Mediolan przywitał mła odjechaną bryłą Stazione di Milano Centrale i kwitnącymi paulowniami. Dworzec będący mieszanką stylu secesji zwanej we Włoszech stylem Liberty i Art Deco nadętego mussolinizmem daje po oczach. Od razu wiedziałam że w zabieganym Milano czekają mła zaskoczki. Pierwszą była najdroższa pizza świata w knajpce nieopodal dworca. Jeżeli kiedyś rzuci Was do Mediolanu i koniecznie, ale to naprawdę koniecznie będziecie musieli coś zjeść bo inaczej padniecie, to resztką sił doczołgajcie się do metra, które dowiezie Was w bezpieczniejsze dla kieszeni rejony. Dla Waszych kubków smakowych też bezpieczniej, chyba że przepadacie za pieczarkami i karczochami z zalewy zapiekanymi z ciastem. Cholera, w tej straszliwej knajpie tylko personel sali był świetny, kuchennych za to należałoby postawić przed plutonem egzekucyjnym za masakrę dokonywaną na potrawie południowowłoskiej proweniencji. To musiała być zemsta północnych na terroni, mła nie może znaleźć inszego wytłumaczenia dla takiego skopania samograja kulinarnego jakim jest pizza. Straszliwość równa pizzy, którą mła była torturowana w Płocku! W Italii! Na szczęście katowanie żarłem zdarzyło się nam tylko raz, Mediolan jest miastem życzliwym kulinarnie i można w nim zjeść dobrze i niedrogo ( na pewno w takiej zwykłej knajpce nie drożej niż u nas, wieści o mediolańskiej drożyźnie są przesadzone ).
Kiedy już wlazłyśmy na górę okazało się że winda jednak działa, któren to fakt ten mały gnojek Dżizaas ukryła przed nami żebyśmy "troszkę potrenowały". Taa... postanowiłyśmy z Mamelonem w cichości, acz jednak wspólnie że naplujemy Dżizaasowi do cappucino żeby wincyj pianki miała. Solidniej o katedrze będzie kiedy indziej bo to temat na kobyłę, przedreptałyśmy ja wzdłuż i wszerz a w ramach dokształcenia poszłyśmy jeszcze do muzeum katedralnego, żeby pokumać jak i co. Po tym byłyśmy z lekka skołowane a to dopiero był początek zwiedzania. No ale katedrą w zasadzie skołowana jest większość turystów, co widać na jednej z załączonych fotek - wyciągaj szyję i podnoś głowę i zanoś modlitwy do patronki katedry coby kręczu nie dostać. Dom de Milan, jak nazywają katedrę w Lombardii, powoduje wgapianie przewlekłe.
Obok Duomo Santa Maria Nascente di Milano wznosi się insza katedra, świątynia handlu czyli Galleria Vittorio Emanuele II, która łączy Piazza Duomo z Piazza della Scala ( takie combo religijno - handlowo - muzyczne mają w Mediolanie ). To jedno z pierwszych nowoczesnych centrum handlowych na świecie, przodkini naszych poczciwych galerii miejskich. Bardziej elegancka niż średniowieczne kryte dachem stoiska sklepowe czy wschodnie bazary, cóś w rodzaju muzeum luksusu dla tłumów, które się po niej przechadzają. Mediolan już w średniowieczu miał zadaszone przejścia pomiędzy placami czy ulicami. Prawie nic z tych dawnych arkad pokrytych dachami się nie zachowało, np. arkady Figini zostały wyburzone po to by można było wznieść Galleria Vittorio Emanuele. W XIX wieku na zachodzie Europy zaczęto budować olbrzymie, przeszklone galerie handlowe, takie jak: Vivienne w Paryżu i Burlington Arcade w Londynie. W Mediolanie była co prawda Galleria de Cristoforis ale dla ambitnych milanesi to było cóś mało. Torino i Bolonię należało zostawić daleko z tyłu, więc pokombinowano z wywłaszczeniami, nazywając przyszłą galerię królewskim imieniem, co pomogło w uzyskaniu królewskiego dekretu w sprawie wywłaszczeń i urządzono loterię na rzecz pokrycia kosztów budowy. Następnie odbyły się trzy konkursy architektoniczne i w końcu zdecydowano się na realizację projektu Giuseppe Mengoniego. Po przyznaniu kontraktu na budowę angielskiej firmie City of Milan Improvements Company Limited, 7 marca 1865 roku w obecności premiera, dyplomatów, władz miejskich, w tym rzecz jasna burmistrza Mediolanu Antonio Beretty, odbyła się uroczystość wmurowania kamienia węgielnego przez samego Najjaśniejszego Wiktora Emanuela II.
