Historię Lizbony dzieli się na tę sprzed trzęsienia ziemi i tę po trzęsieniu, podobnie jak w przypadku Warszawy dzieli się jej historię na tę sprzed powstania 1944 roku i tę popowstaniową. Przyczyna jest oczywista w obu przypadkach - zagłada miasta. Z Warszawy ostała się jeno Praga, w Lizbonie natura oszczędziła wschodnią część wzgórz. Pierwszy listopada 1755 roku, Dzień Wszystkich Świętych jest dla lizbończyków tym czym dla warszawiaków pierwszy sierpnia 1944 roku, czas upływa a wspomnienia po nieistniejących miastach nadal trwają w murach, które nie są już murami domów, w ulicach które są cieniami dawnych ulic, w pustce po miejscach których już nie ma. Czym była Lizbona do czasu wielkiego trzęsienia ziemi ? - była Złotym Miastem, Księżniczką Mórz, stolicą kolonialnego imperium nad którym nigdy nie zachodziło słońce. Z całym szacunkiem dla naszej stolicy, stara starością starożytnych miast stolica Portugalii w połowie XVIII stulecia była miastem innego formatu niż Warszawa w wieku XX. Tragedia Warszawy była jedną z wielu wojennych tragedii ( choć nam jest to ciężko przyjąć do wiadomości ), miasta niknęły masowo w połowie lat czterdziestych XX wieku, XVIII wieczna tragedia Lizbony dotyczyła właściwie tylko jej ( choć trzęsienie ziemi odczuwalne było w wielu miastach europejskiego południa, Kadyks w końcu zalało 20 - metrowej wysokości tsunami ). Rozpadło się, zniknęło w falach oceanu, spłonęło Złote Miasto, wręcz niewyobrażalnie bogate. Parę dni wystarczyło by wraz z miastem zburzyć porządek społeczny, zmienić mentalność ludzi którzy doświadczyli katastrofy, wytyczyć nową ścieżkę historii nie tylko jednego państwa ale pośrednio ścieżkę historii całej Europy. Po wielkim trzęsieniu ziemi w Lizbonie Europejczycy coraz mniej chętnie zawierzali tzw. opatrzności bożej. Jeżeli ta opatrzność zniszczyła miasto tak pełne miejsc kultu jakim była Lizbona, wielu ludzi dochodziło do wniosku że albo coś nie tak jest z formą oddawania czci opatrzności, albo sama opatrzność nie jest czymś realnie istniejącym. Nie potrafiono sobie wytłumaczyć wg. starych, dobrych reguł dlaczego Księżniczkę Mórz spotkało nieszczęście nieporównywalne z żadnym innym, które przydarzyło się do czasu tego wydarzenia wielkiemu miastu w czasach nowożytnych. Do tego poczucia bezsensu przyczyniały się choćby tak drobne rozbieżności "z planem bożym" jak to że z katastrofy cało wyszły burdele w Alfamie za to straszliwie oberwały kościoły, no dysonans poznawczy ludzie po tej hekatombie mieli.
Convento do Carmo czyli kościół przy klasztorze Karmelickim to chyba najbardziej znana pamiątka po wielkim lizbońskim trzęsieniu ziemi. Nie odbudowano go "w całości", pieczołowicie tylko konserwuje się ruiny. Miejsce dobrze jest widoczne z placu Rossio i stosunkowo prosto znaleźć schody prowadzące na wzgórze dzielnicy Chiado , w której znajduje się klasztor. Jednak większość turystów i nie tylko turystów nie męczy nóg. Elevador de Santa Justa czyli najpopularniejsza chyba lizbońska winda wjeżdża na wzgórze i oszczędza mozolnego drapania się po co prawda niezwykle malowniczych, tym niemniej jednak stromych schodach. Historia kościoła Convento do Carmo sięga roku 1389, jego donatorem był Condestável do Reino ( cóś jak średniowieczny premier ), Dom Nuno Álvares Pereira. Zbudowany na wzgórzu naprzeciwko zamku Santo Jorge, ze względu na swoją wielkość i monumentalność rywalizował z katedrą w Lizbonie i klasztorem św. Franciszka. Od początku swego istnienia ta religijna przestrzeń była uważana za symbol miasta Lizbony i miejsce potwierdzające tożsamość narodową, ponieważ jest związana z imieniem jednego z najsłynniejszych portugalskich bohaterów średniowiecza ( Nuno Álvares Pereira pochowany został w kościele który ufundował ).
