Przylaszczki chciałam mieć w ogrodzie od zawsze. Dawno temu, znaczy lat temu trzydzieści z hakiem, bardzo wczesną wiosną na ulicach Łodzi pojawiały się tzw. baby z przylaszczkami. Bukieciki były maleńkie, ułożone na mikroskopijnych kawałkach gałązek świerkowych. Z czasem baby przylaszczkowe zaginęły w mrokach dziejów, co może mieć związek z tym ze przylaszczki były pod ochroną aż do zeszłego roku ( dlaczego przestaly być chronione tego nie wie nikt - wszak stanowisk przylaszczkowych ponoć nie przybyło ). Pierwszymi przylaszczkami w Alcatrazie były przylaszczki działkowe. Moja sąsiadka podzielila kępki przylaszczek, które uprawiała na działce i tak ja i Alcatraz staliśmy się dumnymi posiadaczami. Przylaszczkom chyba było dobrze bo po paru latach zauważyłam trochę więcej kępek, znaczy nastąpiła ekspansja przez wysiew ( od czasu do czasu mrówki się na coś w ogrodzie przydają ).
Przylaszczka pospolita Hepatica nobilis ( nie wiem dlaczego po polsku pospolita jak po łacinie szlachetna ) to roślina lasów liściastych, tam gdzie buki, graby i dęby można się spodziewać przylaszczek. Kochają wapienne podłoże, przepuszczalną ale dość zasobną glebę. Ekspozycja przylaszczek w ogrodzie nie należy do najłatwiejszych, bo przylaszczki żeby zrobiły wrażenie muszą rosnąć masowo, najlepiej w dużch kępach. Możemy jednak zastosować trick podpatrzony u jednej z forumowych cooleżanek. Sposób Izabeli, miłośniczki przylaszczek, to założenie małej rabaty przylaszczkowej z mini iglaczkami w charakterze roślin towarzyszących. To bardzo ciekawie "podany" zbiór różnych odmian przylaszczek, rzecz miła dla oczu, które nie muszą wypatrywać malutkich kwiatków w wielkim ogrodzie.
Przylaszczki nie tylko się niebieszczą, roślina ma odmiany o kwiatach różowych, białych czy purpurowych. Szczególnie podatne na wariacje kolorystyczne okazały się Hepatica nobilis var. japonica. Przylaszczki japońskie z wyspy Honsiu występują w gamie kolorystycznej od czerwieni, poprzez fiolety i różowości, różne odcienie niebieskiego do czystej bieli. Te przeróżnie ubarwione dzikuny o większych niż u innych przylaszczek kwiatach, stały się bazą do celowej hodowli mieszańców. Japończycy osiągnęli w tym wypadku to samo co zrobili poprzez niby proste kucie stali na katany - prawdziwe dzieła sztuki. Pełne kwiaty przylaszczek, kwiaty których płatki są cudownie ufryzowane, różnobarwne kolory płatków i pręcików, marmurkowe liście - cuda i cudeńka, perełki hodowlane. Niestety te ślicznotki są znacznie bardziej wrażliwe na zawirowania zimowe w naszym klimacie od europejskich przylaszczek.
Trochę bardziej odporne są za to ich azjatyckie kuzynki Hepatica nobilis var. asiatica, kwitnące w kolorach od fioletu do różowego, no i rzecz jasna białego. Niestety ciężko je dostać, więc prawie nie spotyka się ich w ogrodach, z wyjątkiem Hepatica maxima ( wspaniałej, dużej przylaszki, pochodzącej z małej wyspy Ullung-Do, leżącej 150 km od wybrzeży Korei Południowej ). Znacznie rzadziej można spotkać Hepatica henryi , czy Hepatica falconeri. Trafić można za to na amerykańskie przylaszczki Hepatica acutiloba, a nawet Hepatica obtusa vel Hepatica americana. Od europejskich przylaszczek odróżniają amerykańskie krewniaczki węższe płatki okwiatu, większe podkwiatki, które tworzą niby kielich i krótsze i mniej owłosione gląbiki. . Europejskie przylaszczki pospolite żeby nie było za to prosto, występują w większej liczbie "dzikich" odmian. Chyba najładniejszą jest Hepatica nobilis var. pyrenaica, prześliczny roślinek z Pirenejów o marmurkowych, zielono - srebrzystych liściach. Bliżej nas, we wschodnich Karpatach wyewoluowała odmiana Hepatica nobilis var. multiloba, której liście nie są trójklapowe tylko posiadają pięć klapek. Na zachodzie Ukrainy opisano formę subquinquefolia, która jest jakby formą pośrednią pomiędzy wschodniokarpacką odmianą a "zwykłą" przylaszczką pospolitą. Ze Szwecji pochodzi odmiana Hepatica nobilis var. glabrata, bardzo wolno rosnąca, niska forma kwitnąca białymi kwiatami. Podobnie drobnej budowy, a także najczęściej białokwietna jest Hepatica nobilis var. insularis. Dodajmy jeszcze do tego wszystkiego słynną zwyczajną "zmienność w obrębie taksonu" i zaroi nam się od różnobarwnych przylaszczek, a także przylaszczek o zaostrzonych czy różnobarwnych liściach..
Mieszańce europejskich nobilisek może nie są aż tak efektowne jak japońskie hybrydki, mają jednak nad nimi niezaprzeczalną przewagę - są znacznie lepiej przystosowane do naszych warunków klimatcznych. Prześliczna odmiana 'Rubra Plena' ( na fotce obok i poniżej ) zniosła pamiętny luty w 2012 roku, japońska "dzika" forma pubescens odfrunęła z królikami. Europejskie przylaszczki pospolite krzyżowane są bezproblemowo z innymi gatunkami przylaszczek ( z europejską Hepatica transsylvanica, czy z azjatyckimi i amerykańskimi gatunkami ). Hepatica x media to krzyżówki przylaszczki pospolitej i przylaszczki siedmiogrodzkiej. Mają zdecydowanie więcej cech charakterystycznych dla przylaszczek siedmiogrodzkich.
No i doszliśmy do przylaszczki siedmiogrodzkiej vel transylwańskiej Hepatica transsylvanica. Już nazwa gatunkowa mówi skąd ta przylaszczka pochodzi, z krainy Vlada zwanego Palownikiem i króla Batorego ( tak się to przynajmniej najczęściej kojarzy ). Spokojnie, region górzysty więc przylaszczka wytrzymała. rośnie za zboczach górskich, w znacznie bardziej suchych glebach niż inne przylaszczki. Jest zdecydowanie większa od nobilisek, dorasta do 20 - 25 cm. Liście są pięcioklapowe i trochę jaśniejsze niż liście przylaszczek pospolitych. W czasie łagodnych zim te liściory nie zanikają, takie hardcory. W ogóle mam wrażenie że przylaszczka transylwańska jest bardziej żywotnia i wytrzymała na "zawistne losu pociski" niż przylaszczka pospolita. Od nobilisek różni siedmiogrodziankę nie tylko budowa i kolor liści, wzrost i żywotnośc ale i budowa kwiatu - przylaszczka transylwańska ma większe kwiaty, o większej liczbie płatków. Są jaśniejsze od błękitu naszych "zwykłych" nobilisek. Przylaszczka siedmiogrodzka posiada formy o kwiatach białych i różowych. Ma też formy półpełne.
Krzyżówki Hepatica transsylvanica z Hepatica nobilis var.pubescens noszą nazwę Hepatica x euroasiatica. Jak to mieszańce międzygatunkowe zarówno Hepatica x media jaki i Hepatica euroasiatica są prawie zawsze sterylne. Z pozyskiwaniem ich jest zatem prawie tak samo ciężko jak z pełnokwiatowymi odmianami nobilisek ( pełne kwiatki to zero pylniczków i innych znamion, słupków itd. ). Problem z mnożeniem wpływa na cenę.
Nie ma zmiłuj, odmianowe przylaszczki nie należą do roślin tanich. Zakup trzeba naprawdę solidnie przemyśleć. Moja przylaszczkarnia jest dopiero w budowie, głównie to europejskie nobiliski i siedmiogrodzianki. Z japonkami się pożegnałam i wszelkie oznaki na niebie i ziemi wskazują że do ich uprawy nie wrócę ( mam nadzieję że wybaczycie mi brak opisu trzech japońskich form z wyspy Honsiu, ale szlus, szlaban i w ogóle chęć zapomnienia mojej własnej wersji "klęski na Iwo Jima" ). Dwa lata temu podzieliłam odmianowe przylaszczki jak to Mamelon określiła - "Na włoski" i porozsadzałam je na większej rabacie ( baaardzo naturalistycznej ).W zeszłym roku "włoski" zrobiły się kępkowate i jak tak dalej pójdzie to jest nadzieja na uzyskanie "kwitnących placyków". Mam nadzieję że nastąpi to szybciej niż nadejście mojego wieku emerytalnego ( a sporo latek mi zostało do osiągnięcia tej nirwany ).
sobota, 31 stycznia 2015
środa, 28 stycznia 2015
Plucha
Niby jest jeszcze białe ale zaczynamy powoli pływać. Roztopowo znaczy. Oczywiście mam już przemoczone buty ( powinnam łazić w kaloszach a nie silić się na elegancję ), znów dyskretnie siąpię z nosa i jak to się mówi - czuję że mnie bierze. Ulubionych lekarstw brać nie mogę bo wszystkie na bazie alkoholu ( a jak teraz pomogłaby mi taka naleweczka rozgrzewająca ) i kolidują z tymi paproctwami które dohtory mi przepisały. W związku z tym tylko smętnie spoglądam na pamiątkę z Tajojowa Zachodniego, prawdziwą naleweczkę śliwkową z korzeniami, od Ewandki i Krzysia. Eh, dobrze by było choć powąchać, ale naleweczka porządnie zamknięta a ja zakatarzona. Nie ma lekko, oj nie ma. Pocieszam się jak mogę a nie jest to najlepsze dla mojej kieszeni. Miałam nie kupować paprociumów z neta ale skusiłam się na języcznika 'Crispa', qrczę, zawsze mi się podobał. Z dużym trudem powstrzymałam się przed kupnem odmianowych przylaszczek, ale poległam przy kielichowcu 'Aphrodite'. W Szewczykowie wypatrzyłam Polygonatum 'Roseum' a przede mną jeszcze oferta magnolek, normalnie strach się bać!
Koty wkurzone na wszechobecną, roztopową wilgoć. Wyżywają się na sobie wzajemnie a jak da radę to i na mnie. Któremuś z panów zdarzyło się stracić zęba, a tzw. przegląd mórd nie dał jednoznacznej odpowiedzi kto został odzębiony. Podejrzewam że Lalek, ponieważ jego uzębienie nie było kompletne już w czasie kiedy trafił do rodziny i zawsze miałam problem ze "stanem obecności" w jego paszczy. Felicjan wygląda na w pełni uzębionego a "wypadły ząb" jest za duży na dziewczyńskie szczeny. Jak tak dalej pójdzie to Lalek uda się do Mamelona po "szufladę". Jednak je normalnie i nie wygląda na bezzębnego dziadka. No zdziwność.
