sobota, 2 listopada 2024

Łańcut znaczy zamek - część trzecia

Trzeci z kolei wpis o łańcuckim zamku. Nadal mła będzie pisać o Potockich.  Skończyliśmy  na czasach kiedy w zamku   raczej z rzadka zjawiali się Alfred Józef i Maria  Potoccy. Ta para miała dwóch synów i dwie córki: urodzonego w roku 1852 Romana, urodzoną w roku 1854 Julię, urodzoną w roku 1856 Klementynę   i urodzonego w 1862 roku Józefa Mikołaja. Roman był tzw. dopustem bożym dla swoich rodziców, w niczym nie przypominał poukładanego Alfreda czy nawykłej do spartańskich warunków Marii. Jeśli chodzi o stosunki braci to ze względu na sporą różnicę wieku  nie było mowy o tym co niegdyś łączyło Alfreda Wojciecha  i Artura czy Adala i Frusia ( tak w dzieciństwie nazywano  Adama Potockiego i jego kuzyna Alfreda ), Romcio był w pełni samowystarczalnym dostarczycielem kłopotów i sprawcą siwienia ojcowskiej i matczynej głowy. Temperament wraz  z imieniem dostał najwyraźniej po dziadku, powstańcu listopadowym. Po tych małych Potockich do naszych czasów przetrwało coś co robiło się i nadal się robi w wielu rodzinach - we wnęce saloniku z boazerią rokokową znajdziemy poziome kreski odznaczające wzrost i zapisane imiona dzieci. Małe Potockie mierzyły się od roku 1861 aż do roku 1880. Mimo tych wszystkich modernizacji i zmian, jakie zachodziły na przestrzeni czasu w łańcuckim zamku, te miarki się uchowały. O Romana martwili się nie tylko jego rodzice, dziadek Roman Sanguszko tak pisał do córki - "głównie niepokoję się o Romka. Zapewne pozostawisz go we Lwowie, póki nie skończy gimnazjum. Ale później, dokąd ma jechać? Wiedeń jest nadto złego wpływu na młodzież arystokratyczną, (…) co do mnie wolałbym Romka widzieć w Berlinie, gdzie jest dość gorliwy kościół katolicki". Co do jakości przyswajanej  przez przyszłego ordynata wiedzy to światło rzucają uwagi nauczyciela - "czytał kazania Skargi, ale bez życia", "nauczył się preparacji, ale po większej części zapomniał. Uwaga była zmienna, a zachowanie się trochę niegrzeczne",  "lekcyi nie umiał, podczas godziny nie uważał". Nie znosił nauki języków klasycznych, na szczęście cóś go jednak interesowało. Zajmowała go ornitologia. W 1869 roku Roman zdał maturę w lwowskim gimnazjum, o czym nie powiadomił rodziców. Bo nie. 

Ożenił się najpierw z daleką krewną, kuzynką trzeciego stopnia, Izabelą z Potockich z Brzeżan, po matce Sapieżanką, dziedziczącą ogromne dobra na Podolu. Podobno mimo tego że było to małżeństwo aranżowane przez rodziców Romana,  to jednak było też małżeństwem z miłości,  nieszczęśliwej zresztą bo Izabela zmarła ledwie po czterech miesiącach małżeństwa. Zmarłą w marcu 1883 roku w Wiedniu z powodu  nieuleczalnej wówczas choroby serca Izabelę, pochowano w kaplicy grobowcowej w Łańcucie. Izabela była  kobietą tyleż piękną co skromną, rodzina nie mogła zrozumieć jak dwie tak skrajnie różne osobowości jak Izabela i Roman mogło połączyć aż tak silne uczucie. Roman był typowym bon vivantem  a ona bardziej przypominała dziewczynę z dworku niż rozkapryszoną warunkami życia magnatkę. Była w tym podobna do swojej teściowej, Marii. Bardzo liczono na to że charakter Izabeli  pozwoli okiełznać z lekka nieobliczalnego Romana. Po Izabeli w Łańcucie oprócz grobu nie zostało nic, zbyt krótko żyła, ledwie osiemnaście lat i pięć miesięcy, choć są tacy którzy twierdzą  że gdyby Izabella żyła długo,  to Łańcut  nie przeszedłby modernizacji na tak olbrzymią skalę, jaka miała miejsce za życia kolejnej ordynatowej. No ale tego to się dowieść nie da, los był dla Izabeli  niełaskawy, oględnie pisząc. Roman ożenił się po trzech latach ponownie, jednakże do końca życia woził ze sobą fotografię dziewczyny z warkoczem. Jego ostatnim słowem na łożu śmierci było jej imię. Na portrecie którego reprodukcję zamieściłam obok,  Izabela wygląda nie tylko jak marzenie Romana, ale też marzenie jego rodziców. Następna synowa nie była z tych cichych i potulnych ale o tym później bo czas teraz przyjrzeć się bratu Romana, który  ordynatem łańcuckim nie był ale dla łańcuckiego zamku okazał się być osobą bardzo ważną.

