Chciałabym Wam jakie czytadło ogrodowe bardziej zapodać, mła bowiem czuje że znów nie dorasta i się nie spełnia prawidłowo. Tym razem jako bloggerka ogrodowa bo mła lata zamiast siedzieć doma i ogród obrabiać i pisać na ten temat. No latała mła po świecie bo nie miała za bardzo wyjścia, napieprzywszy solidnie. W jakiś zdziwny sposób mła zawodzi wszystkich na których jej zależy a to z powodu prozaicznego - doba ma dla mła ma za mało godzin. Dobra koniec tłumaczeń, do roboty, Mła zacznie od tego że wpis nie będzie podzielony na ogród i chałupę, mła się zachowa jak przewodnik wycieczki i będzie opisywała w takim porządku jak zwiedzała wyspę. Na Isola Madre najsampierw lezie się przez ogród do chałupy, a po zwiedzeniu onej z powrotem wyłazi się do ogrodu. Nie że tylko mła tak robiła, tak w zasadzie robią wszyscy zwiedzający prowadzeni tarasami przez system łańcuchów sprytnie zamykających schody na wyżej położone części wyspy.
Lago Maggiore lub jak mawiajo Lombardczycy Lagh Magior, zwane też inaczej Verbano to tzw. jezioro wodno polodowcowe. Jest drugim co wielkości jeziorem Włoch po jeziorze Garda i drugim jeśli chodzi o głębokość po jeziorze Como. Leży na wysokości 193 metrów nad poziomem morza, jak widzicie nie jest to wielka wysokość i dlatego mimo otaczających jezioro alpejskich szczytów klimat jest łagodny jak baranek. Zimy nad jeziorem niby mroźne ale z opadami otulającego ciepłą kordełką śniegu, lata rzadko są upalne, za to są burzowe i wilgotne. Klimat idealny na uprawę roślin z różnych stref klimatycznych. Uwaga będzie nowe słowo - laurofilizacja to tworzenie się gajów z roślin wiecznie zielonych w miejscach w których rośliny o zimozielonych liściach nie występują w sposób naturalny. Takie zjawisko zachodzi w bardziej zaludnionych obszarach nad jeziorem Maggiore. Wyspy Boromejskie nie są jedynym archipelagiem na jeziorze, na północy znajdują się le Isole di Brissago, tyż z ogrodami.
W związku z takim miłym klimacikiem w rejonie jeziora jest sporo ogrodów w których jest naprawdę na czym oko zawiesić. W samej Stresie oprócz ogrodowych wysp jest jeszcze ogród Alpino czy ogrody Villa Pallavicino, istne zagłębie ogrodów pokazowych. Mła zaczęła zwiedzanie Wysp Borromejskich od Isola Madre, która drzewiej nosiła całkiem insze nazwy: Isola di San Vittore - to w starożytności i średniowieczu, Isola Renata, a później Isola Maggiore. Wysepka o szerokości 220 metrów i długości 330 metrów niby nie jest imponująca rozmiarami ale sporo na niej zmieszczono. W źródłach historycznych odnotowano że w połowie IX wieku na wyspie znajdował się kościół z apsydą na planie kwadratu ( poświęcony San Vittore ), cmentarz ( po którym ostała się nazwa "scala dei morti" czyli "schody umarlych" przypisana do schodów na jednym ze stoków ) przypuszcza się też że mógł istnieć również jakiś mały obiekt wojskowy, coś będącego częścią castrum Sant'Angelo, znajdującego się na Isolino di San Giovanni.
Wiadomo na pewno, że na pierwotnie skalistej wyspie od późnej starożytności uprawiano gaj oliwny,
którego produkcja była prawdopodobnie wykorzystywana do celów
sakralnych, bo z paru drzew ogromnych ilości oliwy raczej się nie uzyska. Z czasem pojawiły sie drzewa orzecha włoskiego, śliw i wiśni. W średniowieczu wyspa stanowiła własność ludzi Kościoła, należała do różnych biskupów i opatów. W roku 1501 została własnością szlachcica o pięknym imieniu Lancillotto a nazwisku Borromeo. Około roku 1520 w wyniku mariaży wyspa stała się własnością rodu Trivulzio. Dopiero w 1563 roku Renato Borromeo przywrócił rodowi posiadanie wyspy. W XIV wieku Boromeusze pięli się coraz wyżej po drabinie społecznej. Stali się potężnymi panami feudalnymi ziem wokół Lago Maggiore, ( choć pochodzili z San Miniato, a tak naprawdę to z okolic Rzymu, w San Miniato zaczęli się pisać "Buon Romei" czyli przybyli z Rzymu ) . Do dziś ludzie noszący nazwisko Borromeo są właścicielami wysp Isola Bella i Isola Madre, Isola dei Pescatori a także trzech wynurzonych skał
znanych jako Castelli di Cannero ze względu na ruiny średniowiecznych
fortyfikacji.
Po odzyskaniu wysp przez Renato na Isola Madre pojawil się niejaki Pellegrino Pellegrini, zwany Tibaldi, zaufany architekt Karola Boromeusza, prawdziwej szychy, arcybiskupa Mediolanu. Tibaldiemu zawdzięczamy wygląd budynku wyspowego palazzo, który od końca XVI wieku właściwie nie uległ zmianie. W 1710 roku na Isola Madre pojawił się inny architekt, taki który zajął się projektowaniem ogrodów. Filippo Cagnoli, bo tak się nazywał, przyłożył się do roboty solidnie, zawdzięczamy mu układ tarasów, schody, pergole, wazony. Pod koniec XVIII wieku wyspa uzyskała wygląd jaki w zasadzie ma do dziś. Rzecz jasna jakaś drobnica architektoniczna się pojawiła w następnych stuleciach, np. w 1826 dobudowano szklarnię a w roku 1858 kaplicę, którą zaprojektował Defendente Vannini a zamówil Vitaliano IX. Na początku XX wieku ktoś miał głupi pomysł zamiany domu w hotel, a potem w podnajmowanie bogaczom i snobom. Nic z dobrego tego nie wychodziło, na szczęście w latach 60 XX wieku Giberto i Bona Borromeo Arese postanowili otworzyć dom i ogród dla publiczności, aby zachować go jako dziedzictwo kulturowe.
W ogrodzie rośnie dziś ponad 2000 różnych taksonów.
Na Isola Madre znajduje się również hodowla ptaków orientalnych,
takich jak pawie białe , bażanty złociste i papugi, które w sporej ilości nie spędzają czasu w wolierach tylko włóczą się po ogrodzie. Natknęłyśmy się na takiego jednego bażancika, który usiłował namówić samiczkę na pitigrilli. Nie wiem czy swojego gatunku czy obcą, kurki wyglądają cóś podobnie, skromnie i jakby monochromatycznie, o pomyłkę nietrudno. Złoty bażancik pomykał po zachwycających okolicznościach przyrody a mła się zastanawiała czy ptoszki nie mają brzydkich zapędów w kierunku grzebalnictwa. Może jak ilość ptoszków nieduża to nie są one tak groźne dla roślin zielnych. Wszak mła na własne oczy widziała kurę przechadzającą się swobodnie po ogrodach Hidcote Manor i dostojnie, niemalże z gracją duchessy grzebiącą pod bylinami.