Dżizaas podejrzanie grzeczna, pewnie coś knuje. Nie powinnam narzekać bo obraziłabym Wielkiego Rodzinnego, wszak Dżizaas uległa namolnym prośbom i zrobiła pączki. W końcu mamy karnawał, a że pogoda jak w Krainie Deszczowców, w sam raz dla ryb i żab, to już inna sprawa
wtorek, 27 stycznia 2015
Wielki Błękit!
Za oknem nadal biało a z nieba prószy drobniutki, skrzący się śnieżek. Pogoda w sam raz na wiosenne wspominki. Zainspirował mnie majowy zeszłoroczny wpis na blogu Marty, rzecz o wielkiej potędze małych roślin kwitnących w kolorze blue. Ja też należę do grona fanów wiosennego "wszystkiego niebieskiego", więc i u mnie będzie wpis o niezapominajkach i ich pokrewnych ( pokrewni dostaną co prawda małą wzmiankę, ale kiedyś tam otrzymają własny "własny", tylko im poświęcony wpis ). Rodzina Boraginaceae jest bogato reprezentowana w moim ogrodzie, głównie są to wiosenne kwitnienia ułudek, brunner, żywokostu, niezapominajek, ale i letnią porą zdarza się że kwitną "gościnne" ( bo nie jest tak co roku ) w Alcatrazie żmijowce czy ogóreczniki ( te ostatnie same się rozsiewają, żmijowce niestety nie ).
Najliczniej jednak występującą w Alcatrazie rośliną z rodziny Boraginaceae jest niezapominajka. Hym.... szczerze pisząc nie wiem jaki gatunek niezapominajki uprawiam, przypuszczam że to jakiś mieszaniec ogrodowy zawleczony w bardzo odległej przeszłości do Alcatrazu. Bo niezapominajki w Alcatrazie występowały zawsze i cieszyły moje oczy już w fazie wczesnego dzieciństwa ( jedno z nielicznych "dóbr"pozyskiwanych z naszej nieruchomości w czasach zasłużenie minionych ). W początkach mojego ogrodowania dokupiłam Alcatrazemu niezapominajki kwitnące w kolorze różowym i białym, od czasu do czasu znajduję jeszcze potomków tych roślin w Wielkim Błękicie. Niezapominajki są krótkowieczną byliną ale podobnie jak większość ogrodników traktuje je jako rośliny dwuletnie. Uprawa jest prosta jak konstrukcja cepa - dość długo zostawiam rośliny na stanowiskach, niezapominajki "trzymają" jeszcze kwiaty kiedy część rośliny produkuje już nasiona. Usuwam przekwitające kępki kiedy zauważam malutkie rozetki nowych roślinek. Teren "pokwitnieniowy" traktuję wówczas kompostem, bardzo dobrze wpływa to na inne kwitnące wiosną rośliny, które mają tam swoje stanowiska ( a trochę tego tam jest - brunnery, ułudki czy przylaszczki ). Podobną "technikę" uprawy stosuje w wypadku bratków czy naparstnic.
Czy wyobrażam sobie mój ogród bez niezapominajek? Nie, nie i jeszcze raz nie! Maj bez niebieskości? - nie może być, takiego zjawiska Alcatraz nie zna. I za mojego życia nie pozna. Jestem uzależniona od kwitnienia niezapominajek niemal w takim stopniu jak od kwitnienia irysów bródkowych. Na jedno szczęście nie mam ciągot kolekcjonerskich w tym wypadku, zresztą byłby one kłopotliwe w realizacji, he, he. Niezapominajka ( w języku greckim zwana Myosotis - znaczy mysie uszko, taka jest jej nazwa botaniczna ) występuje co prawda we wcale licznych gatunkach, ale kolekcjonerskie uprawianie roślin dwuletnich, niewiele się od siebie różniących, o dużej zdolności krzyżowania zakrawałoby na lekki obłęd. No, może nawet nie taki lekki. jest jednak jeden gatunek niezapominajki, który zawita do Alcatrazu "na odrębnych prawach". Niezapominajka błotna Myosotis palustris zostanie mieszkanką okolic oczka wodnego. Ta niezapominajka kwitnie znacznie dłużej niż jej krewniacy, którzy wolą bardziej suche gleby. Zakwita w maju ale Wielki Błękit trwa w tym wypadku aż do września. Jest jednak spora zagwozdka z tym czy to jest naprawdę Wielki Błękit , niezapominajek żeby robiły wrażenie musi być sporawo, a w tym wypadku nie mamy do czynienia z rozetkami liści z których wyrastają ukwiecone pędy. Niezapominajka błotna to taki pełzacz, podobny trochę w tym pełzającym wzroście do przetacznika ożankowatego - z pełzającego korzonka wyrasta niewiele pędów. Może to będzie raczej Maly Błękicik niż olśniewające kwitnienie, tym niemniej jednak niezapominajkowa niebieskość obecna w Alcatrazie latem bardzo mnie kusi.
Najliczniej jednak występującą w Alcatrazie rośliną z rodziny Boraginaceae jest niezapominajka. Hym.... szczerze pisząc nie wiem jaki gatunek niezapominajki uprawiam, przypuszczam że to jakiś mieszaniec ogrodowy zawleczony w bardzo odległej przeszłości do Alcatrazu. Bo niezapominajki w Alcatrazie występowały zawsze i cieszyły moje oczy już w fazie wczesnego dzieciństwa ( jedno z nielicznych "dóbr"pozyskiwanych z naszej nieruchomości w czasach zasłużenie minionych ). W początkach mojego ogrodowania dokupiłam Alcatrazemu niezapominajki kwitnące w kolorze różowym i białym, od czasu do czasu znajduję jeszcze potomków tych roślin w Wielkim Błękicie. Niezapominajki są krótkowieczną byliną ale podobnie jak większość ogrodników traktuje je jako rośliny dwuletnie. Uprawa jest prosta jak konstrukcja cepa - dość długo zostawiam rośliny na stanowiskach, niezapominajki "trzymają" jeszcze kwiaty kiedy część rośliny produkuje już nasiona. Usuwam przekwitające kępki kiedy zauważam malutkie rozetki nowych roślinek. Teren "pokwitnieniowy" traktuję wówczas kompostem, bardzo dobrze wpływa to na inne kwitnące wiosną rośliny, które mają tam swoje stanowiska ( a trochę tego tam jest - brunnery, ułudki czy przylaszczki ). Podobną "technikę" uprawy stosuje w wypadku bratków czy naparstnic.
Czy wyobrażam sobie mój ogród bez niezapominajek? Nie, nie i jeszcze raz nie! Maj bez niebieskości? - nie może być, takiego zjawiska Alcatraz nie zna. I za mojego życia nie pozna. Jestem uzależniona od kwitnienia niezapominajek niemal w takim stopniu jak od kwitnienia irysów bródkowych. Na jedno szczęście nie mam ciągot kolekcjonerskich w tym wypadku, zresztą byłby one kłopotliwe w realizacji, he, he. Niezapominajka ( w języku greckim zwana Myosotis - znaczy mysie uszko, taka jest jej nazwa botaniczna ) występuje co prawda we wcale licznych gatunkach, ale kolekcjonerskie uprawianie roślin dwuletnich, niewiele się od siebie różniących, o dużej zdolności krzyżowania zakrawałoby na lekki obłęd. No, może nawet nie taki lekki. jest jednak jeden gatunek niezapominajki, który zawita do Alcatrazu "na odrębnych prawach". Niezapominajka błotna Myosotis palustris zostanie mieszkanką okolic oczka wodnego. Ta niezapominajka kwitnie znacznie dłużej niż jej krewniacy, którzy wolą bardziej suche gleby. Zakwita w maju ale Wielki Błękit trwa w tym wypadku aż do września. Jest jednak spora zagwozdka z tym czy to jest naprawdę Wielki Błękit , niezapominajek żeby robiły wrażenie musi być sporawo, a w tym wypadku nie mamy do czynienia z rozetkami liści z których wyrastają ukwiecone pędy. Niezapominajka błotna to taki pełzacz, podobny trochę w tym pełzającym wzroście do przetacznika ożankowatego - z pełzającego korzonka wyrasta niewiele pędów. Może to będzie raczej Maly Błękicik niż olśniewające kwitnienie, tym niemniej jednak niezapominajkowa niebieskość obecna w Alcatrazie latem bardzo mnie kusi.
niedziela, 25 stycznia 2015
I zasypało na biało!
W nocy prószyło i mamy wreszcie prawdziwą zimę tej zimy. Niebo szare, z tych ciężkich, ale co tam kiedy dookoła wszystko inne jest pobielone. Jasność w oczy kłuje a w uszy jak ten wiertarkowy świderek wwiercają się radosne piski dzieciaków z sąsiedztwa. Karzełkowata, młodociana społeczność gromadnie wyległa z sankami i radośnie usmarkana opanowała okolice. Oczywiście same sanki nie wystarczą do szczęścia, trzeba jeszcze obrzucać się śnieżkami rycząc przy tym jak messerschmitty. Normalnie dziecięce wrzaski to nie jest muzyka dla moich uszu ale te piski na powitanie zimy są tak radosne że jakoś wcale mnie nie drażnią. W końcu okolicznym bachorom należy się choć trochę zimowego szczęścia. Koty zareagowały na śnieg w sposób zróżnicowany - Lalek jest ciężko obrażony na rzeczywistość i postanowił nie schodzić z kaloryfera, Felicjan poświęcił całe przedpołudnie na badanie głębokości zasp na podwórku, chyba po to by po południu pruć okrutnie paszczę że jako zasłużonemu polarnikowi należy mu się lalkowe miejsce na kaloryferze ( bo żadne inne nie jest tak dobre ). Dziewczynki zaniknęły z domu błyskawicznie i był problem z dowołaniem się ich na żarciucho. Ha, niech cieszą się zimą bo ponoć długo ta śnieżna radość nie potrwa.
Dżizaas i ja wbrew otoczeniu cieszymy się z zapowiadanej krótkotrwałości śnieżnej zimy. Nie uśmiecha nam się odśnieżanie naszego podwórka, bezczelnie przedkładamy zaleganie fotelowe z herbatką czy kawencją nad zabawy odśnieżające. Miło jest siedzieć w ciepełku i słuchać np. "Carmina Burana" Carla Orffa, szczególnie zaś "Tempus es iocundum". Uwielbiam ten fragment kantaty, refren zaczynający się słowami "Oh, oh, oh, totus floreo" jest miły memu jestestwu zaatakowanemu ogrodniczeniem permanentnym. Niby to o uczuciach ale mnie zdecydowanie wiosennie ogrodowo się kojarzy, w końcu mowa o rozkwitaniu. A o niczym tak się przyjemnie w zasypany śniegiem zimowy wieczór nie marzy jak o zakwitającej wiośnie.
