piątek, 31 maja 2024

Wyprawa do wód

Moi Mili. Mła  wybywa na króciutko, ledwie parę dni,  do kurorta. Plan jest  taki że mamy się wygrzewać na plaży, chodzić na wolniutkie spacerki i przede wszystkim pluskać się w wodzie, nie bacząc na to że widok  nas w kostiumach kąpielowych może spowodować ucieczkę z plaży osób o wyrafinowanych gustach i poczuciu piękna. Możemy po tych czynnościach kupić sobie rybkę do samodzielnego przyrządzenia i nawalić się winem i na tym zakończyć wakacyjny dzień. Mamelon szalenie optująca dotąd za takim wypoczynkiem,  już cóś tam napomykała o wycieczkach "żebyśmy coś w końcu zobaczyły, bo na samej plaży to z nudów padniemy".  Mła podejrzewa  że ma to związek z małym sekrecikiem Mamiego, Mamelon ma problem z pływaniem,  oględnie pisząc. Jest jednakże nadzieja że nie będziemy za bardzo szaleć, bo temperatury zapowiadają się na takie, przy których panie w naszym wieku padają na twarz jak za dużo biegają. Ma być lighcik i spacerki z falami liżącymi umęczone bieganiem stópki.  Niech żyje wodolecznictwo! Na wszelki wypadek mła zarzundziła brzechtanie się jedynie przy brzegu. Mam zamiar cieszyć się tym leniwym urlopowaniem, bowiem na następny wypoczynek muszę poczekać do późnego września, wybieramy się wtedy z Tatusiem na grzybowy weekend.  Za ozdobnik dzisiejszego plażowego wpisu robią pocztówki "z wód" a w Muzyczniku uszy Wam będzie pieścić plażowa muzyczka. No to papatki.


środa, 29 maja 2024

Màntua, Mantova, Montova - część pierwsza

Lombardia ale nie Lombardia bo Mantua to... Mantua, miasto w dolinie Padu, które od  chciałam zobaczyć odkąd  skończyłam 16 lat. Już podczas naszej wyprawy do miasta zorientowałam się że popełniłam błąd, uważając że jeden dzień w Mantui starczy mła do oblookania miasta.  Nie starczył, mła ledwie liznęła tego co powinna liznąć, łącznie z lodami poziomkowymi. Mła powinna przyjechać  do Mantui jeszcze raz, najlepiej w porze zachodzącego lata, tak by załapać się na kwitnienie zawleczonych z Azji lotosów, które utworzyły wyspę na jednym ze  stawów otaczających Mantuę, zwanych jeziorami z racji słusznych rozmiarów. Może namówię kogo na taki wypad w przyszłym roku. Przy okazji zobaczylibyśmy Cremonę, z tą jej zdziwną katedrą, naprawdę odjechanym Duomo, no i  Parmę. Wycieczka do Mantui uświadomiła bowiem mła że do zwiedzania właściwego Toskanii mła jest potrzebne poznanie takich miast północy Włoch jak: Ferrara, Bolonia, Padwa, Werona, Parma, Genua, że o Wenecji ledwie napomknę. Miast które dla Italii były w swoim czasie tym,  czym dla Grecji były jej  miasta - państwa. Mła zwiedzając te stare miasta, które dziś są cieniami samych siebie sprzed paru stuleci,  czuje się tak jakby rozplątywała kłąb nici, widzi niteczki ale ma wrażenie że one jakby pożyczone  z innych kłębuszków. To jest tak jakby układała puzzle z  wielkim napisem "Przejście od średniowiecza do nowożytności" i ciągle jej jakichś kawałków brakowało. Wicie rozumicie, mła ma tzw. podkład, pięć lat brnięcia przez historię sztuki ale włoskie miasta żywcem ja zaskakują.  Może dlatego że mła pochodzi z kraju  gdzie zabytki są często gęsto pieczołowicie odtwarzane, że poza Gdańskiem to nasze miasta tak naprawdę nigdy nie były potężne, kraj nasz zawsze był sielankowo wsiowy i ta miejskość zastarzała we Włoszech jest dla mła  egzotyczna? No nie wiem, jednakże czuję że  chętnie powtórzyłabym tę trasę, którą w XVI czy XVII wieku pokonywała  dobrze uposażona młodzież z kraju nad Wisłą  w celu "nabycia ogłady i dla uczoności'.

Mantua niby nie taka rozlazła a nam ledwie kawałeczek udało się zobaczyć. Za to Mantui posmakowaliśmy i zaprawdę powiadam Wam, miasto to jest grzesznie smaczne.No i że tak to określę, kulinarnie swoiste. Dla mła Mantua w ogóle jest swoista,  jej odrębność kulinarna i wpływ jaki wywierała na  kuchnię okolicznych miast, takich jak Cremona, czy nawet Parma,  mła specjalnie nie dziwi. Świadczy o tym że to co rodziło się w tym miejscu było  oryginalne, odkrywcze i powodowało chęć naśladowania. To się nazywa eksportem kultury, choć niby  przyziemnych kulinariów dotyczy. Tak naprawdę w przypadku Mantui dotyczyło wielu innych spraw. Najśmieszniejsze jest to że ten rozbłysk kulturalnej supergwiazdy jaką w XVI wieku była Mantua, zrodził się z kompleksu zapyziałości, zaściankowości i wielkiej zazdrości skierowanej w stronę Florencji. Gonzagowie bardzo chcieli być Medyceuszami.  Dobra, zanim przejdziemy do konkretów  jedzonkowych mła zapoda Wam parę faktów o mieście. No albo pseudo faktów. Mit założenia miasta jest ściśle powiązany z historią prorokini Manto, która według tradycji greckiej była córką tebańskiego wróża Terezjasza. Grecy twierdzili, że Manto uciekła z Teb  do Lidii ale rzymska wersja legendy jest nieco  inna.  Manto schroniła się na bagnistym  terenie, gdzieś w dolinie Padu.  Płakała tak mocno nad swoją niedolą że z jej łez powstało jezioro, którego wody miały mieć tą magiczną właściwość jaką jest  nadawania proroczych zdolności tym, którzy tej wody skosztowali.  Manto w rej krainie poznała i poślubiła bóstwo rzeczne Tybrisa ( bożka Tybru ),  a ich syn Ocno ( zwany także Bianore ) założył miasto nad brzegiem rzeki Mincio , nazywając je na cześć swojej matki, Mantua. Ta mityczna wersja założenia miasta  jest opisana w Eneidzie Wergiliusza. Pięknie, bo w końcu Wergiliusz urodził się był w Mantui, patriotyzm lokalny wyznawał, a jakże! Według innej rzymskiej opowieści Mantua wzięła swoją nazwę od Mantha, etruskiego boga, władcy umarłych z tyrreńskiego panteonu. Chyba bardziej prawdopodobne choć wersja Wergilego prześliczna.