"Isola Madre to najbardziej zmysłowe miejsce, jakie kiedykolwiek
widziałem na świecie" -
tak twierdził Gustaw Flaubert, w
2019 roku The New York Times umieścił Wyspy Boromejskie wśród dziesięciu
najbardziej fascynujących miejsc na świecie ale mła przyuważyła że u nas w kraju jakoś się te ogrody nie przebiły do świadomości zainteresowanych ogrodnictwem. Może to dlatego że jednak klimat zupełnie inny od naszego, kamelie i palmy to dla nas odjechana egzotyka do podziwiania w oranżeriach, palmiarniach czy tam innych "ogrodach zimowych". Cinżko nam coś wierzyć że tuż za Alpami szaleją pod gołym niebem egzoty, nie kojarzymy ani Szwajcarii ani północnych Włoch z owocującymi cytrusami czy kwitnącymi kameliami i bromeliami. No nie ta bajka, narty to i owszem ale ogrodowe szaleństwo?
Mła trafiła do ogrodu w porze kwitnienia kamelii i od razu wsiąkła. Wicie rozumicie, co innego oglądać nawet drzewka sporawe a co inszego wysokie na parę metrów strzyżone umiejętnie żywopłoty kameliowe. W dodatku obsypane kfiotami. Mła natentychmiast zauważyła że odmian kamelii od groma i ciut, ciut i że dobrane są tak by kwitły długo i gdy jedne kończyły kwitnienie to następne je rozpoczynały. Typów kameliowych kfiotów tyż mnogo: proste z pylnikami na wierzchu, "potargane" w odmianach dwóch - po całości i o budowie anemonowej, takie z ułożonymi symetrycznie płatkami jakby kto mierzył, dzwonkowato zwisające. No multum tego było, mła zaliczyła oczopląs. Nie ona jedna, Mamelon kręciła się w kółeczko przy niektórych drzewach na Vialli delle Camelie. Nie da się obojętnie przejść obok kamelii w pełni kwitnienia. Ten cud zawdzięczamy Vitaliano IX, który wymyślił sobie las kameliowy, co skończyło się posadzeniem na wyspie okolo 150 odmian kamelii. Ba, wyuprawiano tu dwa świetne mieszańce - 'Glory of the Borromeo Islands' i 'Gloria of the Verbano'. Kamelie na wyspie powszechne, nawet kibelek dla turystów nimi obsadzony.
Mimo tego że w ogrodach Isola Madre rosną naprawdę niesamowite okazy, rośliny z Australii i Nowej Zelandii, bardzo rzadko spotykane nawet w cieplejszych rejonach Europy, mła nie mogła oderwać oczu od obsypanych kwiatami kameliowych drzew. Gdyby jeszcze kameliowe kfioty pachniały wyczuwalnie dla ludzi to mła by wręcz piała. Kamelie znano w Europie od 1610 roku, jednakże pierwsze okazy przywieziono dopiero w 1692 roku. Od razu wiedziano że jest to roślina wyjątkowa i zabrano się za jej uprawę na poważnie. Dziś jest zarejestrowanych coś ponad 2000 kultywarów, a powinno być ich więcej. Niektóre odmiany kamelii podzieliły los zapomnianych odmian róż, zniknęły i ich ślad zachował się tylko w opisach. Ech... mła wie że to niby tylko herbata, przemysłowo to to się uprawia na plantacjach, ale dla mła to roślina magiczna.
Jednakże mła kamelii nie zapuści w Alcatrazie, nawet gdyby udało się uzyskać mieszańca będącego w stanie zdzierżyć nasze zimy. Mła jest świadoma tego że taki mieszaniec nie będzie kwitł tak spektakularnie jak kamelie pod włoskim czy portugalskim niebem. Po co marnować miejsce w ogrodzie dla echa prawdziwych kamelii, bezsens, lepiej posadzić coś co u nas daje radę i wygląda naprawdę dobrze. Jest całe mnóstwo roślin, których wygląd w Włoszech jest niemal taki sam jak roślin rosnących w naszych warunkach. Owszem azalki japońskie i rodki śmigają w górę że ho, ho i jeszcze raz ho, ale azalie zrzucające liście wcale nie odbiegają rozmiarami i obfitością kwitnienia od tych rosnących w Polszcze. Kaliny japońskie z polskich ogrodów nie różnią się od tych znad Lago Maggiore. To jest pocieszająca rzecz dla ogrodowych, wiele z widzianych na Wyspach Boromejskich roślin można sadzić u nas, bez ryzyka wymrożenia czy strachu przed rachitycznym wyglądem Egzoticus rzadkospotykanensis. A kamelie najlepiej oglądać kwitnące na południu Europy albo w szklarniach ogrodów botanicznych. Howgh! To samo dotyczy eukaliptusow, araukarii, magnolii zimozielonych, palm, oliwek, wawrzynów. Nie wszędzie, uwaga użycie strasznego słowa, laurofilizacja jest możliwa.
Po wylezieniu z okolic nad którymi górował olbrzymi różanecznik o kwiatach w coolorze zimnej czerwieni mła wylazła na zabudowaną przystań dla łodzi. Po drugiej stronie wody rozłożone było jakieś miasteczko i mam dziwne wrażenie że nie była to Stresa, bowiem przeszłyśmy w inną część wyspy i kierowałyśmy się pod górkę, wchodząc niejako do wyspowego wnętrza. Mła cieszyła oczy widokiem wody i tego co za nią, no i stwierdziła że rzeczywiście miejsce jest fascynujące. Nie dość że człowiek wgapia się w imponujące nasadzenia to jeszcze naturalne otoczenie wyspy robi za odjazdowe tło. To miejsce ma coś Raju, zbyt pięknie aby było prawdziwie. Na szczęście ryk lodzi motorowej dobijającej do wyspy nie ma sobie nic ze zwodniczej słodyczy, bardzo realny i paskudny uzmysławia że doskonałość nie istnieje.
Skręcamy do części ogrodu nazywanej Prato dei Gossi czyli trawnikiem przy Gossi, cokolwiek to jest. Zanim dojdziemy przez aukuby i inne bambusy znów wdeptujemy w kamelie. Mła rozpoczyna bieganie od drzewka do drzewka z ciężkimi westchnieniami. Tym razem mła wzdycha do coolorów bo w tym miejscu oprócz morza odcieni czerwieni, jakby więcej kamelii w kolorze różowym. Mła też przyuważyła odmiany o kwiatach w typach jakich jeszcze na wyspie nie widziała. Przy okazji wgapiania się w kameliowe kwiaty mła dostrzegła miłą jej sercu ogrodową zwyczajność - w ogrodzie mieszkają mrówki i male jaszczurki. Nie tylko ptasia arystokracja ma tu dom, założę się że trzeba mocno pilnować roślin przed kochanymi lumache. Zarówno tymi w skorupkach, jak i tymi bez skorupek.