Józef Mikołaj Potocki urodził się w 1862, dziesięć lat po swoim starszym bracie. W przeciwieństwie do Romana nie stanowił źródła zmartwienia rodziców. Otrzymał dobra tulczyńskie i pisał się Potockim z Antonin.  W swoich rozległych dobrach, liczących 63 tys. ha, dokończył uwłaszczenie chłopów, meliorował folwarki, zakładał stawy rybne i plantacje buraka cukrowego. Rolniczył na całego i to niegłupio, bo w Antoninie i Piszczowie posiadał własne stacje hodowli roślin. Wówczas to była nowinka. W oparciu o własną produkcję rolną stworzył nowoczesny przemysł przetwórczy, na który składały się cukrownie, gorzelnie, fabryki sukna i młyny. Jego aktywność gospodarcza spowodowała że w ukraińskich dobrach  powstało wiele tysięcy miejsc pracy dla miejscowej ludności, która akurat tego Potockiego ceniła. Pewnie dlatego że dbał o warunki zatrudnienia i jakość życia swoich pracowników,  utworzył nawet fundusz emerytalny  oraz wspierał rozwój lokalnego szkolnictwa podstawowego i zawodowego, znaczy budował szkoły rzemieślnicze, m.in. w Krzemieńczugach i Piszczowie. Był naprawdę hop do  przodu, w miejscowości  Szepetówka rozbudował uzdrowisko antyreumatyczne, jego pracownicy objęci opieką medyczną mogli korzystać z wód jak ludzie lepiej uposażeni. Taki był dobrodziej. W dodatku patriota, choć z carskim dworem musiał dobrze żyć. Uzyskał zgodę Mikołaja II ( car  imiennika lubił i cenił widząc w nim "najlepszego rolnika" imperium Romanowów ) i zyskał koncesję dla utworzonego Towarzystwa Akcyjnego Kolei Podolskiej, po czym zbudował linię Korosteń - Kamieniec Podolski łączącą poprzez linie boczne Polesie, Wołyń, Podole i Kijowszczyznę.  Aby powiększyć swój kapitał obrotowy i inwestować w kraju, sprzedał swoje udziały kopalń złota w Afryce Południowej, które przynosiły mu niezłe zyski. Liczono się z jego zdaniem w kwestiach finansów i w Petersburgu, jak w Paryżu  i Londynie. Bardzo  zabiegał o powrót do Warszawy Marii Skłodowskiej-Curie, dla której rezerwował kierownictwo projektowanego laboratorium radiologicznego, zdawał sobie bowiem świetnie sprawę jak ważne jest budowanie potencjału naukowego kraju. Po praszczurach odziedziczył zamiłowanie do podróży,  był  kolekcjonerem i badaczem zainteresowanym odkryciami geograficznymi, etnograficznymi i przyrodniczymi. Łożył duże sumy na Warszawskie Towarzystwo Naukowe i polskie periodyki. Jednak przede wszystkim był koniarzem i to takim, który  miał na punkcie koników hopla. Hodował konie wszelakie, choć najbardziej były znane jego araby. Ta miłość do koni sprawiła, że podzielający to zamiłowanie bratanek, Alfred, ostatni ordynat łańcucki,  został przez Mikołaja Potockiego,   umierającego  w Paryżu w 1921 roku,  obdarzony zapisem majątkowym.

A teraz będzie o postaci w historii Łańcuta tak ważnej że śmiało można ją porównywać do Księżnej Marszałkowej. Kolejna ordynatową była  kolejną de domo księżniczką, tym razem padło na Radziwiłłównę urodzoną w 1861 roku. Jak wspomniałam wcześniej po  latach wdowieństwa postanowiono ożenić "naszego Romcia". Wybranka nazywała się Elżbieta Matylda z Radziwiłłów z linii berlińskiej,  uchodziła za panną tyleż nieładną co niezwykle bystrą, o tzw. bardzo silnej osobowości. Plotka stugębna głosiła że biedna Elżunia zwana Betką to w ogóle gustu nie ma, co  widać po tym co biedactwo na się wkłada.   Jej pojawienie się we Lwowie w kreacjach  rodem z Berlina wprawiło  ubierającą  się w Wiedniu i Paryżu arystokratyczną rodzinę męża w konsternację a niektórych to nawet w osłupienie, tak fatalnie księżniczka była ubrana. No ale to się dało przełknąć bowiem Elżunia miała tzw. świetną parantelę, jako córka ordynata nieświeskiego i kleckiego, Antoniego Fryderyka i Marii Doroty margrabianki de Castellane, miała licznych ustosunkowanych krewnych z właściwymi tytułami. Ponadto Betka było towarzyskim stworzeniem i zawierała korzystne przyjaźnie, nie dlatego że była wyrachowaną babą, tzn. nie tylko dlatego, po prostu takie miała otoczenie. Była przyjaciółką żony cesarza Wilhelma I, cesarzowej Augusty,  co spowodować miało że na ślubie Radziwiłłówny, który odbył się w 1875 roku Berlinie w kościele św. Jadwigi,  cesarza Wilhelma I Hohenzollerna reprezentował sam kronprinz Fryderyk z żoną Wiktorią, tak, tak,  wnuczką brytyjskiej królowej Wiktorii. Ślub zresztą odbył się z wielką pompą, kościół tonął w zieleni, panna młoda wystąpiła nie tylko z tradycyjnym bukietem z kwiatów pomarańczy ale założyła też diamentowy diadem, który zrobił tak duże wrażenie, że podobny do niego model zamówił kilka lat później w znanej jubilerskiej firmie lord Curzon dla swojej żony - wicekrólowej Indii. Romcio wystroił się na tę okazję w mundur austriackiego szambelana. Z okazji ślubu Elżbiety z hrabią Romanem Potockim rodzice panny młodej rozesłali trzysta zaproszeń. Na uroczyste przyjęcie przybyli członkowie rodziny cesarskiej, śmietanka międzynarodowej arystokracji, a także dyplomaci z co ważniejszych stolic. Impreza jak się patrzy. Od cesarza Niemiec para dostała stosowny prezent w postaci  portretu rodziny cesarskiej w srebrnej ramie. Drugim prezentem od cesarza był cenny zegar. Co jeszcze podarowano młodej parze? Od swojego nowo poślubionego męża księżniczka dostała komplet z biżuterii z rubinami, nazywanymi kroplami krwi, od rodziców wspaniały diadem z klejnotami z szafirów, bransoletkę z drogocennymi kamieniami, od babci, księżnej Matyldy, wspaniały indyjski szal. Wuj, książę Sagan był bardziej przyziemny, wręczył młodym pudełko z 4 tuzinami "zwyczajnych"  złotych noży, łyżek i widelców. Otrzymali również komplet srebrnej i porcelanowej zastawy.