Ruiny kościoła robią nieco inne wrażenie niż słynne ruiny brytyjskich opactw, Holyrood Abbey czy katedry St. Andrews. Do zniszczenia budynków na Wyspach przyczynił się człowiek, nie było to bardzo gwałtowne zjawisko a postępujący powoli proces degradacji. Owszem zapoczątkowano ten proces grabieniem ale same budynki "stopniowo rozpływały się w czasie". W przypadku ruin lizbońskiego kościoła świadomość że zawalił się on w ciągu paru minut, za sprawą zjawiska na które do dziś człowiek nie ma żadnego wpływu powoduje tzw. refleksję z ciarkami na plecach. Człowiek chcąc nie chcąc przypomina sobie że trzęsienie miało dziewięć stopni w skali Richtera ( największe trzęsienie ziemi odnotowane w Europie ), że było po nim tsunami a następnie przez niemal tydzień szalały pożary przechodzące w burze ogniowe. Gdzieś tam rodzi się myśl że ludzie którym sklepienie kościoła Convento do Carmo o godzinie dziewiątej czterdzieści zawaliło się na głowy i którzy zginęli natychmiast mieli szczęście. Wielkie trzęsienie ziemi w 1755 roku pochłonęło sześćdziesiąt do dziewięćdziesięciu tysięcy istnień ludzkich ( tak szacują historycy ), wiele z tych istnień ginęło na raty, w bólu. Niestety ci którzy zdołali przeżyć zawalenie budynku kościoła najprawdopodobniej zginęli w pożarze który wypalił wnętrze. Ta świadomość sprawia że kamienie kościoła Convento do Carmo zaczynają krzyczeć.
Rok po kataklizmie zaczęto przebudowę kościoła w stylu neogotyckim, jednak nici z tego wyszły i w roku 1834 ostatecznie zarzucono ten pomysł bo zakon karmelitów przestał istnieć na ziemiach Portugalii. Z tego okresu rekonstrukcji pochodzą filary i łuki naw, będące świadectwem neogotyckiej architektury eksperymentalnej, jak to się ładnie określa "o charakterze scenograficznym". Chodząc dawną nawą główną, spoglądając w niebo na którym rysują się ostrołukowe żebra jakoś mimowolnie zaczyna się odczuwać niepokój - a co by było gdyby ziemia zatrzęsła się teraz. Nie dziwi mnie że król José o Reformador po wielkim trzęsieniu ziemi niespecjalnie lubił przebywać w jakichkolwiek budynkach. Jego fobia była tak daleko posunięta że na wzgórzach Ajuda wybudowano miasteczko namiotowe i sam Najjaśniejszy Majestat raczył w owym miasteczku pomieszkiwać na tyle długo że rodzina królewska zaczęła się mocno niepokoić. Tak naprawdę biedny król José nigdy nie wyleczył się z klaustrofobii, do końca życia miewał ataki paniki.
Nie zawierzał już też opatrzności, Sebastião José de Carvalho e Melo znany szeroko jako Marquês de Pombal został spuszczony za smyczy. Markiz, którego król José obdarzył władzą wykonawczą w roku 1750, już wcześniej dał się poznać jako osoba o tzw. oświeceniowych poglądach. W okresie zmiany mentalności objawiającej się coraz większym zwątpieniem w istnienie opiekuńczej siły wyższej, poszedł na całość. W roku 1759 ostatecznie pozbył się z Portugalii jezuitów, z którymi walczył od lat . To była decyzja brzemienna w skutki. Bezwzględna akcja markiza odbiła się szerokim echem w całym świecie, a efektem procesów przez nią zapoczątkowanych było rozwiązanie Towarzystwa Jezusowego przez papieża Klemensa XIV w roku 1773. Mimo prób przywracania dawnego stanu rzeczy przeprowadzonych przez córkę króla José , Marię I Francisce a Piedosa ( czyli Marię Franciszkę I , zwaną Pobożną ) antyklerykalne miazmaty zdołały opanować portugalskie umysły i zasiać w nich coraz bardziej rozrastającą się tendencję do wątpienia w moc opatrzności. W wyniku kataklizmu rodziła się współczesna Portugalia, w której objawienia są przede wszystkim okazją do zrobienia kasy, opatrzność ma za zadanie ustalanie korzystnych wyników meczy ligi piłkarskiej, a prawo budowlane wygląda tak że do istniejącej już konieczności sprawdzenia projektu budowli pod względem odporności sejsmicznej wprowadzono niedawno obowiązek weryfikacji rzeczywistej wytrzymałości obiektu ( bo twierdzą że jakby co to oni nadal niegotowi ).