W ogrodach RHS chemii używa się wtedy, kiedy naprawdę nie ma już innego wyjścia a roślina jest starym albo cennym okazem. Ciekawa jestem jak w ciepłym i wilgotnym środowisku, wręcz stworzonym dla przebrzydłych ślimorów, chroni się zielone przed tymi ich nienażartymi gębami? Uprzejmie donoszę że żadnych niebiewskich granulek mła nie widziała. Owszem widziała węża typu szlauch, do nawadniania skalistych fragmentów ale trutek żadnych nie zoczyła, nawet w tzw. miejscach strategicznych. Ślimorów zresztą też nie widziała, w przeciwieństwie do mrówek i jaszczurek pewnie siedziały pod jakimi kamorami i knuły. Mła przebijała się ścieżką biegnącą przez lasek z nieznajomych drzew i znajomego podszytu w kierunku trawnika, który początkowo wydawał się mła raczej trawniczkiem osaczonym przez azalki japońskie pokaźnych rozmiarów i olbrzymie rododendrony, tym razem kwitnące w kolorze innym niż czerwień. Mła uznała że myślenie o opuchlakach na widok tego szału kwitnień to z jej strony lekkie zboczenie i zaczęła się zastanawiać czy to nie aby stary a dobry 'Catawbiense Album' wyprodukował kwiaty na czterometrowym krzewie. Dochodziła mła tak powolutku do wniosku że roślina którą często widuje na wyspie w towarzystwie bambusów to ta... jak... jej tak... Fatsja?
Mła dreptała powoli przez pierwszy z wielu wyspowych prato i po dokładnym oblookaniu drzew doszła do wniosku że niektóre z nich mogą pamiętać tych Boromeuszy, którzy zapragnęli mieć na wyspie angielski ogród. Mimo sporych grupek turystów ten fragment ogrodów wydał się mła zaciszny i kameralny, być może dlatego że nie widać z tego miejsca wód jeziora, drzewa i krzewy zaslaniają widok. Drzewa rosnące na prato to tzw. okazy, ślad fascynacji gatunkami sprowadzanymi z innych kontynentów, na którą to fascynację niemal masowo zapadali brytyjscy ogrodnicy od wczesnych lat XIX wieku, a zaraz za nimi zapadali ogrodnicy innych nacji. Na mła największe wrażenie zrobił potężny cypryśnik błotny Taxodium distichum, gatunek pochodzący ze wschodniej Ameryki Północnej, a konkretnie to z jej cieplejszych części. Mimo że niby ciepłolub to całkiem nieźle udaje się też w nieco chłodniejszych rejonach Europy.
Gatunek ten jest dość łatwy do rozpoznania, bowiem wytwarza pneumatofory czyli korzenie oddechowe. Tak naprawdę to są zgrubienia na korzeniach wyrastające ponad poziom wody albo gruntu zalewanego często wodą, które zostały wytworzone przez gatunki zasiedlające bagna w celu dostarczenia większej ilości tlenu do systemu korzeniowego. To te dziwne narośle, które pojawiają się na trawniku na zdjęciu które wkleiłam obok. Cypryśnik zrzuca na zimę uiglenie, choć tak naprawdę to jest ulistnienie. Przed zrzutem przebarwia się widowiskowo, niekiedy tak że urodą miedzianych szpilek wręcz oszałamia. Mła kiedyś tak oszołomiło w młodości, kiedy zobaczyła jesienne przebarwienie dużego okazu cypryśnika w jednym z parków w Würzburgu. Cypryśnik to nie wszystko, wellingtonia tu porasta. No i korony meksykańskich sosen gdzieś migają.
Z prato wychodzi się na aleję obsadzoną ciętymi klasycznie żywopłotami i olbrzymimi krzewami rododendronów, które w europejskich ogrodach zagościły na dobre w XIX wieku, w wyniku fascynacji brytyjskich ogrodników o której wcześnie wspomniałam. Sadzono je w ogrodach w krajobrazowych Dalekiego Wschodu, ale jakoś nie trafiły na fali zainteresowania chińszczyzną do tzw. chińskich ogrodów, popularnych w drugiej połowie XVIII wieku. Dopiero zainteresowanie się botaniką właścicieli dużych majątków ziemskich i chęć posiadania rarytetnych okazów roślin, podnosząca status właściciela, sprawiła że ogrodnicy majątkowi musieli poznać wymagania uprawowe roślin i zaczęli sadzić je w ogrodach, skąd zresztą zaczęły uciekać do lasów, stąd w UK podszyt lasów w niektórych częściach kraju to rodki, głównie gatunki wywodzące się z Ameryki Północnej.
Na Isola Madre ogrodnicy szczególnie upodobali sobie sadzenie odmian rododendronów o kwiatach w odcieniu czerwieni. Owszem, są też odmiany rodków czy azalii japońskich o białych kwiatach ale to tak bardziej jak przerywnik w morzu czerwieni i ciemnego różu. Mła tak sobie pomyśliwa że takowa koncepcja nasadzeń powstała z myślą o zharmonizowaniu kwitnień rodków z kolorami kwiatów kamelii kwitnących w tym samym czasie ( odmiany wczesne kamelii pewnie mają tyż odpowiednio dobrane nasadzenia towarzyszące, no i kwitnące magnolie ). Mła szczególnie intrygował rodek o olbrzymich, dzwonkowatych, czerwonych kwiatach, w tzw. krwistym odcieniu, który zdążył z biegiem lat zamienić się w drzewo. Mam wrażenie że to ten sam na który natknęłam się podczas wyprawy do Devonu. Nie wydawa mła się że to odmiana, jakaś hybryda ogrodowa, sądzę że to gatunek i to ciepłolubny, niestety.