Budowa galerii niby szła gładko, już po trzech latach Najjaśniejszy mógł przeciąć wstęgę ale ci co budowali nie wyszli na tej budowie zbyt dobrze. W 1869 roku firma zlecająca budowę zbankrutowała, co zmusiło gminę do przejęcia galerii za sumę ówczesnych 7,6 mln lirów. Faktyczne zakończenie prac nastąpiło dopiero w roku 1878, kiedy ukończono łuk wejściowy i północne portyki Piazza Duomo. Giuseppe Mengoni nie mógł jednak zobaczyć oficjalnej inauguracji całej zaprojektowanej przez siebie galerii, gdyż podczas rewizji robót 30 grudnia 1877 roku był spadł z rusztowania, choć wielu twierdziło że nie spadł a skoczył. Hym... jeżeli rzeczywiście popełnił samoubijstwo to raczej nie z przyczyny tego jak zrealizowano jego projekt, bo wyszło nieźle, choć nad przeszkleniem pracowano jakby to tor z przeszkodami był. W latach 80 XIX wieku galeria zyskała miano in salotto di Milano czyli "salonu mediolańskiego", bywało się tam w eleganckich restauracjach, kawiarniach, sklepach, przechodziło się do opery, do katedry. Obserwowało zapalanie lamp gazowych a potem podziwiało elektryczność. W galerii do dziś funkcjonują czynne wówczas przybytki handlu, jak stara księgarnia, czy restauracje i kawiarnie: Caffè Campari, Caffè Savini - założoną jako Caffè Gnocchi - oraz Caffè Biffi.
Jak życie salonowe to i polityka, w galerii bardzo szybko zrobiło się gorąco od politycznych sporów, na czym głównie ucierpiało oszklenie obiektu. W galerii przylegającej do głównego placu miasta, odbywały się wręcz bitwy między demonstrującymi a wojskami rządowymi, naprawdę się działo. Pierwsza demonstracja w tym miejscu odbyła się jeszcze przed ukończeniem galerii, w 1867 roku, z okazji aresztowania Garibaldiego. W latach 90 XIX wieku rozpoczęły się na poważnie demonstracje robotnicze, data 1 maja oznaczała możliwe żniwa dla szklarzy. W 1898 doszło do zamieszek z powodu wzrostu cen chleba. Jak było ostro można sobie uzmysłowić czytając słowa naczelnego "Corriere della Serra", Eugenio Torelliego Violliera - " Widzę rzeczy, które przypominają mi Burbonów". Prorocze to było bo pokłosiem pacyfikacji protestów była śmierć Umberto I, króla Włoch, z ręki anarchisty Gaetano Bresci i totalna zmiana świadomości na północy Włoch, ta część kraju stała się wówczas tym co dziś rozumiemy pod pojęciem Zachód. Zmiany doprowadziły do głębokich podziałów w samych Włoszech, północ daleko odjechała od południa. Jednakże to nie zamieszki mediolańskie, ani bitwy przyszłych fasci były przyczyną największej do czasu nalotów alianckich szklarskiej katastrofy w galerii. W roku 1874 gwałtowne gradobicie zniszczyło szyby w sklepieniu.