Dżizaas i ja wbrew otoczeniu cieszymy się z zapowiadanej krótkotrwałości śnieżnej zimy. Nie uśmiecha nam się odśnieżanie naszego podwórka, bezczelnie przedkładamy zaleganie fotelowe z herbatką czy kawencją nad zabawy odśnieżające. Miło jest siedzieć w ciepełku i słuchać np. "Carmina Burana" Carla Orffa, szczególnie zaś "Tempus es iocundum". Uwielbiam ten fragment kantaty, refren zaczynający się słowami "Oh, oh, oh, totus floreo" jest miły memu jestestwu zaatakowanemu ogrodniczeniem permanentnym. Niby to o uczuciach ale mnie zdecydowanie wiosennie ogrodowo się kojarzy, w końcu mowa o rozkwitaniu. A o niczym tak się przyjemnie w zasypany śniegiem zimowy wieczór nie marzy jak o zakwitającej wiośnie.
sobota, 24 stycznia 2015
Śnieżyczki
W Alcatrazie uprawiam dwa gatunki śnieżyczek - śnieżyczkę przebiśnieg Galanthus nivalis i śnieżyczkę Elwesa Galanthus elwesii. Ta pierwsza ( na fotce obok ) jest najbardziej popularną śnieżyczką występującą w naszych ogrodach. Nie ma się co dziwić bo to rodzima roślina, która w XVI wieku z lasów zawędrowała do ogrodów. Zdarzało się że z ogrodów z powrotem przenosiła się na łono natury, taki to wszędobylski, twardy cebulaczek z tego przebiśniega. Galanthus nivalis występuje w wielu odmianach, w Polsce najpopularniejszą jest odmiana 'Flore Pleno'. Można ją dostać bez problemu w marketach budowlanych czy w internetowych hurtowniach. Z innymi odmianami już tak słodko nie jest, na rarytetniejsze cebulki trzeba urządzać polowania ( niekiedy nawet z nagonką ). Nie ma też co ukrywać - cebulki odmianowych przebiśniegów nie należą do najtańszych. Odmiana 'Sandersi' należy do tzw.odmian żółtych ( wybarwiona żółto zalążnia, żółte znaczniki na działkach okwiatu,a nawet żółtawa szypułka ). Podobnymi odmianami ( jednak bez żółtej szypułki ) są "dubeltowa" 'Lady Elphinstone' i 'Blonde Inge'. "Żółte" odmiany przebiśniegów uchodzą za delikatniejsze i wolniej przyrastające od odmian "zielonych". Bardzo oryginalną, nieco wyższą ( i na szczęście ponoć żywotną ) jest odmiana 'Viridapice' vel 'Viridapicis', pięknie "umaszczona" - końce zewnętrznych płatków wyglądają jak umaczane w farbie w kolorze zielonego groszku. Ta odmiana ma jeszcze jedną charakterystyczną cechę - długą podsadkę zawadiacko zagiętą nad kwiatem. Pełnokwiatowa odmiana 'Pusey Green Tip' ma podobnie do 'Viridpace' zabarwione końce zewnętrznych płatków, zielone plamki nie są jednak tak intensywnie kolorowe jak w przypadku odmiany o zwykłej liczbie działek okwiatu.
Śnieżyczka Elwesa ( na fotce obok ) pochodzi z Bałkanów i Turcji. Gatunek odkryto w okolicach tureckiego miasta Izmir w 1874 roku. Niby jest mrozoodporny ale podczas pamiętnego lutego trzy lata temu jego stanowiska ucierpiały w znacznie większym stopniu niż te zajmowane przez przebiśniegi. Cebule zbierały siły niemal dwa lata zanim znów porządnie zakwitły. Jednak podczas normalnych, bezekscesowych zim ze śniegiem i mrozem śnieżyczka Elwesa zachowuje się z godnością. Warto zapolować na cebulki tego gatunku, efektowny jest. Znaczy wyższy, ma znacznie szersze liście i większe kwiaty niż śnieżyczka przebiśnieg - wśród kępek niskich przebiśniegów wygląda jak wyrośnięty kuzyn. Cechą charakterystyczną dla Galanthus elwesii jest bardzo duża groszkowa plama na działkach okwiatu występująca w niewielkiej odległości od zielonego znacznika, typowego dla śnieżyczkowych kwiatów. W przypadku podgatunku Galanthus elwesii var. monostictus na działkach okwiatu mamy jedno zlewające się wybarwienie powstałe z połączenia znaczników z wyżej położoną zieloną plamą. Nie wiem jak to jest w przypadku innych ogrodów ale w Alcatrazie nie ma jakichś wielkich różnic w terminie kwitnień przbiśniegów a śnieżyczek Elwesa. Liście wychodzą mniej więcej w tym samym czasie a kwiaty "elwesek" pojawiają się nawet wcześniej niż przebiśniegowe, może to jednak być związane z zacisznym stanowiskiem na którym rosną "elweski". Najbardziej znanymi odmianami śnieżyczki Elwesa są 'Green Mark' i 'Green X' uhonorowane Award of Garden Merit.
Oczywiście istnieje całe stado mieszańców międzygatunkowych, krzyżówek "nivalisek" z "elweskami", panuje w związku z tym niezłe zamieszanie w nazewnictwie. Niekiedy rośliny uważane za odmiany śnieżyczki przebiśnieg przedstawiane są jako mieszańce, często działa to też w drugą stronę. Sprawa jest tak zagmatwana bo w epoce wiktoriańskiej śnieżyczki cieszyły się niesłychaną estymą wśród angielskich ogrodników i krzyżowano namiętnie wszelakie ich gatunki a także uzyskiwano nowe selekty. Ten wiktoriański spadek to niezły bajzel więc botaniczni kolekcjonerzy muszą czekać na cytogenetyczne badania żeby z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku oznakować prawilno stanowiska śnieżyczek. Normalnym ogrodującym raczej wsio rybka, więc będą ich cieszyły wszelkie pięknie kwitnące śnieżyczki bez względu na genealogię. A ja sobie cichutko pomarzę o gatunku Galanthus woronowii.
Śnieżyczka Elwesa ( na fotce obok ) pochodzi z Bałkanów i Turcji. Gatunek odkryto w okolicach tureckiego miasta Izmir w 1874 roku. Niby jest mrozoodporny ale podczas pamiętnego lutego trzy lata temu jego stanowiska ucierpiały w znacznie większym stopniu niż te zajmowane przez przebiśniegi. Cebule zbierały siły niemal dwa lata zanim znów porządnie zakwitły. Jednak podczas normalnych, bezekscesowych zim ze śniegiem i mrozem śnieżyczka Elwesa zachowuje się z godnością. Warto zapolować na cebulki tego gatunku, efektowny jest. Znaczy wyższy, ma znacznie szersze liście i większe kwiaty niż śnieżyczka przebiśnieg - wśród kępek niskich przebiśniegów wygląda jak wyrośnięty kuzyn. Cechą charakterystyczną dla Galanthus elwesii jest bardzo duża groszkowa plama na działkach okwiatu występująca w niewielkiej odległości od zielonego znacznika, typowego dla śnieżyczkowych kwiatów. W przypadku podgatunku Galanthus elwesii var. monostictus na działkach okwiatu mamy jedno zlewające się wybarwienie powstałe z połączenia znaczników z wyżej położoną zieloną plamą. Nie wiem jak to jest w przypadku innych ogrodów ale w Alcatrazie nie ma jakichś wielkich różnic w terminie kwitnień przbiśniegów a śnieżyczek Elwesa. Liście wychodzą mniej więcej w tym samym czasie a kwiaty "elwesek" pojawiają się nawet wcześniej niż przebiśniegowe, może to jednak być związane z zacisznym stanowiskiem na którym rosną "elweski". Najbardziej znanymi odmianami śnieżyczki Elwesa są 'Green Mark' i 'Green X' uhonorowane Award of Garden Merit.
Oczywiście istnieje całe stado mieszańców międzygatunkowych, krzyżówek "nivalisek" z "elweskami", panuje w związku z tym niezłe zamieszanie w nazewnictwie. Niekiedy rośliny uważane za odmiany śnieżyczki przebiśnieg przedstawiane są jako mieszańce, często działa to też w drugą stronę. Sprawa jest tak zagmatwana bo w epoce wiktoriańskiej śnieżyczki cieszyły się niesłychaną estymą wśród angielskich ogrodników i krzyżowano namiętnie wszelakie ich gatunki a także uzyskiwano nowe selekty. Ten wiktoriański spadek to niezły bajzel więc botaniczni kolekcjonerzy muszą czekać na cytogenetyczne badania żeby z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku oznakować prawilno stanowiska śnieżyczek. Normalnym ogrodującym raczej wsio rybka, więc będą ich cieszyły wszelkie pięknie kwitnące śnieżyczki bez względu na genealogię. A ja sobie cichutko pomarzę o gatunku Galanthus woronowii.
piątek, 23 stycznia 2015
Czarujący oczar japoński!
Zacznijmy od historii - oczar japoński został sprowadzony do Europy z japońskich pogórzy przez Phillipa Franza von Siebold w 1862 r. Podobnie jak jego nieco mniej efektowny ( mniejsze kwiatki ) chiński kuzyn oczar omszony Hammamelis mollis, kwitnie na bezlistnych gałązkach zimowo - przedwiosenną porą. O takie właśnie efektowne kwitnienia na nagich pędach mi chodziło, w związku z czym nie było nawet mowy żeby Alcatraz został potraktowany oczarem wirginijskim Hammamelis virginiana, który kwitnie jesienią kiedy liście są jeszcze na drzewie i kwiatów niemal nie widać. Przyznam bezczelnie że subtelna uroda pajęczych kwiatów była dla mnie w tym czasie ważniejsza niż wszelkie pociechy płynące ze wspaniałego jesiennego wybarwienia liści tego krzewu ( gatunki przebarwiają się na złoto - wspaniały nasycony kolor, mieszańce w zależności od koloru kwiatów przebarwiają się od złotego do ciemnej czerwieni ).
