Wakacyjny program kurtularny był z tych ambitnych, mła postanowiła się wyszaleć w galeriach, głównie chciała oblookać tzw. kolekcję narodową rozmieszczoną w trzech muzeach: Villa Borghese, Palazzo Barberini, Galleria Corsini. Żeby pasienie oczu sztuką zamienić w prawdziwą rozpustę mła bezczelnie dorzuciła do "jazdy obowiązkowej" wizytę w Gallerie Doria Pamphili za co jej najmłodsza sister uhonorowała ją kolejnym afogato ( na Dżizaasie te zbiory zrobiły olbrzymie wrażenie ). Oprócz szaleństw muzealnych mła postanowiła przyjrzeć się niektórym rzymskim świątyniom. Znaczy był spacerek do Basilica Santa Maria Maggiore, do kościoła Santa Maria della Vittoria, do Basilica San Pietro in Vincoli a Colle Oppio, do kościoła San Luigi dei francesi, do Sant'Agnese in Agone i jeszcze paru innych.
Wyprawy kościelne bardzo pouczające, nie tylko ze względów muzealnych. Rzymskie kościoły są otwarte dla zwiedzających przed południem, potem jest siesta a po niej można je zwiedzać gdzieś tak do godziny 18 a w niektórych przypadkach do 19. Oczywiście zwiedzanie nie może kolidować z godzinami nabożeństw. Mła i jej sister się raz wpakowały na nabożeństwo, zorientowały się że dobiega ono końca, więc kulturalnie w tej końcówce uczestniczyły ( no wicie rozumicie, żadnego wyciągania aparatów i cykania, łażenia po kościele i tym podobnych akcji, które się nieraz obserwuje w wykonaniu niektórych turystów, głównie anglojęzycznych ). Zdaje się że ucieszyły celebrującego bo oprócz niego i kościelnego, nikogo na tym nabożeństwie odbywającym się w kościele w centrum Rzymu nie było.
Nie było bo większość starych rzymskich kościołów zapełnia się tylko w wielkie święta, choć zapełnia się to jest określenie na wyrost. Zdaje się że prędzej uświadczysz wiernego w dzielnicach takich jak Prenestina, zwana przez nas Murzynowem, niż w starym Rzymie. Jak się komuś wydawa że staruszki w czerń odziane spędzają pół dnia w rzymskim kościele to ma przed oczami obraz sprzed 50 - 60 lat i to taki z południa Włoch albo z ich alpejskiej części. Staruszki siedzo przed telewizorami i seriale oglądajo, covid nie covid trza pilnie śledzić telenowele. Prędzej staruszkę czy staruszka zoczysz na zakupach albo przy podchliypywaniu przedpołudniowej kawy niż w kościelnych ławkach. Kościoły zagarnęli turyści, coraz bardziej przypominają one muzea niż świątynie. Taki to znak czasu, wszystko na tym świecie mija i się zmienia, religie i kulty tyż.
Nie myślcie że ten gryplan wycieczki to było wszystko na co się mła wysiliła. Ponieważ mła się nie załapała na zwiedzanie Villa Medici ( bo już nie było miejsc a poza tym ona uważa że Villa Medici musi być zwiedzana z ogrodem bo inaczej to jest cóś jak zwiedzanie Bazyliki św. Piotra z pominięciem Kaplicy Sykstyńskiej ) i podobny problem miała z Villa Farnesina, mła postanowiła ruszyć swój tłusty tyłek i chudziutki tyłek Dżizaasa poza Rzym. Mła miała cóś mało rzymskich ruin w tym wymyślonym przez się programie więc zapadła decyzja o udaniu się do Tivoli, gdzie rzymskich pozostałości jest od cholery i ciut, ciut. Uznałam że jestem cóś słabo usatysfakcjonowana ogrodowo i że koniecznie muszę zobaczyć włoskie zielone ( ku zgrozie Dżizaasa ) i zakupiłam była bileciki do Villa d'Este i ogrodów ( po obejrzeniu których z ust Dżizaas padło żeby w następne wakacje zatrzymać się na parę dni w Tivoli, bo ona chce mieć powtórkę z rozrywki a w ogóle to trzeba tu przywieźć zarówno Mamelona jak i Jądrzeja ).
Na tym się nie skończyło, mła poszła za ciosem i zarządziła zwiedzanie ogrodów przy papieskiej rezydencji w Castel Gandolfo, co jak się okazało kosztowało ją trochę zdrowia ( ale było tej troszki warte ). Pozazwiedzawcze wspominki z Tivoli to najgorsza kawa jaką mła piła na Półwyspie Apenińskim ( mła była cóś początkowo zdziwiona bo zgodnie z włoskim powiedzonkiem dobra kawa zaczyna się od pierwszej stacji benzynowej na południe od Rzymu, zdziwnienie jej przeszło kiedy uświadomiła sobie że ona znajduje się przecież w miasteczku leżącym na północny zachód od Rzymu ), świetne winogrona i bardzo przyzwoite lody melonowe oraz paskudny wyrób granitopodobny udający cóś wiśniowego ( amarena znaczy ). Castel Gandolfo to bardzo smaczna porchetta z odrobiną rozmarynu i dobre, cukiernicze czyli produkcji własnej lody bananowe.
Pamiuntków i prezentów prawie nie przywiozłam, sobie nie kupiłam perfum ( Mamelonowi zresztą tyż nie ) za to mnóstwo kasy wydawszy na bliety do tzw. atrakcji. Wyprawy za Rzym zmusiły mła do lepszego zapoznania się ze Stazione Termini i jego 29 peronami. Uwielbiam ten dworzec, jest piękny, przeskalowany po rzymsku i bardzo paszący do tego miasta. Dla mnie jego budynek jest surrealistyczny jak budynki z obrazów Giorgio Chirico. Włosi majo swoiste poczucie humoru, ściśle powiązane z poczuciem zagubienia w czasie, w związku z czym mła po dworcu chodziła krokiem dostojnym, rozglądając się po modernistycznej architekturze, jak też biegała jak szalona usiłując zlokalizować peron, którego nie było ale był tylko że tam gdzie się go nie spodziewała ( czysty surrealizm ). Tak w ogóle co do włoskiego poczucia czasu to mła uważa że najlepiej oddaje je widok który ją uderzył kiedy wylazła z Piazza del Popolo na Viale del Muro Torto coby dojść do stacji metra Flaminio - trzy zegary dość blisko siebie a każdy pokazuje inną godzinę. Taa... czas jest pojęciem względnym, życie jest bezwzględne więc trza dobrze żyć. O dolce vita!
To nie jest ostatnia wycieczka mła do Rzymu, niby spędziła w tym mieście dwa tygodnie ale nie zobaczyła jeszcze tego wszystkiego co chciała zobaczyć ( Parco degli Acquedotti widziany z okien pociągu mocno kusi ), niektóre miejsca chciałaby zobaczyć ponownie. Ponadto Mamelon zapowiedziała że nie pozwoli zastąpić się już never Dżizaasowi ( "Niech sobie nie myśli że mnie zastąpi w twoim sercu!" ) i że zamierza ruszyć na Rzym wiosną przyszłego roku. Chyba nawet pojedziemy do Tivoli, mła jeszcze nie widziała Parco Villa Gregoriana a cóś czuje że powinna.