Mit o założeniu Mantui odrodził się za sprawą  Boskiej Komedii Dantego Alighieri. W XX kręgu Piekła, w którym  Dante i jego  przewodnik Wergiliusz spotykają się z wróżbitami. Właśnie wskazując jedną z tych dusz, Wergiliusz opisuje okolice miasta, jezioro Garda i bieg rzeki Mincio wpadającej do Padu w Governolo, nawiązując do legendy o wróżce Manto. W czasie renesansu ta legenda była bardzo popularna, zwłaszcza że Mantuę otaczała wówczas jeszcze większa ilość wód niż obecnie, znaczy  dowód był na  te płacze Manto. A teraz tak bardziej realnie - rzymski pisarz Servius Mario Onorato podaje, że Mantua była jednym z miast założonych przez starożytny lud Umbrii, po którym przyszli Etruskowie, zaś po nich Celtowie. Rzymianie przepędzili Celtów i rozpoczęli prace fortyfikacyjne. W tym czasie na świat przyszedł  Wergiliusz ( 70 -19 p.n.e. ) tak ważny obywatel miasta, że dziś jego podobizna znajduje się w herbie Mantui.  Po upadku Rzymu było jak wszędzie  w północnej części półwyspu - Ostrogoci, Longobardowie, Frankowie. W roku 1000 rozpoczęło się panowanie rodziny Canossa, hrabiów o longobardzkim rodowodzie. Najpierw panował Tedaldo z Canossy, używający tytułu markiza. Jego fortuna wzrosła bowiem popierał cesarzy z dynastii ottońskiej, znaczy saskiej. Zupełnie inny stosunek do niemieckich cesarzy, tym razem z dynastii salickiej, miała wnuczka Tedalda, Matylda, córka Bonifacego III, który swój dwór w Mantui utrzymywał na takim poziomie że cesarze z lekka zazdraszczali, co skończyło się normalnie, znaczy jak to w  takich sytuacjach bywa. Cesarz Henryk poczuł się   cóś niedogodnościowany, Bonifacy poczuł że chyba jednak lepiej poszukać  sobie gdzie indziej protektora i się sympatia rozeszła. Tak to jest jak zwierzchność widzi że  żyjesz na wyższym od niej poziomie. Matylda była jedną z tych uroczych średniowiecznych dam, których nie chcielibyście spotkać w ciemnej ulicy. Po tatusiu odziedziczyła cóś brak ufności we władzę cesarską i duuużo ambicji. Naprawdę duuużo a los jej sprzyjał, bo z kolei po swoim bracie Fryderyku odziedziczyła wielkie patrymonium. Matylda spokrewniona z cesarską rodziną znana była szeroko jako La Gran Contessa. Oczywiście dbała o PR, znaczy zajęła się budową kościołów i klasztorów, przytułków, bo kultura i dobroczynność zawsze  w cenie i ładnie się sprzedaje ale posiadłości pomnażała w sposób bezczelny. Kiedy trzeba było, czyli kiedy ktoś jej wlazł w drogę,  Matylda przywdziewała zbroję i stawała na czele wojsk. I to wszystko w XI wieku.

Matylda co prawda zaczynała jak Pambuk przykazał, poślubiła w 1069 roku Gotfryda  III z Lotaryngii, zwanego Garbatym. Urodziła mu jedną córkę, która zaraz umarła, rozczarowując matkę i Matylda uznała że dość tego szczęścia małżeńskiego z niskorosłym garbuskiem. W 1071 roku już miała orzeczone repudium.  Wiem  że będzie problem z uwierzeniem ale to szczera prawda - Matylda oddaliła męża. Dobrze że był ustosunkowany i w klasztorze go nie zamknęła. Biedaczek usiłował ratować małżeństwo, czytaj zabezpieczyć dobra toskańskie, z których Matylda go wywaliła, ale ani jej mamusia, będąca macochą  Garbatego, ani papież Grzegorz VII, któremu Matylda postanowiła grzać wyrko, nie byli skłonni do słuchania jeremiad.  Tym bardziej że mamusia dostała od córuni możliwość zarzundzania jej dobrami a papież, jak wieść gmina niosła,  pod pantoflem Matyldy zabrał się za reformę Kościoła ( hym... zrozumiałe staje się odpuszczenie rzundzenia swoimi dobrami na rzecz mamusi, Matylda realizowała większe cele polityczne, ona o supremacje papiestwa nad cesarstwem walczyła a nie o jakieś tam kolejne Bździszewo w  Italii  ). Gotfryd III w ramach msty poparł cesarza. Święty Grzegorz Hildebrand urodził się w niezamożnej  rodzinie, szlachetnie urodzona Matylda, która od szóstego roku życia była najbogatszą partią Italii, gwarantowała mu poparcie i trzeba przyznać, była wobec niego lojalna podczas  wojen dotyczących sporu o inwestyturę. Spór ciągnął się latami ale decydujący cios wymierzył cesarstwu Grzegorz.  Owszem po słynnym cesarskim łażeniu w worze pokutnym wokół murów Canossy,  cesarze jeszcze wierzgali ale ich siła malała. Papieży pokonał dopiero król Francji, Filip Piękny, dwa wieki później. A i to było na terenie  Italii zwycięstwem krótkotrwałym, bo o ile poza Włochami królowie  i książęta często robili co uważali, więc żeby nie dopuścić do rozmycia  autorytetu Kościół godził się na kompromisy, to na Półwyspie Appenińskim papieże mieli nadal dużo więcej do powiedzenia niż gdzie indziej. Jak widzicie Matilda di Canossa  była jedną z najważniejszych postaci sprawujących rządy w średniowieczu,  jej wpływ na kształt religii, a tym samym kultury był olbrzymi. Po śmierci papieża Grzegorza VII w 1085 roku Matylda nadal była filarem Kościoła reformowanego. Największa klęska Matyldy, utrata panowania nad miastami północnych Włoch, stała się zarzewiem nowego ogienka. Miasta włoskie wyzwolone z okowów feudalizmu dokonały trwałych zmian w strukturze społecznej. Tak, tak, nawet klęski Matyldy nie przyniosły jej ujmy, rzadka sprawa.

Po śmierci Matyldy w 1115 roku zrobiło się bordello,  doszło do częstych starć z sąsiednimi miastami: Weroną, Cremoną i ludźmi zamieszkującymi  Reggio Emilia.  Trzeba było tego chaosu by się coś nowego urodziło, chaos nie jest stanem bezpiecznym ale niewątpliwie jest stanem twórczym. A tak w ogóle  na marginesie współczesnych zamartwiań i narzekań na  kondycję władzy. W  tym pobożnym średniowieczu, za czasów Matyldy, Eupraksja Adelajda, cesarska małżonka rodem z Kijowa, oskarżyła była swojego męża o bycie zmuszaną do uczestnictwa w orgiach, do których zresztą miał być przymuszany ponoć cały cesarski dwór, król Francji Filip I był notorycznym bigamistą a chrześcijańskiego króla Harolda w Anglii pogonił bękart z Normandii, który tak naprawdę miał gówniane roszczenia a nie prawdziwą podstawę prawną do zasiadania na tronie Anglii.  Tyle w sferze polityczno - obyczajowej, w tej politycznej to  była parada antypapieży i zawierania wiecznych umów trwających parę miesięcy. Spory rodzinne łagodnych Piastów często  kończyły się wygnaniem, kastracją albo oślepieniem, samo chrześcijańskie umiłowanie bliźniego. Mła widzi pewien postęp, w czasach obecnych naszego prezydenta rzundzące , które za nim nie przepadają,  raczej  nabiału nie pozbawią. Dobra, wracamy do naszych baranów, czyli co zostało po czasach Matyldy w Mantui.  Otóż ostało się baptysterium. Co prawda w stanie szczątkowym. Rotunda San Lorenzo to jedna z najstarszych budowli sakralnych w Mantui, zbudowana w XI wieku. Budowę rotundy rozpoczęto w  1078 roku a zakończono w roku 1082, taką datę przynajmniej zapisano na XV wiecznym tynku, więc tak po prawdzie to opieramy się w tym datowaniu na średniowiecznej tradycji. W rotundzie niegdyś przechowywano relikwię Krwi Chrystusa,  zebraną ponoć przez świętego Longinusa, którą obecnie przechowuje się w krypcie pobliskiej  bazyliki Sant'Andrea. Obiekt  znajduje się na Piazza delle Erbe, jednym z dwóch najbardziej znanych placów Mantui. Tak po prawdzie to budowla usytuowana jest na niższym poziomie, znajduje się około 150 cm poniżej Piazza delle Erbe. Mundre ludzie twierdzą że ta różnica poziomów wynika z tego że monoptero - perypteralna konstrukcja z istniejącymi nadal  dwiema  kolumnami i innymi kamiennymi detalami konstrukcyjnymi rodem z antyku, sugerują, że kościół został zbudowany poprzez odzyskanie materiału i  rekonstrukcję wcześniejszej budowli rzymskiej, datowanej na IV wiek, która była prawdopodobnie świątynią  lub grobowcem tolosem.

We wnętrzu rotundy znajduje się napis odnoszący  się do fundatorki, Matyldy z Canossy. Na przestrzeni wieków budowla ulegała radykalnym przekształceniom, kombinowano na całego.  Jeden z  projektów transformacji autorstwa Leona Battisty Albertiego został  wdrożony, później swoje dołożył  Gulio Romano, ale prace ustały i żaden z tych projektów nie był ostatecznie zrealizowany. Były to zatem takie "przebudowy w połowie". Projekty przebudowy nie były kontynuowane bowiem w  1579 roku na rozkaz księcia Guglielmo Gonzagi świątynię dekonsekrowano. Rotunda dość szybko popadała w ruinę, czemu nie ma się co dziwić, zważywszy na to jak była wykorzystywana.  Najpierw stała się zwykłym magazynem, a nieco później  budynkiem do prywatnego użytku, znajdującym się na granicy gęsto zaludnionej dzielnicy żydowskiej.  Obrosła w mnóstwo przybudówek, zatraciła niemal swój kształt. W 1908 roku budynek został wywłaszczony i wydano zgodę na jego rozbiórkę. W trakcie tych prac rozbiórkowych, po  uwolnieniu rotundy od nadbudówek i budynków przylegających, całkowicie zasłaniających buowlę, nagle okazało się że w Mantui przetrwała rotunda z XI wieku. Oczywiście nikt   już nie myślał o rozbiórce, zamiast  tego  rotundzie wyrosła kopuła, inspirowana kopulą rotundy San Tomè di Almenno San Bartolomeo.  Na próżno szukać  rotundy San Lorenzo na starych zdjęciach Mantui, rotunda była ale dopiero w początku XX wieku ją odsłonięto i uzupełniono. W 1911 roku budowla została ponownie konsekrowana, dla publicznego kultu  otwarto ją   w 1926 roku. Budynek trafił pod opiekę Bractwa Dominikanów, które wzięło na siebie ciężar jego renowacji, konserwacji i udostępnienia publiczności. Klatka schodowa umożliwiająca wejście do kościoła została zbudowana w marcu 1939 roku, a jej uroczyste otwarcie odbyło się 21 kwietnia 1940 roku. W kolejnych dziesięcioleciach budynek był  poddawany  niewielkim przeróbkom, związanym głównie z  wymogami  bezpieczeństwa

Rotunda San Lorenzo to  przykład sztuki romańskiej, kościoła zbudowanego na rzucie centralnym, zakończonego półkolistą absydą, z typową  górną emporą, w której zachowały się fragmenty fresków z XI - XII wieku. Freskom trzeba się solidnie przyjrzeć, zachowały się fragmentarycznie. To dość rzadki przykład malarstwa  romańsko - lombardzkiego, wyraźnie wywodzącego się ze szkoły bizantyjskiej. Freski przypisywane są różnym twórcom, część z nich, znajdujących się w apsydzie, przypisywana jest nieznanemu XIV wiecznemu malarzowi z Werony. Malowidło z apsydy przedstawia świętego Wawrzyńca, znaczy Lorenza.  Nieco młodsze są pozostałości fresków w pasie oddzielającym galerię górną od galerii dolnej. jednakże  na mła największe wrażenie wywarły pozostałości postaci z aureolą i pięciu aniołów powstałych w czasach  bliższych Matyldzie. Może dlatego że to pierwotna dekoracja tej świątyni, jakby  najbardziej z nią związana?  A może po prostu malowali je twórcy bardziej utalentowani niż ci, którzy tworzyli późniejsze dekoracje? Matyldę w końcu było stać na najlepszych malarzy.  No dobra, od malunków do architektury - dziesięć półkolumn zdobiących fasadę odpowiada liczbie kolumn wewnątrz, oddzielających nawę od obejścia ze sklepieniami krzyżowymi . Z tych wewnętrznych kolumn dwie w absydzie są wykonane z marmuru, a pozostałe zrobione są z... terakoty. Istnieje również dziesięć arkad górnej galerii, które umożliwiają pogapienie się na nawę. Jedna z kolumn w absydzie pochodzi z czasów rzymskich , a niektóre z zaprawowych lizen zdobiących empory dla kobiet pochodzą z IX wieku. Rotunda zbudowana jest z cegieł, to lombardzka tradycja, elementy antyczne są  marmurowe, jednakże nie mamy pewności że rzymska budowla poprzedzająca kościół nie była ceglana, tam naprawdę ciężko jest się dogrzebać  co z czego. A tak w ogóle  to baptysterium było inspirowane kościołem Grobu Pańskiego w Jerozolimie, budynkiem pochodzącym z IV wieku. Uważano że relikwia Krwi Chrystusa powinna mieć podobną "oprawę" jak grób Jezusa.

W XII wieku miały miejsce bardzo ważne dla Mantui prace wokół miasta,  architekt i inżynier hydraulik Alberto Pitenino na zlecenie gminy Mantua zorganizował system obronny miasta, spowodował że wody  rzeki Mincio   całkowicie otoczyły zamieszkałe centrum miasta.  Stworzono  cztery  zbiorniki, zwane   jeziorami.  Ich nazwy to: Superiore, di Mezzo, Inferiore i Paiolo.   Mantua została wyspą.   Do miasta można było dotrzeć dwoma mostami : Ponte dei Mulini i Ponte di San Giorgio. Oba te mosty nadal istnieją, choć jedno z "jezior" już nie istnieje. W późniejszej epoce wykopano kanał przecinający miasto na dwie części, łączący Jezioro Dolne z Jeziorem Górnym. System  tam  i śluzy umożliwiał odpowiednią odpowiednią gospodarkę wodną, woda miała bronić miasta a nie je zalewać. Niestety cóś poszło nie tak bo w XVII wieku miała  miejsce tak katastrofalna powódź, że dziś  historycy  uznają ją za jeden z powodów gwałtownego upadku Mantui. Rzeka  Mincio, naniosła do jezior tyle błocka że przekształciło ono jeziora w niezdrowe bagna, co miastu wyraźnie nie posłużyło.  Następnie osuszono jezioro Paiolo na południu, dzięki czemu miasto pozostało skąpane w wodzie tylko z trzech stron,  niczym półwysep. Tak zostało do dziś,  w zakolu rzeki Mincio są trzy zbiorniki wodne,  które sprawiają że  Mantua wygląda jakby wyrosła na lagunie.  W 1984 roku utworzono Parco Regionale del Mincio, którego częścią jest terytorium gminy Mantua. Teraz o lotosach. W 1921 roku doktor nauk przyrodniczych z Uniwersytetu Parmeńskiego, Maria Pellegreffi, zasadziła pierwsze kłącza lotosów w Lago Superiore. Nie myślano o urodzie kwiatów, nasiona pozyskano od włoskich misjonarzy, którzy znali rolę owoców lotosu w diecie ludów Azji. Nasiona lotosu miały stanowić bazę żywieniową jakby co, lotos jednak zupełnie nie przyjął się we włoskiej kuchni. Za to świetnie przyjął się wodach jeziora. Skolonizował jezioro i rozprzestrzenił się na bagnistą dolinę rzeki Mincio, ku utrapieniu przyrodników, bo zaburza równowagę w pobliskim parku krajobrazowym Parco Regionale del Mincio. Dziś mocno się ogranicza jego rozrastanie, jednak na wodach Lago Superiore letnią porą  odbywają się ciągle prawdziwe pielgrzymki do lotosowej wyspy.

Cdn.

poniedziałek, 27 maja 2024

Codziennik - ciepełko i deszcze

Mła po rozmówkach ogrodowych z Mamelonem postanowiła dokrzaczyć ogród hortensjami. Konkretnie to hortensjami ogrodowymi Hortensia macrophylla. Mła swego czasu próbowała uprawy tego gatunku ale słabo jej szło, znaczy krzaczki nie wymarzały ale z kwitnieniem było krucho. Ogród Mamelona, Mamelonoison,  położony jest cóś niecałe dwieście metrów od młowego Alcatrazu i u Mamelona  hortensje co roku kwitną. Co prawda nie wszystkie ale taka klasyczna, zwana Andrzejem Nowakiem od imienia i nazwiska darczyńcy, ta co roku kwitnie ogromnymi kwiatostanami. Mła zanęcona  sukcesami Mamelona w uprawie  tych krzoczków postanowiła spróbować jeszcze raz z hortensjami w Alcatrazie. Ponieważ to uprawa testowa mła nie kupiła niczego wypasionego tylko najtańsze krzoczki,  jeżeli w przyszłym roku pojawią się  jakiekolwiek kfiotki mła rozważy zakup kolejnych hortensji. Może nawet takich bardziej wypasionych.

 

Domowo mła odnotowała stratę, Mrutek Niszczyciel zbił mła jeden z wazonów z miodowego szkła. Dlatego że tyłek musiał się znajdować nie tam gdzie powinien i trzeba było się drapać. Mła się wyraziła słowem bardzo żwawym  a Mrutek się obraził. Niech się cieszy że w tyłek nie dostał bo powinien, tyle razy prosiłam   "Mruciu zejdź stamtąd". Mła martwi się o Okularię, jej obecny partner ją leje, czas najwyższy ukrócić ten oparty na przemocy związek. Okularia ma niestety słabość do tzw. bad guys i choć mła jej wytrwale tłumaczy że takie stadła nie mają przyszłości to ta głąbiasta, kocia  Marilyn brnie w takie układy. Potem jest lana i gryziona a  muama musi po nocach interweniować, bo Ukularia wrzeszczy "Mraaauuuatunku!" Sztaflik  i Szpagetka prowadzą w tej chwili jakieś zawody w upierdliwości wobec mła, jak na razie  idą łeb w łeb, mła jest troszki poirytowana ich występami , choć na tle wyczynów  Mrutka i przygód sercowych  Okularii to jest w zasadzie lighcik.

Miniony tydzień był przekropny, choć baaardzo ciepły. Paprociumy mła szczęśliwe z wyjątkiem jednego z języczników, którego podżarły mrówki ( to akurat nie ten przy którym stoi na fotce Szpagetka ), natomiast mła niepokoją różane krzewy. wicie rozumicie, wilgoć i ciepełko to idealne wręcz warunki do rozwoju grzybków. Mła będzie musiała solidnie przyciąć po kwitnieniu krzewy, tak żeby między te rosnące blisko siebie  "więcej powietrza wpuścić". Ten tydzień ma być podobny, znaczy lać będzie tradycyjnie w okolicy dni wolnych, he, he, he. Wielki Pogodowy cóś krotochwilny. Mła zaplanowała  posadzenie lawend, może tak kole środy  się jej uda. Lawendy i lawandyny mają już całkiem spore kłoski, w tym roku rzeczywiście sezon ogrodowy jest zwariowany, dwa tyźnie do przodu, mimo tych kwietniowych mrozów.  No i to by było na tyle. Zdjęcie ogródkowo - domowe a w Muzyczniku Piosenka o "małym ogrodniku". Tak na pytanie o czym jest utwór śpiewany przez Ewę Demarczyk odpowiedziała moja "średnia" sister.  Była wówczas dziesięciolatką w typie "mały prawnik", he, he, he.


środa, 22 maja 2024

Codziennik - spokojnie, znaczy wpis o niczym

Niby nic się nie dzieje a mła ciągle nie ma czasu. To zrobić, to zrobić, tego  pod żadnym pozorem nawet nie próbować robić. Mła odbębnia zaległych stomatologów, szykuje  się na imprezy okolicznościowe, usiłuje kontrolować koty, z marnym skutkiem bo robią co chcą, swoje kamieniczno - domowe zrobić musi, ogród atakuje z doskoku. Wieczorem włącza sobie jakiś film, wszystko jedno jaki, bo i tak przy "oglądaniu" zasypia. Oglądanie w cudzysłowie bo mła  do odlotu wystarczy kwadrans. Ech... nie wiem jak to się dzieje ale im bardziej mła brnie w kalendarz, znaczy  im starsiejsza jest, tym czas szybciej  pędzi. Nie mła pierwsza odkryła tę zależność, to stare odkrycie, znacznie starsze niż teoria względności  autorstwa drogiego Alberta. Jedno co dobre z tego braku czasu to jest to że mła musi błyskawicznie ziarna od plew oddzielać, w związku z czym szybciorem dokonywa w zalewie informacji szpery i wyboru a wynik tej przebieżki chroni ją od wpadania w panikę - "Co też to się nie dzieje?!"  Dzięki takiemu podejściu do spraw info mła czyma rękę na pulsie, jednocześnie nie dając się nakręcać i wkręcać. Bajkopisarstwo w sferze info bowiem trwa. "Bez mowy nienawiści", he, he, he ale za to z takim przekazem żeby czytelnicy jedynie słusznej opowieści o info do gardeł skakali czytelnikom  dla których opowieść o info, jedynie słuszną ma się rozumieć, stworzył któś inszy.

Ogrodowo to mła idzie ciężko, owszem deszcz spadł ale zaraz potem uderzyło takie gorąco że zrobiła się sauna. Ogrodowanie w saunie to nie jest to co tygrysy lubią najbardziej, mła zatem ogroduje pod wieczór, króciutko, zanim z ogrodu wygonią ją kumory, tnące  niemiłosiernie. Wieczorem mła zgarnia tyż z ogrodu koty, nagrzane słoneczkiem, świeżo obudzone, ze sporym zapasem sił i chęcią  do nocnych zabaw. Parę razy w nocy jest budzenie mła i zaproszenia do zabaw, zwłaszcza Mruciu uznawa że madka o trzeciej nad ranem powinna dostarczać kotu rozrywek. Jakimś cudem jeszcze nie mam podrapanego nosa, nie wiem dlaczego bo łapeczka budząca nie ma schowanych pazurków. U Mamelona jak u mła, się  codziennik  toczy i trza się cieszyć że jest taki zwyczajny, no, może poza Sławencjuszem na sterydach bo jego rwa barkowa wymagała dołożenia farmacji.

Dziś za ozdóbstwo robią motywy z kartek zielonoświątkowych a w Muzyczniku stara piosenka o podziałach. Nie w wykonie oryginalnym ale za to bardzo dobrym. Tak jest zawsze kiedy publiczność śpiewa z wykonawcą.