Leząc do góry mła doszła do miejsca zwanego Piazza Papappagalli, gdzie jednak nie papugi a bażancie koguciki o cud upierzeniu drepczą kole drzewa kamforowego Cinnamomum camphora czyli cynamonowca. Potem polazła do placyku przed chałupą a tam czekał na nią najstarszy w Europie okaz cyprysa kaszmirskiego Cupressus cashmeriana, który na Isola Madre przybył jako świeże nasionko w paczce z sadzonkami i nasionami roślin himalajskich w roku 1862, wysłanej przez Josepha Pentlanda, szkockiego podróżnika, botanika. Dziś w Buthanie i Kaszmirze, swoim naturalnym mateczniku, ta roślina jest na skraju wyginięcia. Na szczęście szkółki mnożą na potęgę, bo to przepiękne drzewo. Niestety absolutnie nie do naszych warunków klimatycznych. Cyprys z Isola Madre uchodzi za najpiękniejszy egzemplarz tego gatunku w ogrodach i to mimo tego co mu się przytrafiło pewnej nocy w czerwcu 2006 roku. Jedna z tych solidnych burz, które schodzą z gór, spowodowała prawdziwą katastrofę. Silne porywy wiatru wyrwały drzewo z korzeniami. Na tempo zebrał się zespół dendrologów, ogrodników i inżynierów, no i postanowiono spionizować ten wykrot, umocnić stalowymi linami, doprowadzić wodę z dobrutkami do korzeni specjalnym system rułek i odmawiać paciorki coby się udało. W końcu stawiali 70 ton i pieniek o średnicy 8 metrów! Najwyższy Ogrodowy spojrzał na sprawę przychylnym okiem i łaskawie skinął Absolutem. Znaczy udało się. Cyprys powoli dochodzi do formy, prawie 17 lat po tym wypadku wygląda tak że dosłownie dech zapiera. Srebrno niebieski gigant, wręcz olśniewający formą i kolorem!
Po zachwycaniu się urodą cyprysa, co mła zajęło troszki czasu, mła podlazła pod pałac obsadzony od północno - wschodniej strony palmami i dicksonią. Wlazła na schodki budynku i napawała się widokami ogrodowymi północnej części wyspy. Cedry, cypryśniki i cyprysy, szalone kwitnienie rodków i himalajskich róż, niespodziewanie wypełzające ukwiecone glicynie, no dawało po oczach.Do tego cóś słodko a delikatnie pachniało, mła podejrzewała kwiaty glicynii i byc może jaśminu. Słoneczko świeciło, ogród mienił się coolorami, tak szczerze pisząc to mła się wcale nie chciało wchodzić do tego palazzo, mimo tego że budynek wyglądał przyjemnie - spłowiały brzoskwiniowy coolorek ścian i biało niebiewskie okiennice, należycie oporostowany murek ogrodzenia, kamienne kolumny przy frontowym wejściu przez ganek. Bardzo uroczo i południowo, chałupka wydawała się stworzona do wiecznej sjesty. No i mła tak stała na tym ganku jak ciućma nie mogąc się zdecydować czy jeszcze powgapiać się w ogród czy wleźć za Mamelonem i Dżizaasem do budynku. W końcu mła stwierdziła że koniec napawania się widokami ogrodowymi i bierze się za chałupę. Jak jej nie podpasi wystrój to przeleci i znów do ogrodu na północnej części wyspy wylezie. No ale tak się nie stało, bowiem w palazzo mła naszła coś co mocno przykuło jej uwagę. Mamelon stwierdziła potem że wiedziała że tak będzie, bowiem - "Niektórzy nigdy nie wyrośli z pokoju dziecinnego". No cóż, fakt i szczyra prawda, nie da się ukryć.
Zacznę jednak od oficjalności. Od 1987 roku w domu na Isola Madre mieści się oryginalne wyposażenie Palazzo
Arese Borromeo z Cesano Maderno, posiadłości będącej dawniej własnością rodu Borromeo. W Palazzo dell'Isola Madre zgromadzono pamiątki po nieoficjalnym życiu arystokratycznej włoskiej rodziny w wieku XIX i w początkach wieku XX. Nie ma sal, które by przyprawiały o zawrót głowy bo takie , Panie tego, wielkie i wyfreskowane do nieprzytomności. Wielka pompa nie przygniata, owszem jest "po pańsku" ale złocenia "po wszystkości" nie oślepiają, cudownościami odblaskowymi człek nie jest porażon. Nie ma tu też jakichś bardzo wybitnych dzieł sztuki, żadnych tam takich "z kręgu Leonarda" czy nawet "baaardzo ale baaardzo wybitny artysta piemoncki". Ot, taka lepsza chałupa starego rodu.
Na szczęście oprócz wspaniałości Sali Przyjęć, Sali Pór Roku, Sali Bitewnej, Sali Papieży czy Salonu Weneckiego i Biblioteki znajdują się w tym palazzo ciekawe zbiory. Mła przyznawa się bezczelnie - zobaczyła i wpadła po uszy. Tak na amen, bo mła ma straszną słabość do lalek. W ogóle to jest słabość do zabawek, Mamelon ma rację z tym pokojem dziecinnym, są kwestie w których mła nadal ma lat pięć, choć metryka temu przeczy. Tu w palazzo się nałożyły dwie sprawy - lalki i teatr. Wicie rozumicie, dla mła to magia, pełen odlot i radosne kwiki. Mamelon i Dżizaas rechotały a mła nabożnie i z otwartą gębą się wgapiała. Wiem że z otwartą bo zobaczyła swoje odbicie w szybie gabloty na jednym ze zdjęć. Ze zrozumiałych powodów nie zamieszczam tego kompromatu, mimo że focona marionetka była bardzo ciekawa. Kolekcja marionetek i teatralnej scenografii a także inszego materiału z którego składał się teatr, została umieszczona w trzech salach na parterze Palazzo dell'Isola Madre i w tych pokojach mła utknęła na dłużej.
Teatr lalkowy to bardzo stara sprawa, można spokojnie zacząć od: już
starożytni... itd. Na całym świecie, w różnych kulturach ludzie
posługiwali się lalkami jako swoim alter ego w obrzędach magicznych -
szamańskich, a później religijnych. Lalki poruszane za pomocą sznurków były znane w starożytnym Egipcie, później w Grecji i Rzymie. Grecy nazywali je agalmata nevrospasta.
Początkowo ruchomą miały tylko głowę, z czasem uruchomiono im kończyny. Marionetki możemy podzielić na takie poruszane od góry ( odmianą jest tzw. sycylijka, która do głowy ma przytwierdzony sztywny drut ), poruszane z boku ( lalki á la Planchette ) i od dołu. W
średniowieczu marionetki były znane praktycznie w całej Europie. Mła od razu zaznacza że teatr lalkowy, zarówno ten starożytny jak i średniowieczny, a także teatr lalkowy okresu renesansu i baroku był teatrem dla dorosłych. Dopiero w połowie XIX wieku teatr lalkowy zdziecinniał. W okresie późnego renesansu a właściwie to manieryzmu, w teatrze lalkowym zaczęto tworzyć postacie, sięgając do wzorów rodem z teatru aktorskiego czyli commedia alla maschera, czy też commedia improvviso ( z których powstała commedia dell'arte ). Pierwszą taką komedię wystawiono w Rzymie w 1555 roku. Jakie były cechy odróżniajace ten typ przedstawień od popularnej na dworach commedia erudita? Commedia alla maschera to był zbiór prostych gagów, skeczy, rzecz zrozumiała dla wszystkich, wystawiana gdzie popadło przez profesjonalnych i , uwaga, zamaskowanych aktorów. Maska definiowała postać, dlatego dość powszechnie uważa się za babkę commedia dell'arte i teatru lalkowego wenecki karnawał.
Colombina to odpowiednik żeński Zanniego, na scenę weszła okrężną drogą. Kobietom
nie wolno było uczestniczyć w historii rozgrywającej się na scenie, ale
mogły tańczyć w antraktach. Z tancerki Columbina vel Gołąbeczka
awansowała na pyskatą służącą. Z czasem dorobiła się męża, nieśmiałego i
smutnego Pierrota, który urodził się podczas występów włoskiej trupy
teatralnej pod koniec XVII wieku we Francji. Ta postać ma szlachetne,
Molierowskie korzenie, choć mła nie jest pewna czy aby na pewno. Wszak
Molier dzielił scenę z Comédie-Italienne i sporo w jego sztukach rzeczy rodem z Italii. To troszkę podobnie jak z Pulcinellą i Polichinelle, francuska wersja jest na tyle inna że traktuje się ją jako nową postać ale korzonki neapolitańskie. Z czasem marionetki zostały zdemaskowane i wyzwoliły się z konwencji commedia dell'arte. Ich twarze zyskały grymasy, a palce drewnianych dłoni zaczęły się układać w gesty. Pojawiły się marionetki zwierząt i fantastycznych stworów. Zaczęto na poważnie używać maszynerii
scenicznej, uzyskiwano efekty wyładowań atmosferycznych, czy zjawisk takich jak zorza
polarna, pożary czy wybuchy. W pierwszej sali z trzech "lalkowych" sal, ustawiono scenę z urządzeniem zwanym macchina
delle nuvole ( czyli maszyna do chmur ), składającym się z szeregu malowanych
płóciennych elementów osadzonych na ramach i połączonych ze sobą
systemem słupków o różnej długości i wspartych na drutach nawiniętych wokół
jednej osi poruszanej za pomocą wciągarki. Mła wzdychała ciamkając.
Najwcześniejsza wzmianka o teatrze zbudowanym na świeżym powietrzu w ogrodach sąsiedniej wyspy Isola Bella pochodzi z 1657 roku i odnosi się do miejsca przeznaczonego na "prawdziwe" przedstawienia teatralne. Później teatr się był przeniósł na miejsce nazywane Teatro delle Commedie, zbudowanego za Vitaliana VI w 1665 roku i przebudowanego przez architekta Filippo Cagnola do tzw. stałego użytku w roku 1686. Teatro dell'Isola był przez długi czas uważany za jeden z najwybitniejszych prywatnych teatrów arystokracji lombardzkiej, po części dzięki wystawianym tam sztukom, w większości pisanym lub sugerowanym przez ówczesną gwiazdę intelektualną Lombardii, Carlo Marię Maggiego. Teatr zdawa się zakończył działanie wraz ze śmiercią Vitaliana VI w 1690 roku i dopiero pod koniec wieku XVIII wznowił działalność ale w formie Teatro delle Marionette. Dokumenty rodzinne dotyczące zakupu marionetek i scenografii, świadczą że były one sporadyczne w drugiej połowie XVII wieku i w pierwszych pięćdziesięciu latach wieku XVIII. Za to pod koniec wieku, Borromeo wydawali na marionetki krocie. Przełom wieku XVIII i XIX to w ogóle był dobry czas dla teatru lalek, dla takich teatrzyków sztuki pisali von Kleist i Goethe. Przedstawienia lalkowe wystawiano w domach prywatnych jak i w teatrach. W pałacach arystokracji była to jedna z ulubionych rozrywek. W przedstawieniach Teatro delle Marionette, wystawianych przez Boromeuszy zaangażowani byli członkowie rodziny, goście i przyjaciele domu, a nawet służba. Najświetniejsza z premier miała miejsce w 1828 roku, kiedy to z okazji wrześniowej wizyty sardyńskiej rodziny królewskiej, króla Karola Felice i jego królowej, Vitaliano Borromeo postanowił wybudować prawdziwy teatr wyłącznie na przedstawienia marionetek, wykorzystując do tego celu Sala della Racchetta.
Kierownictwo prac budowlanych powierzono Alessandro Sanquirico, scenografowi Teatro alla Scala w Mediolanie, odpowiedzialnemu także za fryzy, fronton i kurtynę teatru. To nie był byle kto tylko jeden z najwybitniejszych scenografów swoich czasów. Karierę rozpoczął we współpracy z czołowymi artystami tej dziedziny, uczył się u samego Paolo Landrianiego, wykładowcy Academia Brera w Mediolanie i słynnego scenografa La Scali, który z kolei sam był uczniem Ferdinando Galli - Bibeny, człowieka który zjadł zęby na projektowaniu opraw scenicznych i uchodził za jednego z najlepszych w swoim fachu na początku XVIII wieku. Jak widzicie Sanquirico był uczniem z dobrej szkoły. Oprócz malarstwa, które było jakby wyjściowym kierunkiem do scenografii, studiował architekturę i perspektywę u Giuseppe Piermariniego, faceta który był architektem budynku La Scali. W tymże teatrze operowym Sanquirico zaprojektował scenografię i kostiumy do 300 przedstawień, w tym czterech premier Belliniego, paru oper Donizettieg i baletów Salvatore Viganò. Był tak dobry że poproszono go o zaplanowanie oprawy koronacji Ferdynand I Habsburga na króla Lombardii i Wenecji Euganejskiej. Stosownie, bo cesarz austriacki eufemistycznie nazywany dobrotliwym, był w istocie upośledzony umysłowo i jego panowanie to był jeden wielki teatr, który zakończył przedstawienie wraz z nadejściem Wiosny Ludów. Ten to właśnie scenograf zatrudniony był już na stałe od 1832 aż do swej śmierci w 1849 przez księcia Borromeo do tworzenia wspaniałych scenografii, które szczęśliwie przetrwały do dziś.