Kupiłam krzew oczaru japońskiego Hammamelis japonica ładnych parę lat temu i posadziłam w nie najlepszym miejscu. Niby jest zielone tło dla rozwijających się kwiatów ( dyskretny jałowiec 'Monarch' ) ale ja kwitnącego oczaru bez przedarcia się przez inne nasadzenia nie widzę. Przesadzić oczaru nie można, więc zostało mi jedynie czekać aż oczar podrośnie do zapowiadanej wysokości maksymalnej ( dorasta z czasem do 7 metrów wysokości ). Potrwa! Cóż za błędy się płaci. Przy przebudowywaniu Ciepłego Monstrum wylecą rośliny, które częściowo zasłaniały widok na oczar, jednak pełnej ekspozycji krzewu nadal nie będzie. Jest pomysł żeby na miejsce eksmitowanych posadzić trochę więcej oczarowych krzewów i zrobić mały oczarowy zagajnik. Rzecz do rozważenia. Pod oczary trzeba u mnie przygotować glebę, planowany zagajnik "wypadł" w miejscu gdzie w glebie jest za dużo piachu. Oczary lubią glebę trzymającą nieco wilgoci, więc trzeba będzie poprawić trochę jej strukturę poprzez dodanie lepszej ziemi z innej części ogrodu i kwaśnego torfu ( lekko kwaśny odczyn podłoża to jest to co oczarowe tygrysy lubią najbardziej ). Oczywiście zagajnik nie może w warunkach Alcatrazu składać się z oczarów dorastających do wysokości 7 metrów, zatem jedynym "czystym" gatunkiem zostanie nasz japoński oczar. Dosadzane oczary będą mieszańcami Hamamelis x intermedia, dorastającymi do około 3 metrów wysokości. Stanowisko jest cool jeśli chodzi o słoneczko - pełne nasłonecznienie do półcienia, a w okolicy krzewy kwitnące mniej więcej w tym samym czasie co oczary ( leszczyna Corylus avellana 'Contorta' ) i iglacze tło. Z czasem mój oczar japoński zmieni się z krzaczora w drzewko o parasolowatej koronie. No i git, taki pokrój rośliny jak najbardziej mi pasi. W bezpośrednim "podoczarzu" czyli glebie przy bryle korzeniowej będę sadziła jeno wiosenne cebulaczki ( najchętniej krokusy botaniczne i przebiśniegi Galanthus nivalis ), okolice dalsze "podoczarza" chyba zasiedli biało kwitnąca bergenia.
Kupiłam krzew oczaru japońskiego Hammamelis japonica ładnych parę lat temu i posadziłam w nie najlepszym miejscu. Niby jest zielone tło dla rozwijających się kwiatów ( dyskretny jałowiec 'Monarch' ) ale ja kwitnącego oczaru bez przedarcia się przez inne nasadzenia nie widzę. Przesadzić oczaru nie można, więc zostało mi jedynie czekać aż oczar podrośnie do zapowiadanej wysokości maksymalnej ( dorasta z czasem do 7 metrów wysokości ). Potrwa! Cóż za błędy się płaci. Przy przebudowywaniu Ciepłego Monstrum wylecą rośliny, które częściowo zasłaniały widok na oczar, jednak pełnej ekspozycji krzewu nadal nie będzie. Jest pomysł żeby na miejsce eksmitowanych posadzić trochę więcej oczarowych krzewów i zrobić mały oczarowy zagajnik. Rzecz do rozważenia. Pod oczary trzeba u mnie przygotować glebę, planowany zagajnik "wypadł" w miejscu gdzie w glebie jest za dużo piachu. Oczary lubią glebę trzymającą nieco wilgoci, więc trzeba będzie poprawić trochę jej strukturę poprzez dodanie lepszej ziemi z innej części ogrodu i kwaśnego torfu ( lekko kwaśny odczyn podłoża to jest to co oczarowe tygrysy lubią najbardziej ). Oczywiście zagajnik nie może w warunkach Alcatrazu składać się z oczarów dorastających do wysokości 7 metrów, zatem jedynym "czystym" gatunkiem zostanie nasz japoński oczar. Dosadzane oczary będą mieszańcami Hamamelis x intermedia, dorastającymi do około 3 metrów wysokości. Stanowisko jest cool jeśli chodzi o słoneczko - pełne nasłonecznienie do półcienia, a w okolicy krzewy kwitnące mniej więcej w tym samym czasie co oczary ( leszczyna Corylus avellana 'Contorta' ) i iglacze tło. Z czasem mój oczar japoński zmieni się z krzaczora w drzewko o parasolowatej koronie. No i git, taki pokrój rośliny jak najbardziej mi pasi. W bezpośrednim "podoczarzu" czyli glebie przy bryle korzeniowej będę sadziła jeno wiosenne cebulaczki ( najchętniej krokusy botaniczne i przebiśniegi Galanthus nivalis ), okolice dalsze "podoczarza" chyba zasiedli biało kwitnąca bergenia.
czwartek, 22 stycznia 2015
Uroki bezśnieżnego Alcatrazu
No wszystko pięknie i fajnie, zimowych ekscesów nie ma, wiosennie się robi, kosy pitulą ale to jednak nadal styczeń. Ogród bezśnieżny, szkieletowaty, z resztkami zmumifikowanych bylin na rabatach nie wygląda na pierwszy rzut oka zachęcająco. Są co prawda oznaki życia pośród tego strupieszenia, nabrzmiałe pąki oczaru , podejrzanie rozwinięte leszczynowe baźki czy wychylające się zielone stożki czubków liści wiosennych roślin cebulowych. Jednak ten budzący się do życia styczniowy Alcatraz napawa mnie niepokojem - a co będzie jak nam się prognozy nie sprawdzą i jednak solidnie przymrozi? Jakoś bezpieczniej czuję się w styczniowym ogrodzie oglądając ususzone wspomnienia ubiegłego lata a nie rozglądając za oznakami zbliżającej się wiosny. Pogoda na przemian depresyjnie deszczowa i optymistycznie słoneczna powoduje że łażąc po Alcatrazie odczuwam albo jesienną nostalgię albo hurra wiosenny optymizm, a tak naprawdę to przecież tylko zimowe spacerki - podglądanie ogrodu uśpionego. To że ogród nie jest przykryty śniegową kołderką wcale nie znaczy że nie drzemie. Może tylko bez tego okrycia łatwiej zauważyć co mu się śni, he, he.
Alcatraz ma niewątpliwie kolorowe sny! Widać to po czerwonych pędach dereni białych odmiany syberyjskiej Cornus alba 'Sibirica' i solidnych żółcieniach w jakie przyoblekły się igły sosen zmieniających zimą szatę na "złocistą" - Pinus contorta 'Anna Aurea' czy Pinus mugo 'Winter Gold'. Nawet jasny, wcale nie jaskrawy "zimowy ubiór" cyprysika groszkowego Chamaecyparis pisifera 'Filifera Aurea Nana' prezentuje się nieoczekiwanie efektownie na tle szarych igieł świerka kłującego Picea pugens 'Glauca Globosa'. Płożące irgi Cotoneaster dammeri 'Major' solidnie oblepione czerwonymi owocami a i na ognikach Pyracantha coccinea jeszcze trzymają się owocki w ciepłych kolorach jesieni.
Z mumiami bylin czy kwitnących krzewów jest różnie - nie wszystkie prezentują się widowiskowo. Takie badyle marcinkowe i rozchodnikowe nie powalają, sczerniałe wyschniołki bez odrobiny szronu nie robią dobrego wrażenia. Chyba niedługo zrobię im kęsim ( mrozu wielkiego ma nie być, więc spokojnie można łynciska poprzycinać ). Natomiast wspominki po świecznicach i hortensjach - Wielki Miodzio! Subtelny rysunek, delikatne piękno i w ogóle pełen odlot. Do tej kategorii piękna suchego a oku miłego zaliczam też szyszki. W tym roku prawdziwie pięknymi zimowymi szyszkami może pochwalić się świerk pospolitego Picea abies 'Arcorona'. Szychy są tak urodne że zastanawiam się mocno nad zakupem miniaturowej wersji odmiany 'Arcorona' pod tytułem 'Pusch'.
Nawet miniaturowe szyszeczki będą prezentować się pięknie w ciepławe, bezśnieżne zimy.
Alcatraz ma niewątpliwie kolorowe sny! Widać to po czerwonych pędach dereni białych odmiany syberyjskiej Cornus alba 'Sibirica' i solidnych żółcieniach w jakie przyoblekły się igły sosen zmieniających zimą szatę na "złocistą" - Pinus contorta 'Anna Aurea' czy Pinus mugo 'Winter Gold'. Nawet jasny, wcale nie jaskrawy "zimowy ubiór" cyprysika groszkowego Chamaecyparis pisifera 'Filifera Aurea Nana' prezentuje się nieoczekiwanie efektownie na tle szarych igieł świerka kłującego Picea pugens 'Glauca Globosa'. Płożące irgi Cotoneaster dammeri 'Major' solidnie oblepione czerwonymi owocami a i na ognikach Pyracantha coccinea jeszcze trzymają się owocki w ciepłych kolorach jesieni.
Z mumiami bylin czy kwitnących krzewów jest różnie - nie wszystkie prezentują się widowiskowo. Takie badyle marcinkowe i rozchodnikowe nie powalają, sczerniałe wyschniołki bez odrobiny szronu nie robią dobrego wrażenia. Chyba niedługo zrobię im kęsim ( mrozu wielkiego ma nie być, więc spokojnie można łynciska poprzycinać ). Natomiast wspominki po świecznicach i hortensjach - Wielki Miodzio! Subtelny rysunek, delikatne piękno i w ogóle pełen odlot. Do tej kategorii piękna suchego a oku miłego zaliczam też szyszki. W tym roku prawdziwie pięknymi zimowymi szyszkami może pochwalić się świerk pospolitego Picea abies 'Arcorona'. Szychy są tak urodne że zastanawiam się mocno nad zakupem miniaturowej wersji odmiany 'Arcorona' pod tytułem 'Pusch'.
Nawet miniaturowe szyszeczki będą prezentować się pięknie w ciepławe, bezśnieżne zimy.
środa, 21 stycznia 2015
Zima całkiem niezimowa czyli gadki o pogodzie w stylu angielskim.
Za oknem ryczy Epuzer a na dachu szopki pojawił się we własnej osobie Rudy, wszystkie koty z wyjątkiem starannie odłowionego z ogrodu Lalka ( całodzienna wycieczka ) są na dworze. Znaczy marzec w styczniu, wiosenne ekscesy i w ogóle całkiem niezimowa zima. Gdzieś tam z w okolicy hipokampu nieprzyjemne wrażenie deja vu ( tak, tak, w 2012 roku niemal cały styczeń też był rozkosznie wiosenny a w końcówce zmienił się w horror pod tytułem "-34 stopnie Celcujsza bez okrywy śnieżnej" ). Na szczęście długoterminówki hamerykańskie są z tych uspokajających, ponoć ma być bezstresowo i wielkie mrozy nam nie grożą. Mnie się jakoś mocno za śniegiem pobielającym wszystko w tym styczniu nie tęskni, może dlatego że było trochę miłych, słonecznych dni i jakoś tak wiosennie mi w duszy gra. W końcu i u nas nie zawsze zimy straszliwie ciężkie były, że ta Syberia na nas wiała mroźnym wiatrem i te niedźwiedzie na ulice wychodziły. Owszem drzewiej zdarzało się że Bałtyk zamarzał i suchą nóżką do Szwecji można się było udać, ale były i u nas całkiem długie okresy zim łagodnych jak te baranki. Klimat nie jest "wartością constans", że się tak górnolotnie a pretensjonalnie wypiszę. Dwa lata temu zima zakończyła śnieżyć w kwietniu ( słynne odśnieżanie wielkanocne ), a rok temu w połowie lutego kichałam i siąpiłam z powodu leszczynowych baziek.