Siostra Betki również wyszła za Potockiego, tylko z inszej linii, mła niestety nie doczytała jak wyglądało tamto drugie wesele. Państwo Potoccy pomieszkiwali w Wiedniu. Rodzina zdawa się szybko popracowała nad  Betką, bo w Wiedniu  Elżbieta choć nie uchodziła nadal za najpiękniejszą, to jednak robiła za niezwykle elegancką. Odznaczała się na tle wiedeńskiej socjety,  towarzystwa w którym jak pisał jeden ze złośliwszych pamiętnikarzy, Chłędowski  - "panie źle się ubierały i co do dowcipu i towarzyskich zalet stały na dziwnie niskim poziomie, potrafiąc jedynie rozprawiać o koniach i psach".  A Romcio? Dzięki temu mariażowi Roman Potocki stał się właścicielem największej fortuny w Galicji i zyskał powiązania ze wszystkimi niemal panującymi domami Europy. Potoccy prowadzili tzw. dom otwarty,  znaczy stale któś ich wizytował albo oni wizytowali. Roman podobno był  średnio szczęśliwy, nie mógł  zapomnieć zmarłej  pierwszej żony - Izabelci, jak ją nazywał. Ponoć dlatego rzucił się w wir karcianego szaleństwa. Cóż, kto nie ma szczęścia w miłości ten ma szczęście w grze,  Romcio więc ostro grał w pokera, spędzał całe noce w klubach i "zaczął swoją żonę w niemożliwy sposób zaniedbywać" - jak to oceniał Chłędowski.  Rodzice cierpieli a Romuś w  dzień w dzień notorycznie zmęczony, często niezupełnie trzeźwy po nocce, ożywał wieczorami, wybywał  i  dopiero nad ranem wracał do domu. Karta zazwyczaj szła mu tak dobrze że zaczęto przebąkiwać  że Romuś jest "kosmopolitycznym szulerem". Fakt , częściej wygranego Romusia widywano w  klubach  Wiednia i Paryża niż w Polsce. Ogrywał tak wielu arystokratów i na tak duże sumy, że doczekał się cesarskiego zakazu. Sam Najjaśniejszy Pan,  cesarz Franciszek Józef zabronił mu grywać w karty. Ponoć Potocki raz wygrał tak wielką sumę pieniędzy, że postanowił odrestaurować pozostawiony w Łańcucie zamek. Czy to prawda nie wiadomo ale restaurowanie siedziby rodowej rozpoczęto. Mła tak po prawdzie to się Romusiowi nie dziwi że z domu zmykał, Betka była nie w jego typie. Ona w ogóle była w mało czyim typie, charakteru słodkiego u niej za grosz. Takie oto kwiatuszki  świadczące o Jaśnie Pani mła dla Was wybrała.