sobota, 18 maja 2024

Lombardia - Lago di Garda - Sirmione

Do Sirmione przygnała nas opowieść kerownika Dżizaasa o urokach miasteczka i blaknące wspominki Mamelona, która była w Sirmione  jakieś ćwierć wieku temu. Niech szlag trafi pomysł przyjazdu na półwysep, na którym się  Sirmione znajduje, w Dzień Wyzwolenia!  To była prawdziwa droga przez mękę.  O ile po wyjeździe z Salò  droga zapowiadała  się na luźniutką o tyle im bliżej półwyspu tym większa liczba samochodów  wokół nas. Przy samym  półwyspie dzikie zawody, turyści zsamochodowani polują na miejsce parkingowe. Podstępne podjeżdżania i takie tam zabawy okraszane wybuchami południowego temperamentu. Na sam półwysep nie sposób się było dostać  bo któś poszedł po rozum do głowy i wpuszcza się tylko  tyle samochodów ile jest w stanie pomieścić się  na półwyspianych parkingach, zatłoczonych w dzień świąteczny do wypęku.  Kursuje autobus wahadłowy, sztuk parę samochodów w tę i we w tę i szlus. Promenada do miasteczka zatłoczona jak rzymskie Schody Hiszpańskie w sezonie, tłumy dzikie a bambini darły japy jeszcze mocniej niż te w bazylice w Bergamo. Jakby było mało wokół architektoniczna groza, hym... Jądrzej jako pierwszy wypowiedział ponuro brzmiące - "Władysławowo!". No coś jest na rzeczy, słynny włoski design jakby zapadł się pod ziemię, półwysep oblepiony jest zabudową w stylu późny XX wieczny kurort nadmorski gdziekolwiek. Naprawdę gdziekolwiek, na włoskiej gelaterii mła dostrzegła napis "lody, lody" , na widok tłumów kłębiących się wokół tego przybytku  zrobiło się mła lodowato jakby zawiało od Bałtyku.   A to wszystko ohydnie kurortowe w tzw. przecudnych okolicznościach  przyrody, na promenadzie tłum, miasteczko zapchane a wokół na jeziorze stadka ptoków i chlapiące się przy brzegu żółwie. Jezioro dziko przyrodnicze a na półwyspie turystyczne piekło. Apogeum to  piekiełko miało w okolicach Castello Scaligeri vel Rocca Scaligera, gdzie liczba człeka na metr kwadratowy osiągnęła tak katastroficzne rozmiary że  Klub Rzymski wieszczący w latach 70 ubiegłego wieku przeludnienie planety, byłby prawdziwie usatysfakcjonowany grozą tej sytuacji. Jak się  domyślacie  groza na grozie zrobiła na nas nieliche wrażenie. Dopiero widok sprzedawcy granity i lemoniady z cytronów na tle zamkowych murów wlał w nas nadzieję że może nie będzie to tragiczna pomyłka turystyczna.

No bo wicie rozumicie, widok zamku,  twierdzy strzegącej jedynego  punktu dostępu z lądu do miasteczka był taki mało "władysławowski".  Staroć to staroć, się wybroni  i jeszcze doda splendoru  kurortowisku rozciągającemu się od południa półwyspu. Od północy spoko, spoko, rozciąga się miasteczko  pamiętające głębokie średniowiecze a kto wie czy i nie czasy starożytne, bowiem w północnej części półwyspu znajdują się tzw. "Groty Katullusa" czyli nic innego jak ruiny rzymskiego domusu zbudowanego między końcem I wieku p.n.e. a I wiekiem naszej ery. Co prawda rzymskie  ruiny to tak na samym cypelku ale wille bogatych Rzymian potrzebowały zaplecza a że było ich na półwyspie więcej, zatem mła nie wyklucza że kompleks willowy był tak solidnie rozciągnięty że wchodził w miasteczko, choćby częścią mniej reprezentacyjną.  Rocca Scaligera strzegąca dostępu  do miasteczka została zbudowana przez rodzinę Scaligeri w XIII i XIV wieku w dwóch fazach: pierwszą za czasów Mastino I i ostatnią za Cangrande I. Rodzina Scaligeri trzęsła Weroną i okolicą, historia pojawienia się jej na półwyspie jest związana z poskramianiem herezji, które tak po prawdzie było pretekstem  dla pozyskania zdobyczy terytorialnej dla rodu. No ale  po kolei, zanim dojdziemy do czasów panowania Scaligerich  i zbudowanie przez  nich zamku otoczonego wodami jeziora Garda, wspaniałej twierdzy o wysokości 47 metrów,  bronionej przez trzy wieże, z ufortyfikowanym portem zwanym Darsena, będącym schronieniem  dla jeziornej floty, znajdującym się na wschód od głównej budowli, zamku nadzwyczaj urodnego, którego blanki twierdzy zbudowane są na tzw.  jaskółczy ogon - znak "firmowy" budynków Scaligerich, podczas gdy blanki portu zbudowane są w typie  grotów włóczni, którego strzeże w dodatku wenecki lew dodany za czasów panowania Serenissimy, zacznijmy od czasów wcześniejszych, od czasów neolitu i starożytnych. Miejsce wznoszenia budowli na palach  Lugana Vecchia położone jest pomiędzy Luganą a Colombare di Sirmione, zostało odkryte w 1996 roku  i w 2011 roku  wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO,  wraz z innymi prehistorycznymi neolitycznymi miejscami budowli palowych  w całych Alpach. Mła nic  nie słyszała ani nie czytała  o zwiedzaniu tych stanowisk. Za to o dostępie do świadectw czasów starożytnych to i owszem, można zwiedzić  wykopki.

Kompleks archeologiczny, badany już na  początku XIX wieku jest najważniejszym świadectwem okresu rzymskiego na terenie półwyspu i uważany jest za najlepiej zachowany przykład rzymskiej willi  w północnych Włoszech. Termin "Groty Katullusa" wywodzi się z XV wiecznej tradycji , kiedy to ruiny z podziemnymi częściami  przed erą wykopalisk uważano za jaskinie. Tradycja, począwszy od Marina Sanudo Młodszego, podaje że willa należała do Gajusza Waleriusza Katullusa, który w jednym z wierszy twierdził, że jest właścicielem posiadłości w Sirmione. Tak naprawdę to nie ma jednak pewności, że ruiny willi  to ruiny budynku w którym mieszkał łaciński poeta, także ze względu na potwierdzoną obecność innych willi wzdłuż półwyspu. Teren "Grot Katullusa" zajmuje powierzchnię około dwóch hektarów. Starożytna budowla miała plan prostokąta o długości 167 metrów i szerokości 105 m, z dwoma przednimi częściami po dwóch krótszych bokach i ogrodem, obecnie jest w jego miejscu gaj oliwny. Widoczne pomieszczenia willi noszą nazwy umowne, wywodzące się zarówno z lokalnej tradycji, jak i interpretacji podawanych przez badaczy podczas pierwszych wykopalisk. Znaleziska archeologiczne przechowywane są na stanowisku archeologicznym w Sirmione i w Miejskim Muzeum Archeologicznym Giovanniego Rambottiego w Desenzano del Garda, tam też chyba są jakieś wspominki po budowlach na palach. To skupisko willi na półwyspie  było ważnym ośrodkiem  w czasach rzymskich,  Via Gallica biegła wzdłuż południowego brzegu jeziora, a  z czasem przecinała przesmyk półwyspu Sirmione, miejsce które leżało przy tak ważnym szlaku nie mogło być nieważnym.  Od III do V wieku okolice   Sirmione były miejscem różnych starć. W 249 roku naprzeciw siebie stanęły armie Decjusza Trajana i Filipa Araba , natomiast w 268 roku doszło do bitwy nad jeziorem Benaco czyli Lago di Garda pomiędzy cesarzem Klaudiuszem Gotem a federacją Alemanów.  W 312 roku miało tu miejsce pierwsze starcie wojsk Konstantyna I z wojskami Maksencjusza , które było   preludium do bitwy pod Weroną. W roku 463 wojska Libiusza Sewera, pokonały Alanów na ziemiach Lugany.  Te ciągłe utarczki, bitwy, podjazdy spowodowały że w pierwszych latach V wieku końcowa część półwyspu Sirmione została dzięki sztucznemu przecięciu przekształcona w wyspę i zostały tam następnie wybudowane   fortyfikacje. Architektura obronna na półwyspie to starożytna sprawa, starsza niż  zamek Scaligerich, tam po prostu było rzymskie  castrum.

W pierwszej połowie VIII wieku Sirmione było własnością szlachcica longobardzkiego o przecudnym imieniu  Cunimondo, będącego dworzaninem króla Desideriusa. W 762 roku dworzanin ów popadł był w konflikt z dworzaninem królowej Ansy, żony Dezyderiusza. Źle się to skończyło bo gasindio królowej Ansy nie przeżył bójki z Cunimondo. Za karę Cunimondo został pozbawiony majątku i osadzony w więzieniu a jego majątek dostał się klasztorowi  San Salvatore, założonemu "w celu zbawienia dusz"  przez monarchów longobardzkich. Królowa Ansa założyła filię klasztoru, odnawiając rzymską rezydencję i budując bazylikę San Salvatore in Cortine. W tym samym okresie powstały także pierwszy kościół San Pietro in Mavino oraz kościół San Martino in castro Sermioni , czyli znajdujący się wewnątrz rzymskiego castrum. Karol Wielki w roku 774  oddał "wyspę", zamek i klasztor  francuskiemu klasztorowi świętego Marcina z Tours. Jednak po kilku latach majątek powrócił do klasztoru w Brescii wraz ze wszystkimi przynależnościami, takimi jak port, kościoły półwyspu i dochody z gruntów w okolicy. Kolejny cesarz,  Karol Gruby,  nadał klasztorowi  przywilej urządzania targu rybnego, co przynosiło całkiem niezłe dochody z handlu solonymi czy suszonymi rybkami. W kolejnych wiekach panowanie klasztorów nad półwyspem malało, w roku  1158 półwysep należał,  przynajmniej nominalnie, do Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Cesarz Fryderyk Barbarossa przyznał Sirmione szerokim gestem  dość dużą autonomię, znaczy mieszkańcy podlegali bezpośrednio władzy cesarza.  W XIII wieku zarówno Fryderyk II w 1220 roku, jak i Konradin Szwabski w 1267 roku potwierdzili i rozszerzyli przywileje i koncesje fiskalne przyznane miastu,  potwierdzając cesarskie fideikomisy. Te dobrutki były nieprzedawnialne i niezbywalne, ostały się za panowania  Scaligerich, którzy pojawili się w wyniku pewnego aktu. Otóż przy ciężkim bałaganie, który powstał w wyniku tej radosnej germańskiej polityki w Italii, której wykwitem było Święte  Cesarstwa Rzymskie Narodu Niemieckiego, wraz z upadkiem znaczenia tejże instytucji, co znalazło np. wyraz w ścięciu Konradina, mniejsze ośrodki miejskie szukały wsparcia większych  miast. Ta sama historia co w Bergamo, Lovere czy Salò.  Już w 1197 roku burmistrz Sirmione przysiągł wierność Weronie, tym aktem łącząc miasto  nad jeziorem Garda z miastem nad Adygą. Najbliższy z silnych sąsiadów dawał gwarancję przetrwania, oba miasta były gibelińskie czyli popierały cesarzy, no i w związku z tym Werona obiecała szanować cesarskie przywileje dane Sirmione. Sojusz był logiczny. 

Werona była w wiekach XIII i XIV na tyle silna, że naturalnym wydawało się uciec przed niepokojami pod jej opiekuńcze skrzydła. Niestety na Weronie ciążyła papieska ekskomunika, którą załatwiło miastu trzymanie się Konradina, cóś trza było zrobić aby ją zdjąć. Tymczasem w Sirmione jak na zamówienie  znajdowała  się liczna wspólnota katarów i członków wspólnoty zwanej Patareni vel Patarini, również uznawanych przez Kościół za heretyków.  Jak stwierdzili inkwizytorzy przysłani tam przez trybunał, katarzy i Patareni  przejęli całkowitą kontrolę nad miastem. No to werończycy przystąpili do likwidowania zaprzaństwa w Sirmione. W 1276 roku Mastino della Scala uzyskał od soboru w Weronie możliwość zwerbowania dwóch kompanii żołnierzy do walki z Patarini Sirmionesi. Kontrolę nad nimi powierzono Alberto, bratu Mastino.  Heretycy zostali aresztowani i zamknięci w więzieniach w Weronie, gdzie początkowo byli traktowani dość łagodnie. Niestety wraz ze zmianą władzy w Weronie, czyli przekazaniem jej Alberto,  166 heretyków, którzy nie okazali skruchy,  zostało spalonych na stosie w werońskiej Arenie. Było to wydarzenie, które załatwiło sprawę z papieżem Mikołajem IV,  pozwoliło zdjąć ekskomunikę z werończyków i ich władców.  I tak Patarini Sirmionesi przywrócili mieszkańców Werony matce naszej Kościołowi. W związku z powszechną miłością jaką  ród Scaligeri po numerze z heretykami cieszył się na półwyspie, postanowiono wybudować na miejscu rzymskiego castrum Sermione cóś bardziej nowoczesnego, tak żeby ci z Sirmione darzyli werończyków należytym szaconkiem. Rocca Scaligera została ukończona za panowania Cangrande I,  syna Alberto, który dziś znany jest nie z wojennych zdobyczy, bo kogo obchodzi zdobycie Vincezny, Padwy czy Treviso, tylko z tego że był patronem Dantego. Łatwiej jakoś przejść do historii jako mecenas niż wojownik, zabijaką to trzeba być w większej skali.

W 1378 roku Sirmione zostało podbite przez Gian Galeazzo Viscontiego , który odnowił przywileje feudalne gminy Sirmione. Na początku XV wieku  Sirmione zostało  zostało z kolei przejęte przez Francesco Novello da Carrara , ówczesnego pana Werony, a następnie w 1405 roku przeszło pod kontrolę Republiki Weneckiej, Serenissimy. Pod rządami Wenecji Sirmione straciło na znaczeniu, życie bardziej wartkim nurtem toczyło się w pobliskiej Peschiery.  Było nadal  placówką wojskową, o czym świadczy budowa wewnątrz zamku małego kościoła świętej  Anny, przeznaczonego do kultu religijnego garnizonu.  Miasto rozwijało się wolniej ale coś tam się działo. W XV wieku na pozostałościach kościoła San Martino in Castro zbudowano kościół Santa Maria Maggiore. Panowanie Serenissimy zakończyło się  w 1797 roku kiedy Sirmione zostało po raz pierwszy zajęte przez wojska francuskie prowadzone przez Napoleona. Potem przez kilka następnych  lat była taka reorganizacja że nazwy prowincji których częścią było Sirmione zmieniały się częściej niż paryska moda. Kiedy przyszła kryska na Matyska czyli Napka, w 1816 roku po Kongresie Wiedeńskim i ustanowieniu Królestwa Lombardii - Wenecji pod administracją austriackich Habsburgów, Sirmione zostało przydzielone do  prowincji Brescia. W 1859 roku, podczas drugiej wojny o niepodległość Włoch, Sirmione zostało zajęte przez wojska francusko - piemonckie, które w  bitwach pod Solferino i San Martino zwyciężyły  armię austriacką. Sirmione włączono do Królestwa Sardynii.

Pod koniec XIX wieku miały miejsce prace nad intubacją wód termalnych.  Źródło termalne było znane już w XVI wieku , jednak głębokość, z której wypływało, wynosząca 19 metrów poniżej poziomu jeziora, uniemożliwiała dotychczas jego wykorzystanie. Dzięki rurze możliwe było uruchomienie pierwszej termy i przeprowadzenie pierwszych analiz jakości wody, które okazały się być należycie zasiarczkowane. Źródło termalne wypluwa z się bromowo-jodową wodę siarkową pochodzenia wulkanicznego i obsługuje dziś dwie termy: "Catullo"  w pobliżu jaskiń o tej samej nazwie oraz "Virgilio" w rejonie Colombare. Mła czuła smrodek czarci czyli siarkowe wonie w pobliżu term. I tak Sirimione rozpoczęło karierę uzdrowiska. Jak uzdrowisko to się wysypały wille, ponownie. XVII wieczny pałac położony na centralnym placu Piazza Giosuè Carducci to było za mało rezydencjalności dla miasteczka.Villa Koseritz  to willa położona na wzgórzu Cortine,  z ogromnym neoklasycystycznym parkiem z romantycznymi wtręcikami, zbudowana przez hrabiego Kurta Von Koseritz, niemieckiego męża stanu Księstwa Anhalt. Budowę rozpoczęto w  1898 roku,  o zgrozo,  na ruinach starożytnych budowli.  Von Koseritz mieszkał tam po przejściu na emeryturę ( 1903 ) aż do wywłaszczenia przez Królestwo Włoch  podczas I wojny światowej na mocy traktatu londyńskiego. Willa funkcjonuje obecnie jako luksusowy hotel pod nazwą Villa Cortine.  Miejsce raczej dla zamożnych. Nie jest to najsłynniejsza z willi Sirmione, naj - naj willowy półwyspu  to Villa Meneghini  - Callas,  która pierwotnie należała do rodziny Giannantoni, przemysłowców, przedstawicieli  burżuazji lombardzkiej. Sama willa to nie jest cóś co wywoła ochy i achy  u miłośników architektury, atrakcją jest dlatego że Giovanni Battista  Meneghini przywoził tu w latach 50 XX wieku chyba największą primadonnę assolutę  ubiegłego stulecia - Marię Kalogeropoulu vel Kalos, światu znaną  jako Maria Callas. Historia Marii i Giovanniego to historia Pigmaliona zakochanego we własnym dziele. W latach 40 Maria nie przypominała osoby znanej nam z okładek płyt czy plakatów, była typową primadonną wagi ciężkiej, znaczy pudło rezonansowe miało słuszne gabaryty. Jakby tego było mało była krótkowidzem i nosiła okulary o dużej mocy soczewek. Giovanni Battista Meneghini był wielkim entuzjastą opery, Tak kochał śpiew Marii że dla tego śpiewu się z nią ożenił w 1949 roku.  Porzucił interesy i został jej impresariem.