Tak łażąc po galerii, wśród sklepów Louisa Fiutona i salonów Srady, człek się zastanawia nad chichotem historii. No bo wicie rozumicie, w tych galeriowych kawiarenkach, księgarniach to spotykali się bojownicy o godność człowieka pracy, ci spod znaku czerwonej flagi, jak i ci od brunatnych koszul. Marinetti manifesty futurystyczne przygotowywał, Toskanini się politycznie zapluwał a Fasci Italiani di Combattimento, protoplastkę partii faszystowskiej we Włoszech, zakładało między innymi pięć osób wyznania mojżeszowego. Najwyższy ma naprawdę dziwne poczucie humoru, o czym powinni pamiętać wszyscy tzw. aktywiści. Oczywiście nie pamiętają, bo pamięć cóś pusta, aktywizmem zajęci a nie naukami płynącymi z naszej historii, którą by trza, qurcze, przyswoić, co czas zajmuje a przeca aktywizm tyż czasu wymaga i lepiej być aktywnym niż się uczyć by zrozumieć.
Natury ludzkiej się nie zmieni, można co najwyżej w nikłym stopniu korygować zachowania. Dlatego McDonald nie zalągł się był na stałe w Galleria Vittorio Emanuele II, kusi za to serwisik u Prady. Galeria miała być "lepszym miejscem" i nadal jest, egalitaryści jak na razie w odwrocie. Jednakże to nie w galerii mła miała napady chciejstwa, nawet nie w sklepie Princess and Prince Dog's Fashion World Milano, widocznym na dwóch górnych fotkach, ale w perfumeriach, których w mieście jest od jasnej Anielki. Cudem się powstrzymałam i dobrze, bo jak wiecie skleroza u mła postępuje i robi się coraz bardziej kosztowna. Mła zadowoliła się oglądaniem, tłumacząc sobie samej że skromność nie oznacza wcale bylejakości i zadupnictwa. Najlepszy przykład macie na pierwszej fotce na dole, ten budynek, który mógłby stać w każdym europejskim mieście rozbudowywanym w XIX wieku, zarówno w Wiedniu jak i w Radomiu, to nic innego tylko opera La Scala.
A pompa i rozmiary to szalecik dla gołębi, więc bez napinki i szalonych wydatków, choćby nie wiem jak nęciły oko buciki ( znów wchodzą w modę baleriny, najbardziej pożądane są zdawa się takie ze szpicem, na szczęście mła w nich zawsze paskudnie i woli jak bucik ma cóś pod pietą ), jedwabne chusty słusznych rozmiarów i w horrendalnych cenach, czy niszowe perfumy. Mła się jednakże nawąchawszy a to głównie z powodu poszukiwania zapachu dla Sławencjusza, co okazało się zadaniem niewykonalnym z racji niesprecyzowanych do końca oczekiwań Mamelona. Choć nie wiem czy właściwym jest określenie niesprecyzowane. Zaczęło się pół niewinnie od wąchania smug zapachu ciągnących się za facetami mijanymi na ulicach. Mamelon wyczuwała to czym zamierzała skropić Sławencjusza a co było eleganckie i zarazem zmysłowe i świeże oraz zawierało coś co określiła jako "techniczną nutę".
Polowanie na męski zapach kiedy nie masz bladego pojęcia o nazwie produktu, producencie a wiesz tylko jak pachnie mijający cię na ulicy facet, to jest zadanie dla psa tropiciela a nie zwykłych kobit, ale zachęcone wizją przemiany Sławencjusza w Marcello poszłyśmy na łów. Za główną siłę węchoznawczą robiła Mamelon, jako użytkowniczka Sławencjusza skropionego odpowiednimi profumo. Niestety, ciągle coś było nie tak, za gorące, zbyt korzenne, przygnębiająco ziemiste, wściekle lawendowe, zimne jak oczy Wujka Wowy podczas syberyjskiej zimy i po zakręceniu kurków gazowych, z lekka strupieszałe jak dwóch ostatnich amerykańskich prezydentów, plastikowe jak Berlusconi, mydlano - pudrowe jak światowa gospodarka, apteczne nie przekładające się na apetyczne, no nie takie. Najtrudniejszą do rozpoznania okazała się "techniczna nuta", która miała być papierem albo skórą albo czymś pośrednim. Po pewnym czasie mła zaczęło się wydawać że trza ekstrahować zapach z jakiego mijanego Włocha, to będzie bardziej proste niż kupowanie męskich perfum z "techniczną nutą". Przepytywać nie ma co, zapytany przez nas facet w perfumeryjnej firmie wybierał zapachy typu daj macho maczetę i bezczelnie uważał że takie są najwłaściwsze dla mężczyzny. Ze sprzedawczynią w jednej z perfumerii poszło nam nie wiele lepiej, zrozumiała że chcemy zamienić ropucha ( Sławencjusz nie jest żadnym ropuchem, to miły dla oka, ucha i nosa facet ) w kogoś takiego jak latin lover.
Mediolan żyje inaczej niż Rzym czy miasta Sycylii, jest zabiegany. Poranne espresso przy kontuarze wypija się w biegu, zdecydowanie więcej spokoju jest w popołudniowym piciu aperoli. Generalnie się biega i spieszy, nadając przy tym bez przerwy w komórki. Tylko turyści się snują po ulicach, miejscowi wiecznie czymś zajęci. W Mediolanie z byle czym nie wystąpisz, nawet uliczni grajkowie starają się o oprawę występów, tu nie da się grać inkaskich kawałków bez towarzystwa sztucznej lamy. Trzeba wyglądać, nigdy nie wiesz człowieku kiedy trafisz przed obiektyw. Niespodziewanie zamrzesz w pobliżu przejścia dla pieszych na którym anorektyczna modelka prezentuje tórebkę znanej marki a ekipa trzaskająca fotki szaleje, bo słońce nie takie jak trza, wiatr włos rozwiewa nie w tę stronę i wogle to gdzie podziała się ruda makijażystka a państwo to przechodzą teraz, presto, presto!
Wyłazisz z udostępnionej zwiedzającym części konwentu a tu znów presto, presto bo dron z kamerką już naszykowany a reżyser pokazuje młodziutkiej aktorce jak powinna podskakiwać i biegać. Nie ma to jak widok zażytego pięćdziesięciolatka grającego nastolatkę, człowiek paczy i nie dowierza. No ale człowiek ma się nie ociągać, presto, presto, kręcimy. Turyści na bok, kamera, akcja! A tu nagle z boczku jak Filip z konopi wyskakuje na rowerku niemłody pan w kasku i okularkach. Wśród gromkich ryków popierających wydawanych przez przepędzonych turystów, przejeżdża przez cały plan filmowy psując ujęcie z drona. Ekipa filmowa jak jeden mąż wpatruje się w niego wzrokiem bazyliszka, najmocniej subtelna dziewczynka, zwiewna jak tancereczka wycięta z papieru. Siedziałyśmy na ławce nieopodal pół godzinki, kiedy odchodziłyśmy pierwsze ujęcie jeszcze nie zostało nakręcone ale za to zdawa się reżyser był bliski apopleksji. Oczywiście to nie jest tak że w Mediolanie nie ma miejsc spokojnych, niemal pustych krużganków, zieloności wszechogarniającej i zapachu stęchlizny w starych kościołach. Jednakże mła wydawa się że nie występują one aż tak powszechnie jak w tych włoskich miastach, które odwiedziła. Mediolan jest gwarny, spieszący się, zabiegany. Odpoczywa w dni ustawowo wolne, za to wtedy dolce far niente.