Po śmierci jej teścia szykowano wielką, pożegnalną uroczystość w Łańcucie,  specjalnym pociągiem przyjechało pół liczącego się Wiednia, przedstawiciel cesarza i  rzecz jasna wdowa. Ale kiedy pani Alfredowa chciała udać się do swoich apartamentów, które miała na pierwszym piętrze ( apartament ordynatowej, przejęty niegdyś po Józefinie), jeden z jej dawnych służących musiał ją poinformować  że hrabina powinna udać się na drugie piętro do właściwych dla jej nowej pozycji  pokojów! Wstrząśnięta treścią, jak i formą przekazu a także niezważaniem na jej świeże wdowieństwo, Maria Potocka  nie zasiadła z wszystkimi do stołu, a kiedy później przyjeżdżała na grób męża, nie zatrzymywała się w zamku. Jednak w zachowanej korespondencji pani Alfredowa zawsze ciepło i grzecznie  zwracała się do swej synowej. Betka za to nie miała hamulców  kiedy pisała do męża o jego matce. We wspomnieniach oficjalistów Betka wypada też mało ciekawie. Lubiła  spacerować po parku w barwnych, pastelowych toaletach, z kolorową parasolką ze swoim niesfornym pekińczykiem o wyłupiastych ślepkach, oboje średnio urodni i nabzdyczeni nie cierpieli  gdy ktoś obcy znajdował się wówczas w parku. Tzw. poddani nazywali Betkę  "Ekscelencją Panią", bo "(...) nic nie uchodziło jej uwadze, wszystko dostrzegała, i miał się z pyszna ten kto zawinił, a jeśli takowego nie było, pierwszy napotkany po drodze" - tak   pisał oficjalista Juliusz Wierciński. Była uparta i nieustępliwa "niech pamięta co kazałam zrobić, niech uważa żeby raz wydane polecenie nie było zmieniane ani odwołane (…)" - tak ponoć mawiała do służby. Nigdy nie okazywała publicznie sympatii, bywała "starczo oschła i wyniosła, nie kryła natomiast antypatii". Paskudny charakter czy nawyki sfery? Mła ze względu na numer z teściową stawia na to pierwsze. Oczywiście hrabina Elżbieta Potocka prowadziła działalność charytatywną,  jak inne panie z jej sfery. Tak wypadało. Wpłaciła 50 koron i objęła honorowym patronatem Towarzystwo Dobroczynne im. św. Wincentego a Paulo. Dzięki temu wsparciu udało się pomóc  aż 30 ubogim rodzinom. Ekscelencja Pani i Roman mieli dwóch synów: Alfreda i Jerzego. Ten pierwszy był ostatnim ordynatem w Łańcucie, a o swojej matce pisał zadziwiająco trzeźwo -  "radość życia i werwa przyczyniły się do zmiany raczej surowego stylu Potockich. Była ona bardziej nowoczesna, kosmopolityczna w swoich pomysłach niż mój ojciec i trzeba powiedzieć, że szukała przyjemności. To było faktem; od życia oczekiwała wszystkiego co mogło jej przynieść szczęście. Drobnej postaci, wdzięcznych ruchów, rysów raczej delikatnych niż pięknych, była obdarzona dość silną wolą w dostarczaniu sobie przyjemności, które jednak nie przekraczały granic konwenansu. Była córką swojej epoki i swojego środowiska". 
 
 

Jednakże nie święci garnki lepią, zamek w Łańcucie wygląda jaj wygląda bo Betka chciała mieć prawdziwą magnacką siedzibę. Miała wybujałe ego i tzw.  urodzenie przeżywała szczególne. I to a być może i chęć znalezienia jakiegoś zajęcia i wspólnoty  zainteresowań z Romanem, sprawiło że była ona motorem zmian w mężowskim Łańcucie. No i w końcu była córką odnowicielki Nieświeża - księżnej Marii Radziwiłłowej. Elżbieta Potocka wspominała w pamiętnikach jak do Łańcuta przyjechała z mężem 11 czerwca 1885 roku - "Brama otworzyła się z piskiem i zgrzytem starych zawiasów i nareszcie ukazał mi się zamek jakby drzemiący, zapadnięty w drzewach i krzakach. (…) Nie funkcjonował na wieży zegar..." Świat jak z "Trędowatej" Mniszkówny. Teściowa, Maria, pokazała styl,   dyskretnie opuściła wówczas zamek, ponoć po to, aby Betka poczuła się prawdziwą panią tej rezydencji. Oczywiście Betka ani myślała żyć po spartańsku na modłę teściów. Wkrótce miały pojawić się wodociągi, kanalizacja, ogrzewanie. I nie ma że nie ma. Od 1906 roku zamek miał własną elektrownię, a później także telefony.  Nie oszczędzano  na wydatkach. Wzory do naśladowania czerpała z rezydencji najbogatszego człowieka w monarchii austro-węgierskiej, barona Nathaniela Rotschilda, a niektóre z cesarskiego pałacu Schönbrunn. Robotników do wykonywania prac  sprowadzano z Włoch, Wiednia, Francji. W Łańcucie założono łazienki i instalację wodociągową oraz kanalizację.