Po latach Maria mówiła o Giovannim, że kochała go tak, jak córka kocha swojego ojca a on nadmiernie przejął się rolą ochroniarza głosu. Trzymał ją w chałupie, chronił przed zaziębieniami, ograniczał kontakty towarzyskie, bojąc się że jej talent może zamienić się w celebryctwo. Niegłupi był ale nie przewidział że kobieta to nie tylko głos ie te zabiegi wokół jej wyglądu  to niekoniecznie tylko po to by lepiej wypadła na scenie. W  końcówce lat 50 państwo Meneghini zostali zaproszeni na jacht rodaka Marii, Aristotelesa Onasisa. Maria była już wtedy należycie odchudzoną laską o wyrazistej urodzie. Sekret tej szczupłości siedział sobie cichutko we wnętrzu Marii i nazywał się tasiemiec celowo połknięty. Mało urodziwy Aristoteles oprócz kasy miał sporą charyzmę, ludzie którzy się z nim stykali albo go nie cierpieli albo uwielbiali, Maria należała do tej drugiej grupy. No i stało się  jak przewidział Giovanni, im bardziej Maria angażowała się w romans z Aristotelesem,  tym gorzej śpiewała. Państwo Meneghini rozstali się na początku lat 60 a w roku 1966 wzięli rozwód.  Dla Marii nastał zły czas, straciła dziecko, które urodziło się zbyt wcześnie a Aristoteles zaczął adorować  panią Kennedy, wdowę po J.F. K., z którą się wkrótce ożenił.  To małżeństwo nie było szczęśliwe i Aristoteles znów szukał pocieszki u Marii. Także i jemu zmarło  dziecko, w sposób tragiczny stracił syna, z którym wiązał duże nadzieje. Zmarł  połamany przez życie w 1975 roku, jako najbogatszy człowiek na świecie,  a Maria przeżyła go tylko o dwa lata, odeszła jako cień po dawnej gwieździe. Nieszczęśliwi oboje, on nie umiał jej docenić, ona go przeceniała. 

W Sirmione Marii Callas nie zapomniano,  jest tu zarówno jej muzeum w  Palazzo Callas, willa, która jest obecnie w prywatnych rękach, chyba jakichś spadkobierców rodziny Meneghini i park jej imienia. Dla miasteczka Maria jest równie ważna co  Rocca Scaligera. Samo miasteczko jest rzeczywiście urocze, byłoby jeszcze bardziej gdyby wybić przynajmniej połowę turystów, tę, która  nie bardzo wie po co właściwie tu przyjechała. To znaczy nie wie co  zrobić poza  pożarciem lodów i nabyciem w którymś z licznych sklepików  wszystkiego co Italia oferuje, od weneckiego szkła począwszy na sycylijskiej ceramice  kończąc.  Nie że mła jakoś strasznie wybredna, przesubtelna i wyrafinowana że mało nie pęknie z tego wyrafinowania, mła jednakże denerwują ludzie którzy tłoczą się w tak urodnym miejscu ledwie na dwóch uliczkach bo przeca przyjechali tu zjeść i pamiuntki kupić. W przeuroczych miejscach na półwyspie ludziów nie było aż tak dużo, za to kole bud z cóśkami dzikie tłumy. Mła ma wrażenie że tym ludziom kłębiącym się na promenadzie, przed zamkiem czy na dwóch głównych ulicach miasteczka tak naprawdę to wsio  ryba gdzie są, byleby cóś zjeść i pamiuntkę stosowną nabyć. No kurortowo na maksa że aż żal tyłek ściska. Mła  chyba zniosła by ten  tłum, gdyby rzeczywiście spotykała ludzi wszędzie na półwyspie.  A tymczasem gaje oliwne gdzie wśród starych drzewek kwitną rozmaryny, szałwie i lawendy, gdzie po ciętych żywopłotach z pierwszokomunijnego mirtu obłędnie pachnącego wspinają sie pędy kwitnących "dzikawych" róż są puste, w niektórych gajach  byliśmy jedynymi przechodzącymi przez tę zieleń osobami.  No może nie licząc bardzo zdziwnych ptoszków, przypominających kolibry i kotów, łakomie spoglądających na to ptasie trzepotanie.  Znaczy jedynymi ludzkimi osobami. Podobnie jest w stareńkich kościołach, takich pamiętających nie tylko ostatnie tysiąclecie.

Najstarszym kościołem zachowanym na półwyspie jest kościół San Pietro in Mavino. Świątynia położona jest w najwyższym punkcie półwyspu i swoją nazwę wzięła prawdopodobnie od łacińskiego summa vinea, co można tłumaczyć jako  "winnica położona na szczycie", z której to starożytnej nazwy najprawdopodobniej wywodzi  się współczesna nazwa wzgórza Mavino. Kościół jest wzmiankowany w VIII wieku, był tu za Longobardów. Budynek kościoła został przebudowany w XI wieku a podwyższony i przebudowany w kościół jednonawowy w roku 1320, natomiast jego dzwonnica zbudowana w 1070 roku nie uległa dalszym zmianom. Freski z trzech absyd tej świątyni pochodzą z wieku XIII i XIV, kiedy kościół był powiększany a te które znajdują się na ścianach powstały późno, bo w wieku XVI. Hym...  jak na XVI wiek i Włochy to byłoby to straszliwe zapóźnienie, mła cóś się zdawa że freski ze ścian to raczej powstały w wieku XV najpóźniej. No chyba że jaki samorodny twórca ludowy zabrał się za ozdabianie kościoła. W "wielkiej" centralnej absydzie znajduje się fresk przedstawiający Chrystusa siedzącego na tronie wewnątrz mandorli, po bokach znajdują się Dziewica Maryja i święty Jan Chrzciciel, poniżej aniołowie w trąby dmą, u stóp Chrystusa zmarli wstają z mogiłek, znaczy scena Sądu Ostatecznego. Flankowana przez dwa platany.   Dla mła to najpiękniejszy fresk z tej świątyni. Uroczy jest też fresk z prawej apsydy, mła szczególnie intrygował święty  Michał Archanioł z włócznią. Freski ścienne to w ogóle są raczej intrygujące niż hym... przepiękne. Mają w sobie ładunek  emocjonalny jak to się zdarza w sztuce ludowej, dlatego mła ma takie podejrzenia w kierunku samorodnych talentów. To, czy freski ścienne znajdują się we właściwym miejscu, jest kwestią dyskusyjną. Pewne jest  że cykl nie jest zakończony.  Może jeszcze co gdzie odskrobią. Fajne miejsce, choćby dla  urody położenia i fresków warto tu przyjść. Tylko że  kościółek przeżyna z komerchą miasteczka, mało ludzi przychodzi tu oglądać budynek i freski. Na małym placu przed kościołem znajduje się pomnik wojenny Campana dei Caduti, na którym wyryte są nazwiska mieszkańców Sirmione, którzy polegli za swój kraj, głównie podczas obu wojen światowych. Mła jednak usiłowała wyśledzić  cóś inszego, no niestety  stwierdza że nie wypatrzyła śladów resztek po klasztorze  ufundowanym przez królową Ansę.  Ponoć są ale mła się chyba źle wgapiałą, pewnie nie w tym miejscu co cza. 