Oczywiście nie można być w Mediolanie jako klasyczny turysta i nie poleźć do Santa Maria della Grazie żeby zobaczyć jedyny mural Leonarda, który dotrwał do naszych czasów. Co prawda dostanie się do refektarza w którym jest malowidło jest z tych hardcorowych, trza okazać się dokumentem tożsamości i przejść kontrolę bezpieczeństwa, swobody ni ma. W towarzystwie dzieła można przebywać jedynie kwadrans, żeby nie zaszkodzić mu swoimi wyziewami. A wszystko przez to że Leonardowi nie chciało się malować al fresco! Po Santa Maria della Grazie darowałam Mamelonowi i Dżizaasowi oblookanie Pieta Rondanini, ostatniej, niedokończonej rzeźby Michała Anioła wystawianej w Castello Sforza. Cóś trzeba zostawić na inszą okoliczność, jakby co. W końcu loty na lotnisko Milano/Bergamo to jedne z nielicznych, które obsługuje lotnisko w mieście Odzi.
No dobra, było dla ducha a jak poszło mła z karmieniem ciała? Było po mediolańsku, znaczy presto, presto. Mła nie miała czasu na spoko zakupy na mercato ani w sklepikach, szybkim truchtem mijała salumerie, enoteci i inne tego typu przybytki. Nie było czasu na gotowanie a resztki kupionego chianti zostały w butelce. Jedynie gelaterii mła nie przepuściła, w "Gelateria con Amore" mła dokonała pogromu na lodach in stile antico czyli z nutą limoncello i na lodach imbirowych. Przedtem mła nażarła się granitą migdałową i pistacjową w sycylijskim przybytku lodowym. Cud że nie pękłam, Mamelon i Dżizaas wgapiały się we mła zdjęte zgrozą. Nie odmawiałam sobie też espresso, choć nie było to południowe parzenie ziarenek. Milanesi wolą łagodniejsze kawkowanie, to mła się dostosowała - cafe con panna, pieszczota dla wątroby i trzustki, pozdrowienia dla woreczka żółciowego. Jeśli chodzi o cóś konkretnego to mła poszła w risotta. Z jedzeniem jest jak z kawą, na północy Włoch jada się delikatniej, smak nie jest intensywny jak na południu, co jednak nie oznacza że człek je marnie, jakieś mdłe żarło. Nic z tych rzeczy, risotto ze szpinakiem z truflami i słodką śmietaną ma charakter. Takoż samo świeże rybki z Lago Maggiore. Nawet niby łagodne risotto alla milanese ma odpowiedni ładunek szafranu.
Kiedy przed mła te trzy tygodnie temu zostało postawione zorganizowanie na szybko ekskursji ratującej zdrowie psychiczne, mła postanowiła że nie ma zmiłuj i odwiedzi miejsce o którego zobaczeniu od dawna marzyła. Co prawda to nie Lombardia a już Piemont ale z Mediolanu to tylko godzinka drogi pociągiem. Mła zastosowała tryb wysoce oznajmiający kiedy oświadczyła Mamelonowi i Dżizaasu że jedziemy nad Lago Maggiore aby nie protestowały. No i wsiadłyśmy rano, niemal bladym świtem, na Stazione di Milano Centrale i pojechałyśmy pociągiem jadącym do Domodossoli do uroczego kurorciku pod tytułem Stresa, skąd wyruszyłyśmy zwiedzać Isole Borromee czyli Wyspy Boromejskie. W Stresie było bezstresowo, żadnego presto, presto, zwyczajny włoski luzik. No i było pięknie. Wyspom poświęcę osobny wpis, bardziej kobylasty bo warte zarówno opisania jak i odwiedzenia. Mła cieszy się że mogła odwiedzić je w tej porze roku, czasem niespodziewanki i wygłupy losu miewają cudowne skutki. Ze Stresy wróciłyśmy nocą ciemną.
Jak widzicie było krótko ale za to bardzo intensywnie, jak to zwykle u mła. Mamelon odebrała ode mła uroczystą przysięgę że w tym wypadkowym Splicie to po Milano leżenie do góry brzuchem, w związku z czym mła się boi bo jak Mamelon zarzeka się że czegóś nie zrobi i w ogóle przeplute i przyklepane i niech mnie zbijo różowa pupa jak cóś nas podkusi to zazwyczaj się dzieje i to z Mamelonowej inicjatywy. Mamelon tylko tak niewinnie wygląda jak starsza miła dziefczynka, w Mamelonu siedzi. No ale przynajmniej nie ma sklerozy jak mła. Kole Splitu są wyspy jakby co, do wysp mamy ostatnio szczęście, same urodności i radości zwiedzania. Może i ten totalnie pojechany wypad do Chorwacji się uda i mła zostanie wybaczone "zapominalstwo, olewanie, nie liczenie się i inne twoje grzechy". Szansa jest, Mamelon wyciągnęła kostium plażowy.
Wspaniale, a co sie usmiałam, z tych opowieści!,😃😃
OdpowiedzUsuńZa żadne piniędze bym ja nie weszla na te koscielne wyżyny, podziwiam zatem i dziekuję, że moglam popatrzeć z góry na Milano. Za ukrycie fakfu o dzialajacej windzie tez bym zrobila co brzydkiego!
Dżizaas czasem bywa podstępną surykatką, ma dużo szczęścia że dach solidnie zabezpieczony bo drogę na dół odbyłaby w tempie ekspresowym. Przypomniałam jej ten kawałek "In Bruges" kiedy turyści ciałopozytywni wchodzą na Belfort, za ten numer należała się Dżizaasowi "to jest strzelanina, proszę pani". Paskuda mała.
UsuńTeż mi się wyrywał chichocik i ogólnie to Dora prawi po mojemu. Te stalowe koronki przy gotyckich figlaskach robią wrażenie, tak jak i nagły widoczek współczesnej bardzo wielkomiejskiej zabudowy zaplątany w widoczki zabudowy mającej swoje lata. A kupowanie woni po woni, ło rany, to misja straceńcza, tak jak i uczta z mediolańskich gelato.
OdpowiedzUsuńCo do Splitu, to on sam trochę historycznego ma i się tym chlubi, innych atrakcji też ma, muzeum żab bym jednak omijała. Sztuka preparowania biednych płazów tam ma się dobrze.
Najgorsze ze względu na lęk wysokości występujący u mła są schody zewnętrzne ale tam raczej się z dachu człek nie zwali, co najwyżej inszych turystów zaliczy. Mła jest z tych usiłujących przezwyciężać lęki, z różnym skutkiem. Nie zawsze się udawa ale w Milano mła po schodach wlazła, zlazła na czuja z zamkniętymi oczami na niektórych etapach. jakoś to poszło. Jeśli chodzi o nowe to Włosi mistrzami designu, to nowe to od strony Porta Garibaldi, takiej dzielnicy miasta, którą bym na spoko zobaczyła, gdyby było więcej czasu. No ale było presto, presto. W Splicie najwyżej jakie archeologiczne muzeum i szlaban, jesteśmy ukulturalnione co cud i kasy nie mamy za wiele. Płazy wypychane zatem odpadają, na szczęście. ;-D
Usuń
OdpowiedzUsuńTak sobie patrzyłam pobieżnie na te fidrygałki czy inne kamienne pikotki na końcówkach katedry. Każda inna. Na jednym zdjęciu. Pewnie na całej katedrze sporo ich było. Chyba wtedy nie było ośmiogodzinnego dnia pracy oraz wolnej soboty.
A co to za obraz z czerwonym pajacem w talerzu na głowie i z dwoma szurniętymi po bokach? Dlaczego wydaje mi się znajomy?