Na przełomie wieków, w latach 1894 -1903,  zamek został przebudowany i zyskał nową fasadę w stylu neobaroku francuskiego. W zamku opracowano na nowo  główne wejście do niego, pełniące rolę przejazdowej Sieni, urządzono też coś co nazywano "pysznym westybulem",  z fotelami, pomieszczeniem gdzie także czasem jadano śniadania. Z wielkim przepychem stworzono Korytarz Biały, Korytarz Czerwony, amfiladę wnętrz recepcyjnych - salonów i jadalni, oraz  mieszkalne apartamenty, niektóre odrestaurowane, inne na nowo urządzone, ale tak by nawiązywały do wystroju, który wcześniej był w tych wnętrzach. Nie wprowadzono nowego stylu w dekoracji, który kłóciłby się z tym historycznym. Aranżację wnętrza czasem podporządkowywano jakiemuś wartościowemu dziełu sztuki czy też ich zespołowi, tak by uwydatnić  ich urodę czy wiekowość.  Betka pisała w swoich wspomnieniach, że z całym pietyzmem zachowano w zmodernizowanym i odrestaurowanym zamku pamiątki przeszłości. I jest to prawda - zachowano  o ile się dało, dawne polichromie, boazerie i obicia jedwabne. W wielu salach ustawiono nowe ale stylowe, białe piece kaflowe i nowe kominki marmurowe. Sprowadzono też wiele nowych  mebli, przeważnie z Wiednia. Przebudowę zamku powierzono francuskiemu architektowi pracującemu w Wiedniu między innymi przy pałacu Rotschilda, Armandowi  Louisowi Bauqué i  jego włoskiemu koledze Albertowi Emilio  Pio.  Dobra, zobaczmy co przebudowano.

Pod koniec XVIII wieku Izabela Lubomirska wybudowała bibliotekę zamkową, wg. projektu  Piotra Aignera, w latach 1899-1903 powiększono pawilon biblioteczny i przebudowano go  w stylu późnowiktoriańskim. Zaprawdę jest bardzo brytyjsko, mła wie bo kiedyś zwiedzała. Teraz się nie zwiedza, nie wiem dlaczego nie można obejrzeć apartamentów na II piętrze czy biblioteki. Konserwacja czy cóś? Wnętrze biblioteki składa się z mebli angielskich, of cours. Zbiory biblioteki  liczą około 22 000 woluminów, które właściciele zamku nabywali przez kilka pokoleń. Oprócz wczesnych druków  ( m.in. "Statuta Sigismundi Primi Poloniae Regis" Hieronima Vietora z 1524 roku,  atlasu autorstwa Willema i Joan Blaeu "Theatrum Orbis Terrarum" z lat 1640-1655 ), w zbiorach znajdują się stare grafiki i mapy ( a także certyfikaty szlacheckie, medale i akta historyczne ). W kolekcji znajduje się również około 1500 utworów muzycznych ( częściowo rękopisów muzycznych ) z partytur do oper buffo, komedii dell'arte Gianbattisty Conte de Cimador, Giovanniego Paisiello, Wolfganga Amadeusza Mozarta, Rinaldo di Capua czy Gioacchino Rossiniego  ( zbiory muzyczne znajdują się w Gabinecie Apartamentu  Męskiego ). W 1998 roku całość zbiorów Biblioteki Zamkowej przeszła na własność Biblioteki Narodowej .