Na monotonię zjawisk pogodowych związanych z konkretnym miesiącem nie mamy powodu narzekać. Planować roboty ogrodowe w naszym klimaciku prosto nie jest ( te duszące się pod okrywą rośliny, złośliwie przemarzające w chwili kiedy postanowiliśmy ratować je przed uduszeniem i zgnilizną i zaryzykowaliśmy zdjęcie osłony ), ale za to jakie emocje! Prawdziwy hazard, jak ruletkowanie w kasynach Monte Carlo. Biedne angielskie ogrodniki, którym szczęśliwie udało się być przy kasie, musiały swego czasu szukać rozrywki zimą na Riwierze, taka to nuda zimowa w Albionie panowała ( bo u nich zima to parę dni ze śniegiem i nie są to zaspy przerażające tylko to, co my u nas nazywamy śnieżkiem, a poza tym to tradycyjne 286 rodzajów deszczu ). A u nas proszę, emocje jak w dobrym thrillerze! I na podróżach człowiek oszczędzi, he, he, a swoje przeżyje. No to odbyłam klasyczne "Talking about weather", czuję się jak prawdziwa lady. Należy mi się po sprzątaniu sabotowanym przez koty.
Teraz jeszcze tylko herbatka lapsang souchong do wychlania, dżizaasowy wypiek do pochłonięcia ( szarlotka z konfiturą różaną, pod bezą - całkiem nowa pozycja w naszym cukierniczym menu ), torebki z zaparzoną Tetley Tea na zmęczone powieki, kremik na spracowane łapska i drzemka.
Na monotonię zjawisk pogodowych związanych z konkretnym miesiącem nie mamy powodu narzekać. Planować roboty ogrodowe w naszym klimaciku prosto nie jest ( te duszące się pod okrywą rośliny, złośliwie przemarzające w chwili kiedy postanowiliśmy ratować je przed uduszeniem i zgnilizną i zaryzykowaliśmy zdjęcie osłony ), ale za to jakie emocje! Prawdziwy hazard, jak ruletkowanie w kasynach Monte Carlo. Biedne angielskie ogrodniki, którym szczęśliwie udało się być przy kasie, musiały swego czasu szukać rozrywki zimą na Riwierze, taka to nuda zimowa w Albionie panowała ( bo u nich zima to parę dni ze śniegiem i nie są to zaspy przerażające tylko to, co my u nas nazywamy śnieżkiem, a poza tym to tradycyjne 286 rodzajów deszczu ). A u nas proszę, emocje jak w dobrym thrillerze! I na podróżach człowiek oszczędzi, he, he, a swoje przeżyje. No to odbyłam klasyczne "Talking about weather", czuję się jak prawdziwa lady. Należy mi się po sprzątaniu sabotowanym przez koty.
Teraz jeszcze tylko herbatka lapsang souchong do wychlania, dżizaasowy wypiek do pochłonięcia ( szarlotka z konfiturą różaną, pod bezą - całkiem nowa pozycja w naszym cukierniczym menu ), torebki z zaparzoną Tetley Tea na zmęczone powieki, kremik na spracowane łapska i drzemka.
piątek, 16 stycznia 2015
Karnawałowo
No dobra, pierwszy, drugi i trzeci krok kadryla, w końcu mamy karnawał. W naszym wypadku pierwszy krok to podkład z salsy ( tańca, nie sosu ) do mycia podłóg. Przy latynowskich rytmach łatwiej znieść tę nielubianą przeze mnie czynność. Drugi krok kadryla to ja wykonałam jeszcze przed tym pierwszym ( choć gryplan był, jak to w kadrylu, inny ). U Mamelona odbyła się degustacja wariacji z rumem Baccardi. Wracałam późno, więc szczęśliwie nie uraczyłam sąsiadów tzw. krokiem bolero. Krok bolero jako drugi krok kadryla znaczy zaliczony. Trzeci krok kadryla wcale nie będzie łatwy do wykonania, bo to figura z Dżizaasem w roli primabaleriny ( ja występuję w roli primabalerona ). Pochłonięte zostały bożonarodzeniowe pierniczki i inne grzybki, czuję że nadszedł czas na faworki i róże karnawałowe. Zaczynam zanęcanie Dżizaasa do osłodzenia nam życia. Szanse "na grzych" są, choć Dżizaas może wierzgnąć, bo ostatnimi czasy ostro szlifował swoją karierę naukową ( nasz "koryfeusz nauki", he, he ) i jest "wymęcony". Mam jednak w zanadrzu taką przynętę, że Dżizaas połknie haczyk razem z wendką. Ustaliliśmy z Mamelonem i Sławkiem że nadszedł czas wyprawy "na śmieci" vel "na starocie".
I ta starociowa przynęta jest zarazem wstępem do trzeciego kroku kadryla, jak też odtańczeniem tańców polskich, obowiązkowo wykonywanych na pchlich targach. Kujawiaczek "Po ile to?", zadzierzysty mazur "Jeszcze jedna staroć dzisiaj" ze szczególnie pięknie wyśpiewaną frazą "w pierwszą parę ją unosi, a sto par za niemi", krakowiaczek "Oszczędne Centusie" czyli "albośmy to jacy tacy, ale na pewno nie przy płacy" czy też dumny taniec chodzony wykonywany z łupami wyniesionymi z targu. Trzeba będzie uważać na na mnie ( mnie samej ciężko się kontrolować ), bo ja oprócz polskich tańców obowiązkowych zazwyczaj zaliczam ( niestety ) przy takich okazjach walczyki "Wiedeńska krew" czyli "jak wiele różnych mi się podoba" czy "Taki Pan, jak Pan" z operetki "Zemsta Nietoperza" ( "ja się śmieję ahaha, oszaleję ahaha" i w ogóle nie pamiętam ile mam kasy ).
Jedno co mi teraz spędza sen z powiek to pogoda - oby nie lało! Jak leje to i tańców polskich i nawet zwyczajnych kuligów robić się nie da ( a nawiedzanie znajomków w karnawale przecież wskazane ). I czym ja wtedy Dżizaasa na te faworki zanęcę?
poniedziałek, 12 stycznia 2015
Będzie sobie maj........
Styczeń powolutku zbliża się do połowy i zaczynam odczuwać brak Alcatrazu w moim codziennym bytowaniu. Dyskretny kurzyk jaki niesie ze sobą upływ czasu "zmiękczył" w moim myśleniu o ogrodowych sprawkach wszystkie te kanty, ostre krawędzie i niepolerowany "wygląd ogólny", którymi tak lubi dokładać mojemu ego nasz ukochany ogród. Zacierają się wspomnienia jazdy z oczkiem wodnym, załamki pieleniowej i opadania macek z powodu niepowodzeń uprawowych. Jakoś ostrzej i wyraźniej rysuje się za to cała galeria uroczych alcatrazowych landszaftów z dyskretnym sztafażem w postaciach mojej i kotów. A to zalegiwanie w trawce damy przyodzianej jedynie w ogrodowe desouss, z miauczącym ansamblem i bezczynne ( o zgrozo! ) obserwowanie rozsiewania się dmuchawców, a to radosne łowienie uchem odgłosów pszczółkowego zbierania kwiatowych dobrutek, mało dyskretne, że nie napiszę iż ostentacyjnie chamskie podglądanie owadziego bunga - bunga. Podsumowując krótko - pamięć podsuwa mi majowe fêtes galantes wykonywane przeze mnie i koty na niechlujnym łonie Alcatrazu a wszelkie ogrodowe problema topi w mętnych i stojących wodach rzeki Sklerozy.
Depresyjny, wietrzny i paskudnie mokry styczeń powoduje większą niż zazwyczaj ma to miejsce o tej porze roku, tęsknotę za słońcem, zielenią , odgłosami i zapachami życia. No śni mi się już niemal ta bajka że jest sobie maj! Uciekam myślami do przodu przed tą dziwną zimową zgnilizną, żeby tylko nie dać się złapać oblepiającej i obezwładniającej człowieka depresji ( Barashkon ma beacine anioły, ja podróże in spe ). Poczyniłam pierwsze roślinne zakupy w tym roku - spokojnie, bezekscesowo było. Oczywiście grzeszenie solo nie jest tak miłe jak grzeszenie grupowe, mniejsze wyrzuty sumienia człowieka dręczą bo grzeszek dzielony. Kupiłyśmy z Mamelonem ( he, he, he ) parę liliowych cebul, żadne tam rarytasy czy niezwykłe niezwykłości. Wybrałyśmy orienpety bo w naszych warunkach są mało kłopotliwe w uprawie i długo kwitną. W moim wypadku dochodzi jeszcze do tego chęć podlizania się Ciotce Elce, która uwielbia te olbrzymie lilie. No i będzie nam w lipcu pachniało aż do zakręcenia się w głowie. Do Alcatrazu przyjadą kolejne cebule odkrytej przeze mnie w zeszłym roku prześlicznej 'Grande Affaire' i dwie debiutantki - 'Boogie Woogie' i 'Pretty Woman'. Jak widzicie jest kremowo i z lekka różowawo, pastelowe odcienie lilii jakoś najbardziej mnie kręcą. Przeglądam też oferty handlowe dotyczących innych niż lilie roślin, ale do zakupów jeszcze nie dojrzałam. Nie wiem zresztą czy jest sens kupować w tym roku rarytetniejsze byliny ( karłowate irysy bródkowe inna bajka, tralala ), bo to będzie rok zakrzewiania, budowania nowego "stelażu" ogrodu.Co prawda oko mi gdzieś tam zabłądziło w okolice japońskich odmian kokoryczek, ale kokoryczki nie zając, gdzieś tam je zawsze dorwać można a ja tu mam pilniejsze ogrodowe sprawy na głowie.
Koty też mają swoje wiosenne tęsknoty, na dwór wychodzą jednak niechętnie, bo zacinający deszcz moczy im futra. Usiłują wyżywać się za to na domowej araukarii ( ku mojej nieopisanej wściekłości! ). Dzisiaj w doopsko, jeszcze poddrutowane, zarobiła Szpagetka. Cud że drzewko się nie połamało , kiedy usiłowała skoczyć na nie z najwyższej szafy w domu! Jeden "konarek" z lekka ucierpiał ale większych szkód nie było, może dlatego że Szpagetka została w ostatniej chwili za pomocą ręcznika zmuszona do zmiany toru lotu. Na szczęście kocie łapy też nie ucierpiały w wyniku tych ewolucji powietrznych, zakończonych lądowaniem w nieplanowanym miejscu.Pewnie dlatego że Szpagetka zastosowała metodę lotu "na Batmana skrzyżowanego z lotopałanką". Uff, dała mi dzisiaj popalić! Reszta kotów zachowuje się w granicach średniego stopnia bezczelności ( mój bosz..... i ja to uważam za sukces ). Na zakończenie wklejam obrazek majowo - czerwcowego bukietu, niech Wam się też marzą pachnące kwiaty późnej wiosny.
Depresyjny, wietrzny i paskudnie mokry styczeń powoduje większą niż zazwyczaj ma to miejsce o tej porze roku, tęsknotę za słońcem, zielenią , odgłosami i zapachami życia. No śni mi się już niemal ta bajka że jest sobie maj! Uciekam myślami do przodu przed tą dziwną zimową zgnilizną, żeby tylko nie dać się złapać oblepiającej i obezwładniającej człowieka depresji ( Barashkon ma beacine anioły, ja podróże in spe ). Poczyniłam pierwsze roślinne zakupy w tym roku - spokojnie, bezekscesowo było. Oczywiście grzeszenie solo nie jest tak miłe jak grzeszenie grupowe, mniejsze wyrzuty sumienia człowieka dręczą bo grzeszek dzielony. Kupiłyśmy z Mamelonem ( he, he, he ) parę liliowych cebul, żadne tam rarytasy czy niezwykłe niezwykłości. Wybrałyśmy orienpety bo w naszych warunkach są mało kłopotliwe w uprawie i długo kwitną. W moim wypadku dochodzi jeszcze do tego chęć podlizania się Ciotce Elce, która uwielbia te olbrzymie lilie. No i będzie nam w lipcu pachniało aż do zakręcenia się w głowie. Do Alcatrazu przyjadą kolejne cebule odkrytej przeze mnie w zeszłym roku prześlicznej 'Grande Affaire' i dwie debiutantki - 'Boogie Woogie' i 'Pretty Woman'. Jak widzicie jest kremowo i z lekka różowawo, pastelowe odcienie lilii jakoś najbardziej mnie kręcą. Przeglądam też oferty handlowe dotyczących innych niż lilie roślin, ale do zakupów jeszcze nie dojrzałam. Nie wiem zresztą czy jest sens kupować w tym roku rarytetniejsze byliny ( karłowate irysy bródkowe inna bajka, tralala ), bo to będzie rok zakrzewiania, budowania nowego "stelażu" ogrodu.Co prawda oko mi gdzieś tam zabłądziło w okolice japońskich odmian kokoryczek, ale kokoryczki nie zając, gdzieś tam je zawsze dorwać można a ja tu mam pilniejsze ogrodowe sprawy na głowie.
Koty też mają swoje wiosenne tęsknoty, na dwór wychodzą jednak niechętnie, bo zacinający deszcz moczy im futra. Usiłują wyżywać się za to na domowej araukarii ( ku mojej nieopisanej wściekłości! ). Dzisiaj w doopsko, jeszcze poddrutowane, zarobiła Szpagetka. Cud że drzewko się nie połamało , kiedy usiłowała skoczyć na nie z najwyższej szafy w domu! Jeden "konarek" z lekka ucierpiał ale większych szkód nie było, może dlatego że Szpagetka została w ostatniej chwili za pomocą ręcznika zmuszona do zmiany toru lotu. Na szczęście kocie łapy też nie ucierpiały w wyniku tych ewolucji powietrznych, zakończonych lądowaniem w nieplanowanym miejscu.Pewnie dlatego że Szpagetka zastosowała metodę lotu "na Batmana skrzyżowanego z lotopałanką". Uff, dała mi dzisiaj popalić! Reszta kotów zachowuje się w granicach średniego stopnia bezczelności ( mój bosz..... i ja to uważam za sukces ). Na zakończenie wklejam obrazek majowo - czerwcowego bukietu, niech Wam się też marzą pachnące kwiaty późnej wiosny.
poniedziałek, 5 stycznia 2015
Ciszę tylko słychać
Parę dni wiało tak że można było stracić łeb wraz z płucami, Zawodziło, jęczało i tłukło o szyby deszczem. Pierwsza przedświąteczna wichura dała się mocno we znaki. W ramach radości sąsiedzkich rozwaliło oblachowanie na ogniomurze najbliższego naszej posesji fabrycznego budynku. Przy tej okazji na kamieniczny dach poleciało co nieco fabrycznego tynku i fragmenty cegieł. Łomot postawił nas wszystkich na nogi a ja tuż przed świętami musiałam udać się z ekspedycją karną do fabrycznych bo latające cegły i blachy to nie jest to co chętnie widuje się na własnej posesji. Wypadek z blachą miał miejsce wieczorkiem w przedświąteczną sobotę, przez całą niedzielę słychać było odgłosy walącej o mur rozerwanej blachy, miałam wrażenie że siedzę przy sekcji perkusyjnej w filharmonii. Jak się okazało nie tylko w naszym grajdołku było słychać paskudną blaszkę, fabryczni przed moją poranną poniedziałkową wizytką mieli tzw. mocne spotkania z dalszym sąsiedztwem, które wcale nie miało pod względem akustycznym lżej ( budynki fabryki odbijają dźwięki ). Sąsiedztwo było rozeźlone, ja byłam rozeźlona a fabryczni umiarkowanie skruszeni. Świątecznej atmosfery czyli ogólnie "Pokój ludziom dobrej woli" ani śladu.
Blacha szczęśliwie przestała walić o mur ale Ciotkę Elkę i mnie jakoś nie przestały nawalać głowy. Qrczę, nie znoszę hałasu! Przekroczenie pewnej ilości decybeli wyzwala we mnie mordercze skłonności. Nie zawsze tak było, drzewiej byłam w stanie zdzierżyć bezpośrednią bliskość nagłośnienia na koncertach ale na starość to ja już taka twarda nie jestem. Poza tym koncerty na blachę i mur to nie jest to co grube tygrysy lubią najbardziej.Wiatr, który noworocznie wiał, mimo że jeszcze zawodząco - jękliwy, jest po blaszkomurzeniu wytchnieniem dla uszu. Co nie znaczy że jest bosko, noworoczne powiewy są ciężkoprzeżywalne. Po tych akustycznych historyjach zaczęłam się leniwie ( jak to u mnie zawsze, hym....tego ) zastanawiać nad odgłosami charakterystycznymi dla poszczególnych pór roku i nad moim do nich stosunkiem. Myślę sobie że oprócz kakofonii blaszano - murowej na rozpoczęcie takich rozmyślań miał wpływ ten fragment z "Interstellar" w którym kosmonauci przelatując w pobliżu pierścieni Saturna odsłuchują nagranie ziemskiej burzy, takiej letniej, poprzedzonej głośną forpocztą dźwięków wydawanych przez owady. Mućkowe krowie ryki, których nagranie zabrał Jaśko Pawlak do Hameryki to ta sama kategoria dźwięków "towarzyszących", niemal niezauważalnych odgłosów istnień na które nie zwracamy uwagi, gdyż nie są to tzw.postacie pierwszoplanowe naszego życia.
Jednak bez dźwięków wydawanych przez tłumy statystów nasz świat byłby półgłuchy, a może i nawet miałby większy procentowo niedosłuch. Zastanawiałam się jakie i czyje odgłosy ja bym zabrała w podróż przez głuszę próżni kosmicznej.Wiadomo że nagrania miauków, ryków, mruczeń, kretyńskiego śmiechu Dżizaasa,"urzędniczego" tonu Cio Mary, tubalnego głosu Tatusia czy cieniutkich głosików moich siostrzeńców - to musowo, ale czyje jeszcze nagranka towarzyszyłyby mi hen, hen daleko. Na pewno nagrałabym ptaka co robi "pitu, pitu" czyli kosa. Radosne kosowe świergolenie w marcu zapowiada wiosnę. Jest cholernie optymistyczne, pięknie brzmiące i w ogóle to czekam na czas kosowych zaśpiewów z niecierpliwością. Uwielbiam też świergotanie skowronków ale one nie zaglądają do mojego ogrodu. A kosy są łaskawe, pomieszkują w ogrodzie mimo tego że koty przejawiają wobec nich niecne kocie zamiary. Sikorki jakichś wybitnych zdolności wokalnych nie posiadają ale lubię odgłos jaki wydają ich trzepoczące skrzydełka kiedy przelatują z gałązki na gałązkę podokiennego karłowatego modrzewia. Chyba wzięłabym też popołudniowe gruchanie synogarlicy, dźwięki przelatujących nisko przed burzą jaskółek i te kretyńskie zimowe jazgoty srok i kawek ( mam z nimi na pieńku, ale każdy ma swojego Kargula bez którego żyć nie sposób ).
Z innych odgłosów najbliższego otoczenia do walizeczki zostałby spakowany dyskretny szumek deszczu na wiosenno - letnich liściach drzew. Deszcze padające późną jesienią czy zimą, w czasie bezlistności drzew są wytłumione i bez wyrazu. Odgłos bębnienia kropel spadających na dachy i parapety jest paskudnie jednostajny. Letni deszcz to dźwiękowa współpraca z liśćmi i wiatrem, taki tercet niemal że egzotyczny, he, he. Deszczowe letnie dźwięki działają na mnie zazwyczaj kojąco ( no chyba że leje dwa tygodnie bez przerwy, co powoduje u mnie czarnowidztwo irysowo bródkowe ). Nieważne czy jest to dyskretne mżaweczkowe mruczando czy mocniejsze propozycje. Tzw. ambiwalentne odczucia mam przy burzowej symfonii. Przyznam się że "walące pierony" może nie tyle napełniają mnie strachem co działają na mnie wkurzająco. Przypominają mi akcję z Azalską, która bała się odgłosów burzy na równi z hukiem sylwestrowych petard. Gromy i pierony kojarzą mi się od tej pory z przymusowym pobytem w łazience, w której towarzyszyłam Azalskiej w ciężkich dla niej chwilach. Stresowo było i tak mi już zostało, znaczy do walizeczki zabieram deszczową piosenkę, a odgłosy burzy to mogą w niej robić bardzo, ale to bardzo dyskretne chórki ( tak ze względu na "stary bracie czas", bo kiedyś kojarzyłam je z wytchnieniem po upałach ).
Żyjątkowe odgłosy, te wszystkie cykania, niby bezgłośne przeloty, radosne bzyczenia w okolicy kwitnących roślin, trzepotania skrzydłami niemal bliskie ciszy zostają starannie spakowane i umieszczone tak, aby w razie nagłej potrzeby można było do nich szybko sięgnąć. Szczególnie bliskie jest mi wiosenne kumkanie żab i zapowiadające jesień granie świerszczy. Żaby nastrajają mnie optymistycznie, świerszczowa muzyka wzbudza we mnie nostalgię. Te dźwięki pochodzenia żyjątkowego przytłumiają odgłosy miasta, jazgot samochodowych silników ( nie jest to słodkie brym, brym pojedynczego samochodu tylko ciągłe wżżżzuuuuuu całego stada ), okrutne dzwonko - zgrzyty hamujących tramwajów, śpiew pana Dzidzia ( nieśmiertelna "Ramona" ) i ymc, ymc, ymc towarzyszące imprezom grillowym sąsiadów ( zaczyna się już od Matki Boskiej Grillowej czyli majowego długiego weekendu ) - wszystko to jest przefiltrowane przez ochronną barierę "dźwięków ogrodowych". Znaczy da się znieść bo opatulina dźwiękowa Alcatrazu i podwórka izoluje dom od miasta. Jedyny owadzi głosik który nie "zmieściłby" się do walizki należy do samicy komara. Sorry ale ta śpiewka wykonywana letnią nocą tuż przy moim uchu to dysonans w harmonii. Mało jest dla mnie zjawisk bardziej upierdliwych niż pobzykiwanie komarzycy w sypialni. Budzą się we mnie wtedy sadystyczne skłonności, mam ochotę nie tylko uśmiercić bzykającą krwiopijczynię, czuję że mogę to zrobić ze szczególnym okrucieństwem ( np. wyrwać odnóża i skrzydełka przed przywaleniem w paskudny odwłok kapciem ). Na szczęście udaje mi się poskromić niecne chęci i komarze wąpierze giną szybko i bezekscesowo.
Kontrowersyjnym głosem, który co prawda zostałby zabrany ale spakowany byłby "na spodzie" walizeczki, jest wieczorne trzepotanie ciem w kloszach lamp. Adoracja żarówki nie ma dla mnie nic z głębi gregoriańskich chorałów, chyba nie jestem aż tak wysublimowaną melomanką żeby w tym trzepocie "dosłyszeć" boską harmonię. Jednak nie jest to tak do końca niemiły dźwięk dla moich uszu, adoracyjne trzepoty kojarzą mi się z letnimi nocami i przywołują woń kwitnących jaśminowców i kapryfolium roznoszącą się w ciepłym powietrzu. Zaraz mam przed oczami szeroko otwarte okna i koty wylegujące się na parapetach w oczekiwaniu na przelot naszych nietoperzy ( nocny gwóźdź programu ). Jako odgłosowi "przypominającemu" ćmowym trzepotom należy się miejsce w walizeczce. Ta sama kategoria to tupanie jeży, dźwięk sam w sobie z lekka wkurzający ale ileż miłych skojarzeń z nim się wiąże ( choćby to związane z rodzinną wyprawą na podwórko w uzbrojeniu składającym się z ciężkiej latarki, pary mioteł i szufelki do węgla, przedsięwziętą w celu natychmiastowej eksmisji jakiegoś ciężko nawalonego gościa czołgającego się po podokiennej różance - gość miał coś 20 cm długości i nas bohatersko ofukał ). Stadko jeży robi niezły rumor ale to są dźwięki, które potrafię znieść z godnością brytyjskiej monarchini. Odczuwam nawet dumę słuchając tych pochrumkiwań i stękań - moje własne ciężko ekologiczne intruzy podokienne! Przebywają na stałe mimo panoszenia się na podwórku i w Alcatrazie kotów i psów.
A dźwięk jaki się słyszy leżąc w nieskoszonej trawie. O radości, co za cudowna kompozycja! Z głowy ulatują wszelkie wizje angielskich trawników i człowiek czuje że trawy wcale nie trzeba kosić tak często. Miłośnicy króciutko przyciętego schludnego Tyrawnika, ileż tracicie! Co prawda schludnotrawnikowcy niechętnie Tyrawnik "niszczą" pokładaniem się na nim, na wypieszczonym zalegiwać - zgroza! A trawa troszkę wyższa to oaza żyjątek, tak pięknie gra z wiatrem.Odlegle i słabe ale jednak nadal żywe powinowactwo z łąkową muzyką traw się przypomina. Taką łąkową muzykę, dźwięk rozbijania się morskich fal o brzeg , poszum dużego lasu zabrałabym z odgłosów "pozadomowych" w kosmiczną podróż. Uzupełniałyby te najbliższe sercu, domowe dźwięki.
Problematyczne chyba byłoby tylko spakowanie nagłej zimowej prawie ciszy towarzyszącej spadaniu śniegu. Śnieżne opatulenie wycisza, czasem słyszy się już tylko głosy żyjącego domu - tykanie zegarów, wodę bulgoczącą w kaloryferach, pochrapywanie kotów i łomoty wywoływane przez upuszczanie różnych przedmiotów przez Dżizaasa ( Dżizaas potrafi walnąć niemal wszystkim, mam podejrzenia że byłaby w stanie przewrócić fortepian ). Taka cisza jest zapewne inna niż ta kosmiczna, ośnieżenie "uwypukla" dźwiękowe życie domu, kosmiczna cisza to próżnia. Znaczy żeby zabrać zimowa ciszę trzeba by nagrać nasze domowe pożycie, bez dźwięków zaokiennych. I z walizeczką wyposażoną między innymi w taką domową ciszę zmierzyć się dopiero z ciszą absolutną.
Teraz troszkę o ilustracjach wpisu. To prace Fritza Baumgartena, niemieckiego ilustratora książeczek dla dzieci. Jestem wielką fanką jego twórczości. Moim zdaniem bardzo dobrze pasują do tematu tego wpisu, zajmują się bowiem w fantastyczny sposób zazwyczaj nie dostrzeganymi przez nas twórcami dźwięków, tej całej orkiestry bez której ciszę tylko można by usłyszeć.
Blacha szczęśliwie przestała walić o mur ale Ciotkę Elkę i mnie jakoś nie przestały nawalać głowy. Qrczę, nie znoszę hałasu! Przekroczenie pewnej ilości decybeli wyzwala we mnie mordercze skłonności. Nie zawsze tak było, drzewiej byłam w stanie zdzierżyć bezpośrednią bliskość nagłośnienia na koncertach ale na starość to ja już taka twarda nie jestem. Poza tym koncerty na blachę i mur to nie jest to co grube tygrysy lubią najbardziej.Wiatr, który noworocznie wiał, mimo że jeszcze zawodząco - jękliwy, jest po blaszkomurzeniu wytchnieniem dla uszu. Co nie znaczy że jest bosko, noworoczne powiewy są ciężkoprzeżywalne. Po tych akustycznych historyjach zaczęłam się leniwie ( jak to u mnie zawsze, hym....tego ) zastanawiać nad odgłosami charakterystycznymi dla poszczególnych pór roku i nad moim do nich stosunkiem. Myślę sobie że oprócz kakofonii blaszano - murowej na rozpoczęcie takich rozmyślań miał wpływ ten fragment z "Interstellar" w którym kosmonauci przelatując w pobliżu pierścieni Saturna odsłuchują nagranie ziemskiej burzy, takiej letniej, poprzedzonej głośną forpocztą dźwięków wydawanych przez owady. Mućkowe krowie ryki, których nagranie zabrał Jaśko Pawlak do Hameryki to ta sama kategoria dźwięków "towarzyszących", niemal niezauważalnych odgłosów istnień na które nie zwracamy uwagi, gdyż nie są to tzw.postacie pierwszoplanowe naszego życia.
Jednak bez dźwięków wydawanych przez tłumy statystów nasz świat byłby półgłuchy, a może i nawet miałby większy procentowo niedosłuch. Zastanawiałam się jakie i czyje odgłosy ja bym zabrała w podróż przez głuszę próżni kosmicznej.Wiadomo że nagrania miauków, ryków, mruczeń, kretyńskiego śmiechu Dżizaasa,"urzędniczego" tonu Cio Mary, tubalnego głosu Tatusia czy cieniutkich głosików moich siostrzeńców - to musowo, ale czyje jeszcze nagranka towarzyszyłyby mi hen, hen daleko. Na pewno nagrałabym ptaka co robi "pitu, pitu" czyli kosa. Radosne kosowe świergolenie w marcu zapowiada wiosnę. Jest cholernie optymistyczne, pięknie brzmiące i w ogóle to czekam na czas kosowych zaśpiewów z niecierpliwością. Uwielbiam też świergotanie skowronków ale one nie zaglądają do mojego ogrodu. A kosy są łaskawe, pomieszkują w ogrodzie mimo tego że koty przejawiają wobec nich niecne kocie zamiary. Sikorki jakichś wybitnych zdolności wokalnych nie posiadają ale lubię odgłos jaki wydają ich trzepoczące skrzydełka kiedy przelatują z gałązki na gałązkę podokiennego karłowatego modrzewia. Chyba wzięłabym też popołudniowe gruchanie synogarlicy, dźwięki przelatujących nisko przed burzą jaskółek i te kretyńskie zimowe jazgoty srok i kawek ( mam z nimi na pieńku, ale każdy ma swojego Kargula bez którego żyć nie sposób ).
Z innych odgłosów najbliższego otoczenia do walizeczki zostałby spakowany dyskretny szumek deszczu na wiosenno - letnich liściach drzew. Deszcze padające późną jesienią czy zimą, w czasie bezlistności drzew są wytłumione i bez wyrazu. Odgłos bębnienia kropel spadających na dachy i parapety jest paskudnie jednostajny. Letni deszcz to dźwiękowa współpraca z liśćmi i wiatrem, taki tercet niemal że egzotyczny, he, he. Deszczowe letnie dźwięki działają na mnie zazwyczaj kojąco ( no chyba że leje dwa tygodnie bez przerwy, co powoduje u mnie czarnowidztwo irysowo bródkowe ). Nieważne czy jest to dyskretne mżaweczkowe mruczando czy mocniejsze propozycje. Tzw. ambiwalentne odczucia mam przy burzowej symfonii. Przyznam się że "walące pierony" może nie tyle napełniają mnie strachem co działają na mnie wkurzająco. Przypominają mi akcję z Azalską, która bała się odgłosów burzy na równi z hukiem sylwestrowych petard. Gromy i pierony kojarzą mi się od tej pory z przymusowym pobytem w łazience, w której towarzyszyłam Azalskiej w ciężkich dla niej chwilach. Stresowo było i tak mi już zostało, znaczy do walizeczki zabieram deszczową piosenkę, a odgłosy burzy to mogą w niej robić bardzo, ale to bardzo dyskretne chórki ( tak ze względu na "stary bracie czas", bo kiedyś kojarzyłam je z wytchnieniem po upałach ).