Lubię risotto. Risotto milanese na przykład. :-) Chyba kiedyś trzeba będzie się udać w tamtą stronę.
Katedra była budowana 700 lat, jak to porządne gotyckie katedry były budowane, i na szybciora ogarnąć jej nie sposób. Podziel te siedem wieków na roboczogodziny, he, he, he. ;-D
UsuńObraz to predella z ołtarza pędzla Crivellego. Może wydawa się znajomy bo talerzowi dość często występują w XV wiecznych obrazach.
Risottami byłabyś usatysfakcjonowana, nagotowane takie i wogle ale ryż nie rozgotowany. Mediolan wart zobaczenia, ludziska miłe, mimo tego presto, presto.
Ale te mordy! Znajome czegoś.
UsuńSkleroza mnie dobija. Historia sztuki to był mój ulubiony przedmiot na studiach. I tylko próchno zostało z tych komórek szarych...
Hym... to co mła ma napisać o swoich szarych komórkach? Że w tłuszczu się rozpuściły? Mła się swoim chorwackim wyczynem poza blogim nie bardzo chwali, mimo pocieszeń Małgoś i Gieni że to przez kumulację zmartwień, zalatanie i jak to Małgoś określiła "ciężkie upieprzenie", mła czuje że dała ciała. Nie pamiętałam o sprawie mającej finansowe konsekwencje, to jest znacznie gorsze niż dziura odkryta w pamięci z okazji widoku talerzowego. Chyba będę brała ginko biloba, o ile nie zapomnę. :-D
UsuńTak na szybko Versacze dla zwierząt mnie rozbroiło :D Poczytam zaraz jak się ogarnę, ale zdjęcia cudne!
OdpowiedzUsuńMła tyż stała zdumiona przy Versaczu dla animalsów. Najsampierw to ja myślałam że to sklep dla pieprzniętych pańć, które farbują psa pod coolor kiecki ale potem paczę a tam zdecydowanie wincyj psich akcesoriów niż damskich. Mła doczytała że to "Pierwsza prawdziwie włoska luksusowa marka modowa dla psów" i jednak wróciła do poglądu że to sklep dla pieprzniętych pańć. Przy psich perfumach, jej się to potwierdziło. Teraz zajawka reklamowa tej firmy - "Personal shopper, którego potrzebujesz, aby Twój pies na nowo zdefiniował swój styl dzięki naszej ekskluzywnej gamie produktów, która wzbogaci wygodę i wyczucie mody Twojego psa. "Styl" to słowo kluczowe wszystkich kolekcji Prince and Princess, zawsze rozpoznawalnych ze względu na elegancję i dbałość o szczegóły. Cienkie dzianiny, rtw i akcesoria w pełni Made in Italy, wysokiej jakości wyroby krawieckie i rzemieślnicze. Wszystkie produkty są wykonane z luksusowych, cennych tkanin, takich jak delikatna wełna i kaszmir, ręcznie wykończone w każdym detalu." Taa... dobrze że koty jeszcze nie poczuły że muszą mieć styl. ;-D
UsuńNie mogę się doczekać opisu Stresowej bezstresowej wycieczki. Te ostatnie foty to rajskie.
OdpowiedzUsuńRomi mła szybko wysp nie ogarnie, obrobiła co prawda najważniejsze foty ale to są wpisy kobyły, mła Tobie tylko tyle napisze że tam jest muzeum marionetek i pałac z pokojami grotami. O ogrodach uprawianych przez ludzi z RHS ledwie napomknę. Wpisy będą na pewno, podróżniczo jednak to ja jestem w połowie Baranka, trzecia część Łańcuta, prawie nietknięta Brugia i Gandawa, bazyliki Zatybrza i parę muzeumów. Pewnie się jeszcze w Chorwacji zakałapućkam. :-/ Dla ucieszenia Twoich oczu dałam fotki z przebieżki do przystani w Stresie. :-D
Usuń