Kościół Santa Maria della Neve , zwany także jako kościół Santa Maria Maggiore,  jest kościołem parafialnym w Sirmione.  Zbudowano go w drugiej połowie XV wieku, kończąc budowę gdzieś koło roku 1510,  na pozostałościach starego kościoła San Martino in Castro ( co zapewne odnosiło się do twierdzy, która w przeszłości zajmowała znacznie więcej terenu ), z którego pochodziła część materiału użytego do budowy nowej świątyni. Fasada północna budynku opiera się na starożytnym murze otaczającym miasto. Wolnostojąca dzwonnica  również była częścią tych umocnień. Innymi słowy, pierwotnie nie była to nawet dzwonnica a wieża. Fasada wejściowa jest ozdobiona terakotą, przed nią w XVII wieku wzniesiono  portyk  z pięcioma arkadami,  który zajął część starego, przykościelnego cmentarza, o czym świadczą płyty nagrobne umieszczone na jego posadzce. Ciekawostką jest że w jednej z  kolumn portyku wykorzystano kamień milowy poświęcony trzeciemu rokowi konsularnemu cesarza Juliana Apostaty. Hym... pamiątka po zaprzańcu wykorzystana przy budowie kościoła to rzecz która nie powinna dziwić na półwyspie heretyków.  Wnętrze kościoła jest jednonawowe ale  kościół posiada pięć ołtarzy. Freski wotywne pochodzą z XV wieku, najpóźniejsze z 1510 roku. Szczęśliwie w Santa Maria Maggiore nadal znajdują się pozostałości starszych fresków z XIV wieku, przymocowane do ścian. Są to freski namalowane w różnych okresach  poprzedzających  budowę obecnego kościoła w drugiej połowie XV wieku. Oznacza to, że musiały kiedyś zdobić ściany San Martino in Castro i jakimś zrządzeniem losu przetrwać tak gruntowną przebudowę. Najprawdopodobniej część z nich oderwano i wykorzystano do ponownego ozdobienia wnętrza, wszak to Biblia pauperum, na swój sposób święty tekst.  Godna oblookania jest  drewniana statua przedstawiająca "Madonnę na tronie",  pochodzi z przełomu wieków XV i XVI. Krucyfiks z kolei pochodzi z XVI wieku i jego autorstwo jest przypisywane  Domenico Brusasorziemu . Organy w tym kościele są  XVIII wieczne. Jeżeli myślicie że wiele osób oblookiwało ten gotycki kościółek to nic bardziej mylnego, cisza i spokój, żadnych wrzasków bambini, można się było nacieszyć do woli urodą niektórych fresków.

Kościół Świętej Anny niestety jest położony przy wejściu do miasta i twierdzy, dlatego zwiedziliśmy go dopiero wieczorem, kiedy dzikich tłumów w okolicy zamku już nie było. Jest to mały budynek kościelny, poświęcony  matce Madonny, jego  nazwa to Sant'Anna della Rocca. Podobnie jak kościół parafialny zbudowany w XV wieku, wewnątrz twierdzy, jak mła wcześniej już wspomniała dla obsługi duszyczek garnizonu weneckiego.  Ostatnimi czasy coraz wincyj kontrowersji wzbudza to ratowanie duszyczek, pojawiają się insze koncepcje. Budynek na przestrzeni wieków był wielokrotnie przebudowywany i rozbudowywany, o czym świadczy nieregularny plan pięter. Sklepienie krzyżowe w prezbiterium i freski różnych malarzy powstały już w XV wieku. Wraz z dobudowaniem w XVII wieku nawy w formie sklepienia kolebkowego  budowla zyskała obecne rozmiary. Elementami barokowymi w tej świątyni są zdobiony marmurowy ołtarz i reliefowe sztukaterie. Jak dla mła to one czynią to kościółkowe wnętrze czymś nietypowym dla Sirmione, które kościelnie to takie romańsko - gotyckie. Starszy jest jedynie fragment fresku Madonny z Dzieciątkiem nieznanego artysty z XIV wieku, wmurowany jako ołtarz. Pochodzenie fragmentu, na którym widnieje również herb Scaligerich jest nieznane. Kościółek nie posiada dzwonnicy.

Przy okazji ponownego zajścia w okolice twierdzy mła przytacza twierdzowe legendy. Za czasów Cangrande I, ze względu na imię tego członka rodziny, narodziła się legenda, że ​​Della Scala byli spokrewnieni z jakimś awarskim chanem , który brał udział w lombardzkim podboju Włoch. Taa... awarskie chany, z Sycylii pochodzili, z żołnierzy zaciężnych. Nie ma to jak sobie dorobić paręset lat  rodowodu. Insza legenda to ta o z czasów weneckich, o chłopcu o imieniu Ebengardo, który miał ukochaną o imieniu Arice. Podczas burzliwej nocy Elalberto, wenecki rycerz z okolic Feltre, poprosił o schronienie na zamku. Para gościła rycerza, który jednak zachwycony urodą dziewczyny, dołączył do niej w nocy w jej pokoju. Arice,  przerażona zaczęła krzyczeć, więc Elalberto zadźgał ją na śmierć. W międzyczasie Ebengardo wbiegł do pokoju, gdzie zastał Arice martwą i oślepiony wściekłością chwycił sztylet Elalberta  i zabił go. Znaczy jak we włoskiej operze Pucciniego, tylko orkiestra uszła z życiem.  Legenda głosi, że do dziś w burzliwe noce można zobaczyć duszę Ebengarda wędrującą po zamku w poszukiwaniu Arice. Mła nic nie widziała, może dlatego że chmury znad zamku przegnało albo wzrok miała zmęczony poskramianiem bambini goniących kaczki. Załatwiałam gnojki jednym spojrzeniem, uciekały pod skrzydełka rodziców aż miło, he, he, he. Insza koncepcja wybiórczej ślepoty mła jest taka że schodząc na sam cypelek wyspy, na tę skalistość pokrytą wodą pełną żerujących karpione i innych zdziwności ( samą w sobie dość zdziwną,  jezioro znane jest z błyskawicznego przybierania wód, co jest ponoć związane z jeziornymi, bardzo specyficznymi wiatrami ), wypatrując naturalnych term, mających gdzieś tam występować przy brzegu jeziora, mła się wzięła i nawdychała maryśki, którą młodzi ludzie na nadjeziornej skałce pod Grotami Katullusa raczyli się tak obficie że nie trzeba było samej i samemu palić żeby się ujarać. Rzeczywiście, mła z cypelka wróciła wyluzowana, nawet bambini jej nie ruszały i loda kawowego sobie  kupiła. Droga po ogonku ( syrma to po grecku ogon, od tego wyrazu najprawdopodobniej pochodzi nazwa półwyspu, albo od wyrazu galijskiego sirmu, oznaczającego miejsce wypoczynku - mła jest za teorią ogona ) z powrotem do samochodu była przyjemna  i nic we mła się nie trzęsło, nie dlatego że w przeciwieństwie do Salò,  Sirmione nie jest tak narażone na trzęsienia. Zresztą do samochodu nie doszłyśmy, bo Jądrzej wyrwał do przodu i podjechał pod rechoczące trzy panie, prowadzące bardzo intensywne rozmowy na tematy ogólne. Ech... to powietrze nad Sirimione, nawet Maria bywała tu szczęśliwa.