Takie to są konsekwencje zawalania się kościołów w Dniu Wszystkich Świętych, bardzo gwałtowne zdarzenia rodzą rodzą równie gwałtowne reakcje, których skutki długofalowe zmieniają nam rzeczywistość. Kataklizm zmienia nie tylko życie pojedynczych ludzi, to masowa zmiana ludzkich losów, gwałtowny ruch skrzydeł motyla wywołujący huragan na drugim końcu świata. Jezuicka awantura dotarła przecież i do XVIII wiecznej Polski ale miazmaty nie miały aż takiej siły rażenia, hym... może dlatego że naszym sprytnym sąsiadom miazmaty były nie na rękę. Dość znamienne jest że Fryderyk II i Katarzyna Wielka olali papieskie brewe, zakon działał w najlepsze w Królestwie Prus jeszcze parę lat po ogłoszeniu brewe a Katarzyna pozwoliła jezuitom pozostać na terenach pozyskanych rok wcześniej podczas I rozbioru Polski. Pomyśliwałam sobie nad tym przemierzając ten kościół pod gołym niebem, oglądając koronkowe fragmenty manuelińskiej ornamentyki które przetrwały kataklizm i zmierzając do cudem ocalałej apsydy , w której urządzono małe muzeum. Może i muzeum małe ale sztuka w nim wielka, umieszczono tu sporo artefaktów ze znakiem jakości Q. Koronki w kamieniu nie tylko manuelińskie, znacznie starsze dzieła kamieniarskich dłut można w tym malutkim muzeum zobaczyć.
Muzeum powstało w roku 1864, było to pierwsze Muzeum Sztuki i Archeologii w kraju. Zrodziło się do celów ochrony narodowego dziedzictwa, które nieustająco zanikało w wyniku splotu wielu okoliczności - kasaty zakonów opiekujących się budynkami, licznych szkód wyrządzonych podczas francuskich inwazji i trwania tzw. wojen liberalnych. Jest solidnie eklektyczne, jak to jest zazwyczaj z muzeami powstałymi w XIX wieku. Są w nim zebrane eksponaty których powstanie sięga prehistorii aż po dzieła współczesne. W pierwszych latach istnienia w muzeum zgromadzono kolekcję składającą się z licznych fragmentów architektury i rzeźby, a także pogrzebowych zabytków o wielkiej rzeźbiarskiej klasie - płyt nagrobnych, stel kamiennych i innych obiektów o znaczeniu historyczno-artystycznym i archeologicznym. Pod koniec XIX wieku i pod koniec trzeciej ćwierci XX wieku, do muzeum trafiły ważne kolekcje sztuki i archeologii nie związane z Lizboną, w tym kolekcja epigrafii rzymskiej, kolekcja prekolumbijskiej ceramiki i mumii oraz kolekcja z wykopaliska Castro z Vila Nova de Santo Pedro, w Azambuja ( Calcolítico ok. 3 500 p.n.e. ), obecnie liczące około tysiąca artefaktów na stałej wystawie. Jeżeli nie znosicie sztywności i zadęcia muzealnych ekspozycji to jest muzeum dla Was, bez dłuuuugich korytarzy i olbrzymich sal, bez tłumu turystów, klimatyczne , z ledwie wyczuwalnym zapaszkiem stęchlizny. Ze sztuką godną najbardziej prestiżowych sal wystawienniczych ( no w końcu mumie to też ponoć sztuka, choć mam tzw. mieszane uczucia ) .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz