepchnąć. Taa...
Idąc z dolnego Marolles pod górkę dolazłyśmy przez uroczą Rue de Rollebeek, pełną restauracji i antykwariatów, na Place du Grand Sablon, w tej trochę wyższej Brukseli. Mła to miejsce przypadło od razu do gustu, kiedy tylko zobaczyła chałupę z lat dziewięćdziesiątych XVI wieku, która jakimś cudem ocalała przy Rue de Rollebeek. Sablon to dzielnica stara ale jak na Brukselę to taka w średnim wieku. W XIII wieku był tu cmentarz a potem dostała się częściowo w ręce cechu kuszników, który podjął się budowy tam kaplicy, która zmieniła się z czasem w kościół Notre-Dame des Victoires du Sablon. Według tradycji w 1348 roku przywieziono do niego z Antwerpii cudowną figurę Matki Boskiej i tak jakoś od tego czasu zaczęły na pagórku osiedlać się arystokratyczne rody Brabancji, między innymi bardzo zasłużony dla tej krainy ród Egmontów czy ród Tours et Taxis. Pod koniec XVII wieku możni zaczęli się wyprowadzać ( mimo tego że ich utrapienie, cmentarz odwiedzany w celu stołówkowym przez bezdomne psy, zniknął by pojawić się w 1704 roku w Marolles
) a dzielnica zrobiła się bardziej mieszczańska. W XIX wieku tzw. postępowcy postanowili dzielnie przebudować ale na szczęście nie wszystko poszło po ich myśli i zarówno na tzw. Petit Sablon jak i Grand Sablon troszki starej Brukseli się zachowało. niestety nie wszystko, przy Rue des Petits Carmes, po drugiej stronie pałacu Egmont, w XVI
wieku znajdował się Hôtel de Culembourg, w którym w 1566 roku
sporządzono tzw. Compromise des Nobles. Aby zatrzeć wszelkie ślady tego
wywrotowego czynu przeciwko królowi, książę Alby nakazał zburzenie budynku w 1568 roku i zbudowanie na jego miejscu kolumny pokutnej. Stoi sobie teraz bidulka w klombie.
Wlazłyśmy na podwórku domu pod nr 5, zwabione żeliwnymi cudownościami do kominków. Kamieniczka z 1785 roku, klasycyzujące rokoko, niby, bo jak się przyjrzeć od podwórka to tych kamieniczek cóś więcej i są znacznie starsze. Od frontu elegancko, z konsjerżem i wogle a w środku na dziedzińcu swojski bałaganik. Poczułyśmy z Mamelonem to przyjemne uczucie, które pojawia się na rynku z klamotami, kiedy człowiek odkrywa cóś, co mu pasi. Dla mła to podwórko to cała Bruksela, coś nowszego, eleganckiego a pogrzeb troszki bardziej to natrafisz na starsze warstwy. Eleganckie witryny antykwariatów z wiktoriańskimi lalkami od Armanda Marseille'a, uroczymi kocimi kałamarzami, XIX wieczną porcelaną z Sevres a w podwórku składzik lepszego złomu albo sklep z edwardiańskimi bluzkami i ciuchami haute couture z lat sześćdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku. Wypasiony sklep z pralinami lepszego sortu a z boku malutka pizzeria, pałac Egmontów i wąskofrontowa kamieniczka z XVI wieku. No po prostu Sablon.
Przedeptałyśmy w Brukseli tak naprawdę ledwie dwie dzielnice, troszki liznęłyśmy Anderlechtu. Na więcej nie starczyło nam sił, bo my to wszystko tak per pedes, w ogóle nie korzystałyśmy z komunikacji miejskiej wychodząc z założenia że te parę euro lepiej wydać na Place du Jeu du Balle niż na przejażdżki koleją czy autobusami po mieście. Obydwie poza tym jesteśmy zdania że miasta najlepiej poznawać przemieszczając się po nich na własnych odnóżach. No nie dla nas te turystyczne autobusy obwożące po zabytkach i inszych atrakcjach. My lubimy wleźć do sklepu, oblookać podwórka, przespacerować się po parku. Owszem, po takim zwiedzaniu jesteśmy solidnie zmęczone ale wydawa mła się że nieporównanie więcej widzimy i czujemy niż gdybyśmy tak bardziej turystycznie podchodziły do zwiedzania. Mła rozumie że nie wszyscy lubią takie zwiedzanie, przeca ludzie chcą na urlaubie odpocząć a nie padać na twarz. Mła tak nie ma a biedna Mamelon jest skazana na mła ( niby, bo wystarczy hasło szafa a Mamelon wdrapie się na czworaka na Mount Everest przekonując samą siebie że nie ma lęku wysokości ).
Jak widzicie nasza znajomość Brukseli jest ograniczona, od Porte de Hal ( brama miejsca w Marolles powstała w 1381 roku, zneogotyciała w roku 1870 ) przez Sablon, po okolice Grand Place i Avenue de Stalingrad, na kawałku Anderlechtu kończąc. Uczciwie przedeptane ale opinia o mieście się we mła zalęgła po zobaczeniu jego niewielkiego w sumie kawałka. Może gdyby mła trafiła w insze miejsca, może gdyby aura była choć trochę lepsza, mła by spojrzała na Brukselę bardziej życzliwie. Może. No ale tak się nie zdarzyło i mła traktuje Brukselę jak brukselkę, trzeba się postarać żeby z warzywka cóś wyciągnąć. Nie wolno przegotować, trza uważać żeby zieloności nie straciła i jeszcze obficie masłem polać. W Brukseli trza się tego uroku miasta dogrzebać, takie jest zdanie zarówno mła jak i Mamelona. A teraz będzie o łupach. Oczywiście bez czekoladek miałyśmy nie wracać w związku z czym Mamelon przeżyła ciężkie chwile przy sklepowych ladach, wiecie - groza obfitości. Mamelon miała dylemat osiołka któremu w żłobie dano i ten dylemat był podniesiony do entej potęgi. Podejście do czekoladek było dwukrotne, wybieranie długie a i tak Mamelon usiłowała robić mła kęsim za poganianie. Mamelon jak ma za duży wybór to czasem stuporu nawet doznaje, doszłyśmy do wniosku że to wszystko przez lata komuny, tego wiecznego kryzysu, braku sznurka do snopowiązałek, cukru na kartki i innych radości, z którymi musiałyśmy się mierzyć w dzieciństwie i młodości. Ojcze Kuźmo, my nadal niezwyczajne takich cudów pałacowych, że polecę rewolucyjnym klasykiem radzieckim. Tyle lat kapitalizmu i jeszcze z nas komusze miazmaty nie wyszły. Czekoladki kupiłyśmy w Galeries Royales Saint-Hubert,reszta zakupów jest rynkowa, znaczy z pchlego targu. Mła poświęci im osobny wpis.