Tak w ogóle to ze względu na różnorodność, kompletność i stan zachowania scenografii, marionetek a także scenariuszy, bo to przeca konieczny jest scenopis w prawdziwym teatrze, zbiór z Palazzzo dell'Isola Madre uznawany jest za jeden z najważniejszych zachowanych do dziś zbiorów teatru lalkowego. W drugiej sali niektóre z najpiękniejszych lalek z kolekcji są wystawione w gablotach zaprojektowanych przez Sanquirico, w tym niezwykle rzadka Nano a trasformazione czyli Przemieniający karzeł, z której za pomocą szeregu drutów wyprowadzono kilka małych pojawiających się marionetek. Taki Pulcinella z którego wyrastają inne małe Pulcinellątka. W gablocie na lewej ścianie znajduje się szereg urządzeń mechanicznych służących do występów: grecka lampa smołowa, fajki do wytwarzania mgły, różnego rodzaju lampy do oświetlania sceny i tworzenia efektów mających zaskakiwać, a także zadziwiać, sugerować ogień, błyskawice i grzmoty oraz takie zdziwo jak marionetka z metalową głową, która może pluć ogniem z ust. W gablotach na stole eksponowana jest cenna "Libro delle Commedie e dei balli " ( "Księga komedii i tańców" ), która stanowi repertuar teatru marionetek na Isola Bella ( jest to rękopis sporządzony w 1840 roku, w którym zapisano scenariusze bedące postawą przedstawień ) oraz niektóre ze scenariuszy spektakli. Tytuły odlotowe "Arlecchino paga i debiti alla moda" czyli "Arlekin spłaca długi modzie" ( farsa w dwóch aktach wystawiona na Isola Bella w 1832 roku ), "La disperazione di Arlecchino" czyli „"Rozpacz arlekina" ( komedia w dwóch aktach wystawiona w 1846 roku przy "niewielkim aplauzie" ), "I riti indiani " czy też "Arlecchino fatto idolo birmano" ( "Indyjskie obrzędy" lub "Arlekin przerobiony na birmańskiego idola" ( komedia w trzech aktach ), oraz "Arlecchino astrolog" co nie wymaga tłumaczenia. Głównie pastwiono się nad Arlekinem.W trzecim pokoju marionetkowym jest odjazdowao, pojawia się kolejna scena, tym razem o charakterze diabolicznym i piekielnym, z potwornymi scenografiami, i atrakcjami takimi jak: latające smoki, szkielety w różnych wersjach ( mła do gustu przypadły te, które tyż fruwają ), diabły w odmianach, w tym te z Birmy, duchy i maszyna sceniczna imitująca płomienie ( ustrojstwo składa się z pasa płótna pomalowanego płomieniami, który obraca się między dwoma drewnianymi bębnami oraz szeregu spiralnych cylindrów wykonanych z papier - mache pokrytych kolorową folią, zaprojektowanych tak, aby odbijały światło wytwarzane przez specjalne źródło i dawały efekty podobne do ognia - cóś pięknego ). Jest też Piekielny Potwór poruszający się na drewnianym wózku z czterema kołami. Mla zacytuje z przewodnika co to jest - "Obraz jest namalowany na tekturze i drewnie profilowanym. Ruchome części potwora to skrzydła, dolna szczęka i ogon, które poruszają się jednocześnie dzięki ruchowi i przesuwaniu wózka. Wnętrze jamy ustnej, które przypomina perspektywę jaskini, ma u dołu pomalowaną na czerwono ścianę, pośrodku której znajdują się dwa otwory, z których wydobywają się strumienie dymu. Na płaskiej części powozu znajdują się dwie lampy, których światło wydobywa się ze szczelin w oczach. Środkowa część oczu wykonana jest ze szkła". Fajne.
Niestety czy stety nic nie trwa wiecznie, po latach
działalności i przyjmowaniu na teatralnych premierach znamienitych gości, w tym samego hrabiego Benso di
Cavour, włoskiego patrioty, który nigdy nie władał poprawnie językiem wloskim a jest uznawany za jednego z czterech tworców państwa włoskiego, teatr zaprzestał wszelkiej działalności. Smętny był to rok 1857, Włosi mieli wtedy insze sprawy na głowie niż wystawianie marionetkowych przedstawień. W 1935 roku
teatr został odnowiony, aby zrobić miejsce na wartownię, która miała
chronić Mussoliniego i jego zagranicznych gości podczas Międzynarodowej
Konferencji Stresy, która odbyła się w Palazzo dell'Isola Bella. A marionetki zapakowano i czekały na lepsze czasy. Doczekały się może nie premiery teatralnej ale za to ciągłego przedstawienia w którym robią za gwiazdy. W Palazzo dell'Isola Madre mnóstwo jest ciekawych rzeczy czy pięknych drobiazgow ale zdaniem mła crème de la crème to wyposażenie tych trzech teatralnych pokoi.
A teraz będzie o tym co urzekło Mamelona. Nasza Mamelon się sama sobie dziwiła, no ale fakt jest faktem - zapałała mniłością do wysoce urodzonych krewnych naszych poczciwych cmentarnych nagrobków i podłóg w szkołach 1000 latkach. Wzięło ją na lastryko, Panie tego. Lastryko vel lastrico vel terazzo to jednak nie wymysł siermiężnej komuny, technika ta znana była od dawien dawna, pierwsze jej przykłady pochodzą z czasów neolitu. W starożytności technika stosowana byla z lubością, wiemy bo się co nieco zachowało. Znane są posadzki z
lastriko w Jerychu, Göbekli Tepe i Çayönü ( dzisiejszej Turcji ) oraz z Kastros na
Cyprze. Hym... nagrobki i podłogi w 1000 latkach mają starożytny rodowód. Lastryko było bardzo popularne w północnych Włoszech już we wczesnym średniowieczu, zachowały się fragmenty posadzek z IX wieku. Mistrzostwo w wykonywaniu takich posadzek osiągnęli Wenecjanie, co nawet znalazło wyraz w nazwie pavimento alla Veneziana ( bruk wenecki ). W weneckich palazzo i willach można spotkać wspaniałe podłogi, niektóre, najcenniejsze z punktu widzenia historyka pochodzą jeszcze z XIV wieku. Wielką karierę ten rodzaj wytwarzania posadzek zrobił w XVIII wieku. Wtedy wszystko co weneckie było modne.
Jak się to robi? To jest taki mix budowlany, rodzaj betonowego ( rzadziej
asfaltowego ) podłoża utworzony przez mieszaninę wody, cementu ( lub
asfaltu ), grysu oraz barwnika. Grys stosowany do wytworzenia lastryko
to na ogół różnego rodzaju marmury, granity czy bazalty. Mieszanka
grysu z cementem tworzy twardą i dość mocną powierzchnię, która jest podatną
na szlifowanie i polerowanie dla uzyskania połysku kamienia
naturalnego. Grys do lastryko ma grubość do 10 mm ale to współczesne normy, drzewiej wcale tak nie było. Rozmiary grysu bywały różne, liczył się efekt wizualny jaki uzyskiwano. Pavimento alla Veneziana to niekiedy spore kawałki marmuru układane obok siebie. Wychodziło tego marmuru dość dużo i tym samym było dość drogo, ale nie to było problemem. Żmudne układanie wzorów przypominało wykonywanie mozaiki, więc wymyślono tańszą technikę zwaną seminata. Nawet spore kawałki kamieni wrzucano do zaprawy i wylewano. Najczęściej podłoża w palazzo i lepszych willach wykonywano obiema technikami, centrum układano a po obrzeżach lano, że tak to ujmę. Urodzie podłóg to nie szkodziło o ile wykonywali je rzemieślnicy będący artystami. Te w Palazzo dell'Isola Madre wykonywali artyści, Mamelon się oblizywała i mła zaczęła mieć niedobre przeczucia odnośnie Mamelonowego tarasu.