Żyjątkowe odgłosy, te wszystkie cykania, niby bezgłośne przeloty, radosne bzyczenia w okolicy kwitnących roślin, trzepotania skrzydłami niemal bliskie ciszy zostają starannie spakowane i umieszczone tak, aby w razie nagłej potrzeby można było do nich szybko sięgnąć. Szczególnie bliskie jest mi wiosenne kumkanie żab i zapowiadające jesień granie świerszczy. Żaby nastrajają mnie optymistycznie, świerszczowa muzyka wzbudza we mnie nostalgię. Te dźwięki pochodzenia żyjątkowego przytłumiają odgłosy miasta, jazgot samochodowych silników ( nie jest to słodkie brym, brym pojedynczego samochodu tylko ciągłe wżżżzuuuuuu całego stada ), okrutne dzwonko - zgrzyty hamujących tramwajów, śpiew pana Dzidzia ( nieśmiertelna "Ramona" ) i ymc, ymc, ymc towarzyszące imprezom grillowym sąsiadów ( zaczyna się już od Matki Boskiej Grillowej czyli majowego długiego weekendu ) - wszystko to jest przefiltrowane przez ochronną barierę "dźwięków ogrodowych". Znaczy da się znieść bo opatulina dźwiękowa Alcatrazu i podwórka izoluje dom od miasta. Jedyny owadzi głosik który nie "zmieściłby" się do walizki należy do samicy komara. Sorry ale ta śpiewka wykonywana letnią nocą tuż przy moim uchu to dysonans w harmonii. Mało jest dla mnie zjawisk bardziej upierdliwych niż pobzykiwanie komarzycy w sypialni. Budzą się we mnie wtedy sadystyczne skłonności, mam ochotę nie tylko uśmiercić bzykającą krwiopijczynię, czuję że mogę to zrobić ze szczególnym okrucieństwem ( np. wyrwać odnóża i skrzydełka przed przywaleniem w paskudny odwłok kapciem ). Na szczęście udaje mi się poskromić niecne chęci i komarze wąpierze giną szybko i bezekscesowo.
Kontrowersyjnym głosem, który co prawda zostałby zabrany ale spakowany byłby "na spodzie" walizeczki, jest wieczorne trzepotanie ciem w kloszach lamp. Adoracja żarówki nie ma dla mnie nic z głębi gregoriańskich chorałów, chyba nie jestem aż tak wysublimowaną melomanką żeby w tym trzepocie "dosłyszeć" boską harmonię. Jednak nie jest to tak do końca niemiły dźwięk dla moich uszu, adoracyjne trzepoty kojarzą mi się z letnimi nocami i przywołują woń kwitnących jaśminowców i kapryfolium roznoszącą się w ciepłym powietrzu. Zaraz mam przed oczami szeroko otwarte okna i koty wylegujące się na parapetach w oczekiwaniu na przelot naszych nietoperzy ( nocny gwóźdź programu ). Jako odgłosowi "przypominającemu" ćmowym trzepotom należy się miejsce w walizeczce. Ta sama kategoria to tupanie jeży, dźwięk sam w sobie z lekka wkurzający ale ileż miłych skojarzeń z nim się wiąże ( choćby to związane z rodzinną wyprawą na podwórko w uzbrojeniu składającym się z ciężkiej latarki, pary mioteł i szufelki do węgla, przedsięwziętą w celu natychmiastowej eksmisji jakiegoś ciężko nawalonego gościa czołgającego się po podokiennej różance - gość miał coś 20 cm długości i nas bohatersko ofukał ). Stadko jeży robi niezły rumor ale to są dźwięki, które potrafię znieść z godnością brytyjskiej monarchini. Odczuwam nawet dumę słuchając tych pochrumkiwań i stękań - moje własne ciężko ekologiczne intruzy podokienne! Przebywają na stałe mimo panoszenia się na podwórku i w Alcatrazie kotów i psów.
A dźwięk jaki się słyszy leżąc w nieskoszonej trawie. O radości, co za cudowna kompozycja! Z głowy ulatują wszelkie wizje angielskich trawników i człowiek czuje że trawy wcale nie trzeba kosić tak często. Miłośnicy króciutko przyciętego schludnego Tyrawnika, ileż tracicie! Co prawda schludnotrawnikowcy niechętnie Tyrawnik "niszczą" pokładaniem się na nim, na wypieszczonym zalegiwać - zgroza! A trawa troszkę wyższa to oaza żyjątek, tak pięknie gra z wiatrem.Odlegle i słabe ale jednak nadal żywe powinowactwo z łąkową muzyką traw się przypomina. Taką łąkową muzykę, dźwięk rozbijania się morskich fal o brzeg , poszum dużego lasu zabrałabym z odgłosów "pozadomowych" w kosmiczną podróż. Uzupełniałyby te najbliższe sercu, domowe dźwięki.
Problematyczne chyba byłoby tylko spakowanie nagłej zimowej prawie ciszy towarzyszącej spadaniu śniegu. Śnieżne opatulenie wycisza, czasem słyszy się już tylko głosy żyjącego domu - tykanie zegarów, wodę bulgoczącą w kaloryferach, pochrapywanie kotów i łomoty wywoływane przez upuszczanie różnych przedmiotów przez Dżizaasa ( Dżizaas potrafi walnąć niemal wszystkim, mam podejrzenia że byłaby w stanie przewrócić fortepian ). Taka cisza jest zapewne inna niż ta kosmiczna, ośnieżenie "uwypukla" dźwiękowe życie domu, kosmiczna cisza to próżnia. Znaczy żeby zabrać zimowa ciszę trzeba by nagrać nasze domowe pożycie, bez dźwięków zaokiennych. I z walizeczką wyposażoną między innymi w taką domową ciszę zmierzyć się dopiero z ciszą absolutną.
Teraz troszkę o ilustracjach wpisu. To prace Fritza Baumgartena, niemieckiego ilustratora książeczek dla dzieci. Jestem wielką fanką jego twórczości. Moim zdaniem bardzo dobrze pasują do tematu tego wpisu, zajmują się bowiem w fantastyczny sposób zazwyczaj nie dostrzeganymi przez nas twórcami dźwięków, tej całej orkiestry bez której ciszę tylko można by usłyszeć.
piątek, 2 stycznia 2015
Szczęśliwego Nowego Roku!
Nastąpiło dojście do siebie po tzw. upojnym Sylwestrze.Tym razem ta droga zabrała mi nieco więcej czasu niż miało to miejsce w poprzednich latach, mimo tego że Sylwester wcale nie był bardzo hucznie przebalowany. Ot, taki zwyczajnie z lekka tylko nabuzowany domóweczkowy Sylwek, bez okrutnych ekscesów. Czas hucznych zabaw aż do rana chyba już definitywnie za mną, czuję że wkroczyłam w kapciowo - ziółkowy okres życia. Mój organizm wyartykułował mi to dużymi literami w pierwszy dzień nowego roku. No cóż, każdy wiek ma swoje przyjemności, postaram się ostro korzystać z tych które nie są tak obarczone następujących po nich syndromem "the day after". W ogóle czas na zmiany, czuję nosem wiatr historii, żagle gdzieś mi tam nad głową zaczynają łopotać, podeszwy stóp coś podejrzanie swędzą ( i nie jest to świerzb ) - wszystko mi mówi że nadciąga fala. Jako stara miłośniczka życiowego surfingu rozglądam się za odpowiednią dechą która uniesie moje obłe ciałko i pozwoli na wykonanie szerokich, łagodnych skrętów. Żeby ten nowy rok różnił się od wszystkich poprzednich trzeba zacząć go inaczej. Można powiedzieć że innego rozpoczęcia 50% mam z głowy, ten posylwestrowy kacyk był jedyny w swoim rodzaju, dogorywanie trwało naprawdę długo, o wiele za długo jak na lampkę szampana i solidny koktajl. Następne 50% zmian załatwię króciutko - 0 postanowień noworocznych!
Co ja się będę stresować jakimś kretyńskim wyznaczaniem sobie "zadań własnych". Człowiek jest igraszką losu, jak to pięknie ujął mistrz Will, nie wszystko jest zależne od nas samych.Owszem, dobrze mieć wyznaczone cele i do nich dążyć, samodyscyplina w życiu przydatna jak mało co, ale trzeba sobie zdawać sprawę z własnych ograniczeń. W ogrodzie to nowe podejście przełoży się na zmianę stylu ogrodowania a co za tym idzie i samego ogrodu. Nie wyznaczam sobie w tym roku jakichś konkretnych działań, przy tak wielkiej zmianie byłoby to bez sensu. Nie bardzo wiem z której strony te działania ogrodowe się zaczną, co pójdzie na pierwszy ogień. Radośnie oczekuję wiosny, bez konkretnych gryplanów typu wyznaczę ścieżki czy pogłębię oczko. Nie oznacza to rzecz jasna że nie myślę o ogrodzie w ogóle, w końcu przeglądam roślinne stronki w poszukiwaniu ciekawych drzew i krzewów, jednak bez przymusu kupowania. Ot, tak informacyjnie, można by napisać. W domowych sprawach życie planuje za mnie, mam mnóstwo roboty, której nijak nie uniknę i wydatków z tych mało ciekawych. Jeśli chodzi o podróże na dziś nie mam planów poza zaklepaną już Pragą i Paryżem. Przypuszczam że jak zwykle coś się w ciągu roku urodzi i być może uda mi się jeszcze przedsięwziąć tak udane ekskursje jak zeszłoroczne wyprawy odkrywcze na Tajojszczyznę.
Wszystko przede mną. Cały długi rok do intensywnego przeżycia. Chciałabym żeby to był rok jak najbardziej "tłusty", taki który miło się wspomina bo mnóstwo fajnych rzeczy w nim się wydarzyło. Oby los nie zsyłał na mnie w tym roku paskudnych doświadczeń, szczególnie tych związanych ze zdrowiem ( miniony rok był pod tym względem obrzydliwy - Szpagetka, Dżizaas, Tatuś, Macoszka Irenka no i ja oberwaliśmy że ho ). Oby moi przyjaciele nie przeżywali żadnych dołów, żeby dobrze im się działo i żeby mieli trochę czasu na to aby pożyć. Żeby na nas wszystkich nie rozlała się jakaś cholerna wojna, której nadejście wieszczy od jakichś dziesięciu lat mój Tatuś ( 70 lat bez ogólnej wojny w Europie nie jest jego zdaniem stanem normalnym ). Generalnie ma być zdrowo, bezpiecznie i w miarę ciekawie ( w miarę dlatego że doceniam mądrość chińskiego przekleństwa "Obyś żył w ciekawych czasach!" ). Teraz troszkę o ilustracjach wpisu - trzy z nich to noworoczne pocztówki: polska, amerykańska i francuska. Na wszystkich obowiązkowe świnki Szczęśliwki z uszczęśliwiającym towarzystwem. Na polskiej pocztówce śwince towarzyszy kominiarz, starsi z nas jeszcze zapewne pamiętają wizyty z lekka skacowanych kominiarzy w dzień noworoczny. Na pocztówce amerykańskiej świńska trojka wiezie złote pieniążki poganiana bacikiem z czterolistnej koniczyny ( prawdziwie po hamerykańsku, biznesowa ta kartka, he, he ),a na francuskiej pocztówce świnka wygląda jak bankier i to w dodatku szarmancki ( bukiet róż, oh là là ). Pod spodem mamy ilustrację Lennarta Helje, przepięknie skandynawską. Do siego roku Kochani!
Subskrybuj:
Posty (Atom)