Dobre cementowe lastryko z kawałkami marmuru wymaga trzech warstw materiałów. Najpierw wylewa się solidny, równy fundament betonowy o głębokości od 76 do 102 mm. Po usunięciu form z fundamentu dodaje się 25 mm warstwę piaskowego betonu. Przed związaniem tej warstwy lastryko osadza się w podłożu metalowe listwy rozdzielające, wszędzie tam, gdzie ma być fuga lub zmiana koloru lastryko. W przypadku ostatniej warstwy lastryko, miesza się i umieszcza w każdym z wydzielonych listwami fragmentów, drobną mieszankę cementu i marmurowego grysu, która może być podbarwiona. Gdy mieszanina jest jeszcze mokra, dorzuca się do tych fragmentów dodatkowe kawałki marmuru w różnych kolorach i toczy się po tym wszystkim obciążonym wałkiem ( takim solidnym, znaczy 45–57 kg ). Równo, po całej powierzchni. Kiedy lastryko jest dokładnie utwardzone, szlifuje się je szlifierką, która na moje oko wygląda jak drzewiej wyglądały polerki do podłóg. Z tym że pewnie cinżka jak diabli bo robią to faceci. Drzewiej polerowano to ręcznie. Niewielkie wgłębienia pozostawione przez szlifowanie są wypełniane materiałem pasującym do fugowania i ręcznie zacierane w celu uzyskania gładkiej, jednolitej powierzchni. Potem to wszystko się czyści, jeszcze raz poleruje i uszczelnia. Oczywiście dziś są żywice i wogle ale starych podłóg w technikach z żywicami syntetycznymi przeca nie wykonywano.
Dżizaas największe ochy i achy wydawała jak zwykle nad mebelkami. Mła się nie dziwi, w palazzo były bardzo przyjemne sztuki ( nie ma tu na myśli złoconego fortepianu, o wdzięku krokodyla, który właśnie był zeżarł wycieczkę szkolną, a może ten fortepian to na Isola Bella? - mła przyznawa że jej się taśta ). Dżizaas zachwycała się głównie intarsjami i inkrustacjami, zalatującymi mła nieco pracownią Pietro Piffettiego, Mamelon i mła wgapiałyśmy się w pietra durę na XVII i XVIII wiecznych kabinetach. Niespieszne przechadzanie się po palazzo i wyszukiwanie co ładniejszych i ciekawszych mebelków, podziwianie całkowicie odjechanej "altanki" na ścianach słonecznego Salotto Veneziano, żyrandoli wydmuchiwanych na Murano, wypłowiałych brokatów i ściemniałych obrazów było sielskie. Dobrze się bawiłyśmy w tym pałacu urządzonym na bogato, który jednak nie przygniótł nas przepychem.
Wylazłyśmy na taras z którego zeszłyśmy po schodach strzeżonych przez chińskie lwo pieski ( nie mogę coś rozpoznać czy to pieski foo czy lwy, zawsze mła się taśta w tym temacie ) do formalnego ogrodu przed południową fasadą palazzo. Naprzeciw pałacowego budynku w 1858 roku postawiono budynek kaplicy. Ten projektowany przez Defendente Vanniniego. Nie bardzo umiem określić styl w jakim tę kaplicę wzniesiono, wg. mnie to styl ogrodowo - południowy a kaplica jakoś tak szczęśliwie mało kapliczna ( w przeciwieństwie do Isola Bella nie
zawiera cenotafów ani pomników pogrzebowych ). Ten fragment ogrodu między palazzo i kaplicą nazywany Piazzale della Capella, był dla mła uroczy.
Włoska klasyka czyli partery kwiatowe i donice, mnóstwo angielskiego smaku w doborze kolorystyki roślin, totalny odjazd egzotyczny z powodu palm, okrągły basenik z zapowiedzią kwitnień nenufarów albo i lotosów. Miodzio i to mimo eklektyzmu. A może miodzio z jego powodu? Sama nie wiem. Miejsce miało atmosferę, mimo wszystkiego "pod kancik", za czym mła akurat w ogrodnictwie nie przepada. Z placyku przedpałacowo - kaplicznego można zejść "schodami umarłych" do przystani. Ale mało kto schodzi, prawie wszyscy wgapiają się w kwitnące glicynie i wciągają nosami delikatny, słodki zapach. Bo "schody umarłych" to królestwo glicynii.
W ogrodach na Isola Madre stworzono kolekcję glicynii, z tego co mła wyczytała to nie padło jeszcze w temacie glicynii ostatnie słowo ogrodników RHS. Odchodząc od słodko woniejących glicynii do części ogrodu przy zachodniej fasadzie palazzo mła wdepnęła na Aleję Palm - Vialli delle Palme. Palmy są wspaniałe i z lekka irracjonalne na tle alpejskich szczytów. W kolekcji palm znajduje się Jubaea spectabilis, jeden z największych okazów w Europie, który przybył na wyspę z Chile w 1858 roku. Chociaż to palmowisko znajduje się na szerokości geograficznej, która raczej palmom nie sprzyja, to niektórym roślinom udaje się nawet wydawać owoce. Boski nadjeziorny klimacik. Wśród palm owocujących na szczególną uwagę zasługuje Butia capitata, która jesienią wytwarza duże grona soczystych, pomarańczowych owoców.
Z Alei Palm mła przeszła do ogrodu w stylu angielskim, znaczy prato i grupy drzew. Mła natychmiast wpadła w oczy kwitnąca ośnieża Halesia diptera var. magniflora a zaraz potem dereń cud urody. Mła paczy, paczy i cóś nie dowierza że to Cornus kousa, bardziej to mła wygląda na Cornus florida 'Alba'. Za obficie drzewko kwitnie jak na chiński gatunek, znaczy źle to mła ujęła, więcej kfiotów niż liści, tak kwitną derenie amerykańskie. Mła sobie westchnęła bo o ile dereń kousa sobie u nas radzi to dereń kwiecisty radzi sobie głównie na stronach szkółek. Mła uwielbia te opowieści o tym jak roślina, którą w Anglii uprawia się w najcieplejszych rejonach u nas okaże się rosnącą bezproblemowo. Taa... Na szczęście halesia jest twardsza. No i jest urocza, nawet jeżeli nie osiągnie takich rozmiarów jak drzewo rosnące na Isola Madre.
Powolutku, przez las klonów japońskich, miłorzębów i poletko bluebellsów, mła tupała w stronę wyjścia. Rozmyślała sobie na tematy rożne, między innymi te finansowe. Z żalem rozmyślała, wycieczka na wyspy nie należy do tanich, bilety na przepłynięcia, bilety za wstęp do ogrodów i pałaców, dojazd do Stresy z Mediolanu. Jak doliczyć obiadek to jeszcze wyjdzie na to ( i wyszło ) że mła zapłaci za ten eksces jednodniowy połowę tego co wydała na Mediolan. Mła wie że było warto, Mamelon i Dżizaas zadowolnione, ale we mła narasta złe. Mła nawet wie dlaczego narasta. Zwiedziłyśmy ledwie jedną wyspę a mła już czuje że chciałaby tu wrócić w porze kwitnienia magnolii, no i może jesienią, kiedy nadejdzie pora przebarwień. No niestety, mła też wie że nie będzie jej na to zwyczajnie stać, więc złe się w niej budzi i mła buntuje w stajlu "A te z rzundu to kradną", tak jakby piernik miał coś do wiatraka. Czlowiek to stale niesyte bydlę, widziałam ogrody Isola Madre w porze kwitnienia kamelii i jeszcze mła mało! Dochodząc do wyjścia i kibelka dla turystów obrośniętego kameliami usiłuję przekonać sama siebie że jest OK. Udaje mła się dopiero na łodzi płynącej na Isola dei Pescatori. Taa... mła jeszcze nie wiedziala jaką niespodziewankę finansową przygotowała jej własna skleroza, nawet się mła nie śniło że ledwie tydzień po powrocie z Mediolanu mla ruszy na Split. I na cholerę było jej złego słuchać? No dobra koniec tego wpisu od Sasa do Lasa, poznaliście wyspę, przynudziłam Wam teatrzykiem marionetkowym i wiecie jak zrobić lastryko. Wystarczy. A miało być o ogrodzie.
"Wiesław Hejno w latach 1981-2001 był dyrektorem naczelnym i artystycznym Wrocławskiego Teatru Lalek.
OdpowiedzUsuńJako dyrektor naczelny i artystyczny Wrocławskiego Teatru Lalek stworzył wieloletni program artystyczny „Małej Sceny” dla dorosłych przy tym teatrze. W ramach tego programu wyreżyserował m.in. – tryptyk Fenom Władzy. Na który złożyły się: Proces Franza Kafki- 1985, Gyubal Wahazar Stanisława Ignacego Witkiewicza – 1987, Faust Wolfganga Johanna Goethego – 1989. Spektakle te zostały wystawione według własnych scenariuszy opracowanych dla teatru lalek, na podstawie oryginalnych tekstów." https://pl.wikipedia.org/wiki/Wies%C5%82aw_Hejno
Widziałam Gyubala Wahazara, to było niesamowite przeżycie. Widziałam także spektakl dyplomowy studentów wrocławskiego wydziału lalkarskiego o Joannie d`Arc, reżyserowała o ile dobrze pamiętam Anna Proszkowska https://pl.wikipedia.org/wiki/Anna_Proszkowska
Niestety ta scena dla dorosłych we Wrocławskim Teatrze Lalek upadła po odejściu Wiesława Hejny z tego teatru.
W latach dziewięćdziesiątych miałam swoje autorskie zajęcia dla nauczycieli na kursach teatralnych organizowanych przez oddział szkolenia nauczycieli. W ramach zajęć robiłam z nauczycielami proste lalki i maski do zabaw parateatralnych w pracy z dziećmi.
Hmmm moje Dyniaki to właściwie też lalki, niestety nie da rady ich animować ;) To to dziecko we mnie każe mi je robić :)
Mła lubi konwencję teatru lalkowego, ten klimacik. Niestety tak się uplingło w głowach i jakoś nie chce się odkręcić że to może być poważny teatr. Kukiełki są dla dzieci, choć przez większość historii teatru lalkowego nie były. Teraz animacje komputerowe niby dla dzieci, coraz częściej są filmami dla dorosłych. Zdziwność taka.
UsuńMła rozumie dyniaczenie, jakby znalazła więcej czasu to z tych kfiotów sztucznych, co to je jako tako wykonała, małych lalków i tektury malowanej dioramy by pod klosz robiła. Taka u mła dewiacja. :-D
Wyspa Eden i przy czytaniu to odrobinkę jakbym po niej chodziła. Fantastyczny wpis!
OdpowiedzUsuńPewnie to konieczność czasów, ale jak wspaniale że wyspa została przez właścicieli udostępniona. Nie każdy by się rajem podzielił.
UsuńWielki podziw dla nich, ich szacunku dla przeszłości, gustu, upodobań, wielkoduszności. I ratowanie potężnego drzewka cyprysowego. I kolekcje lalkowo-teatralne, przecież to samo dobre. Zapunktowali u mnie potężnie.
No mogli wyprzedawać i jakoś koniec z końcem wiązać.;-D To że postanowili zrobić cóś takiego co robią Brytyjczycy im się chwali. Włoska arystokracja na ogól udostępnia zbiory, koszt ich utrzymania jest ogromy. Udostępniając zarabiają ma ich utrzymanie a jednocześnie mogą liczyć na pomoc w kwestiach takich jak konserwacja, prace badawcze, ubezpieczenia. Powoływane są fundacje, często w ich zarządach zasiadają specjaliści od sztuki i specjaliści od robienia kasy i jakoś to się kręci. Fundacja rodzinna to w dzisiejszych czasach cóś takiego jak drzewiej klejnoty rodowe. Ludzie będący potomkami starych rodów mieszkają sobie na drugim czy trzecim piętrze własnego pałacu a po piano nobile chodzą wycieczki. No i bardzo dobrze, wszyscy zadowolnieni. :-D
UsuńRomi to pierwsza z wysp należących do rodziny Borromeo, mła napisze jeszcze o dwóch. Nie ma zmiłuj, he, he, he. ;-D
UsuńI bardzo dobrze! Ta jest rajska, ciekawe jak pozostałe.
UsuńJedna to taki krótki wpis, druga to wpis kobylasty. Tak to wygląda. ;-D
UsuńU mnie zawsze dzieła przyrody wygrywają z dziełami człowieka. To znaczy ogrody, lasy, parki, morza, stawy, chaszcze, to jest to, co tygrysy lubia najbardziej. A wiec zachwycam sie pokazana przez Ciebie roślinnoscia, jej bujnością niesamowitą, kwieciem wszelakim egzotycznym. I rzeczywiscie - u nas ślimaki miałyby używanie, że hej! W moim ogrodzie już sie niestety pojawiły, bo mokro i ciepło. Tylko susza moze powstrzymać ich żarłoczne zapędy a suszy też sobie nie zyczę. i tak źle i tak niedobrze. A maj przy tym tak cudny! Zaraz zakwitną piwonie - ich na szczęście slimaki omijają!Jako i konwalie - pewnie dlatego, że trujace.
OdpowiedzUsuńNiesamowite sa też te marionetki, które pokazałaś. Co za kunszt wykonania! I kawałek historii w nich ocalony.
Piękna, rajska, bardzo ciekawa wyspa. Miałaś wspaniały czas, Tabo!:-))
Ta wyspa była niegdyś cóś skalista, tak jak wszystkie Wyspy Boromejskie zostala bardzo mocno zmieniona przez człowieka. Hym... to jedna z tych nielicznych zmian na lepsze. Co do ślimorów to właśnie dobrały się do moich sukinkulentów wystawionych na dwór. I to do kaktusów! Kęsim pełzającej zarazie! Całkiem niespodziewanie w tym roku przyszły dla mła wakacje. w dodatku dłuższe niż zwykle. 8-O
Usuń