 
Salon Wejściowy dawniej był Jadalnią Zimową. Cały w boazerii i zielonym aksamicie albo pluszu ( nie jestem pewna, nie macałam zabytku ). Kremowy piec z serii słynnych łańcuckich pieców, jest neoklasycystyczny. Powstał najprawdopodobniej koło 1900 roku. Wicie rozumicie, piece w zamku stanowiły nie tylko źródło ciepła, ale robiły za dekor, musiały pasować do wnętrza i stanowić jego integralną część. Każdy zaprojektowany w związku z tym dbałością o każdy szczegóły. Oczywiście zamek został też wyposażony w nowoczesną technologię grzewczą, zainstalowano w nim ogrzewanie nawiewowe. Powietrze z pieców znajdujących się w piwnicach było rozprowadzane po całym zamku przez kratki znajdujące się w podłogach i dzięki temu wynalazkowi udawało się w pomieszczeniach uzyskiwać całe 13 stopni Celsjusza. Jak się okazało podczas ostatnich wykopków archeo w Oranżerii ta nowoczesność w domu i w zagrodzie nie była wcale taka nowoczesna, bowiem już 200 lat temu w podobny sposób ogrzewano Oranżerię. Salon  Wejściowy, dawniej był zwany  Anti  - Chambre czyli przedpokojem, a także Małą Jadalnią, Jadalnią Zimową i... Salonem Wyjściowym. W salonie zachowano po przebudowie  drzwi z malaturami Franciszka Smuglewicza, podłogę Chodzińskiego i Ciążyńskiego oraz schodki "przez starą Panią Alfredową z Zameczku przeniesione, jak i piękne drzwi mahoniowe z malowaniami.". Reszta staroci zdaniem Betki nie pasiła, pisała tak: - "Wyjściowy salon był pokojem jadalnym bardzo prostym: ściany klejowe na szary kolor pomalowane". Betka zadziałała i za sprawą Amanda Luisa Bauqué i Alberta Pio w salonie  zamontowano boazerię lipową ze złoceniami i zielone obicia. Pojawiły się też okiennice. W 1906 roku zelektryfikowano zamek i  ponoć w tym czasie pojawiła się w salonie lampa z zielonym abażurem, która ostała się do dziś.  W Salonie Wejściowym na ścianach wiszą Potoccy w stosownych ramach stosownie upozowani. Jest tu portret krzeszowickiego kuzyna, Artura Potockiego, pędzla Jana Matejki, portret Alfreda II namalowany przez Horovitza, ze ściany spogląda też Romuś sportretowany przez Axentowicza. Jest i kopia portretu Marii z Sanguszków autorstwa Franza Xavera Winterhaltera, który malował chyba całą familię łańcuckich Potockich. W pomieszczeniu wyeksponowano zbiór XVIII wiecznej ceramiki z Delft. Na mła największe wrażenie zrobiły jednak schody, prowadzące do apartamentów na II piętrze, urocze choć nie jestem pewna czy proste do pokonania w tych długich sukniach i wogle.  Miło też było oko zatrzymać na hafcie fortepianowej narzuty. 

W zespole pomieszczeń zwanych Apartamentem Męskim, który dawniej nazywał się Apartamentem Zimowym znajdują  się Salon zwany Zielonym, Gabinet,  Sypialnia i Łazienka. Żeby było śmieszniej Salon Zielony, który  zawdzięcza nazwę adamaszkowemu obiciu ścian w kolorze przyblakłej z lekka oliwki, dawniej był zwany "Appartamentem Czerwonym", z racji karmazynowego, adamaszkowego obicia. Za czasów księżnej marszałkowej mieszkał w nim francuski emigrant, Monseigneur de Sabran. Boazeria w kolorze przyszarzonej bieli łączonej z oliwką, wszystko to stonowane, stanowi tło dla francuskich mebelków pochodzących z lat 1750 - 1765, z czasów miłościwie i hulaszczo panującego Ludwika XV. Stoliczek do tych krzesełek i kanap jest XIX wieczny, tak naprawdę to stolik do gry, znaczy  w stylu  ulubionym przez Romana, z wysuwanymi  z blatu popielniczkami dla relaksacji graczy. W górnej części lustra nad kominkiem wprawiono olejno malowaną scenę pasterską z 2 połowy XVIII wieku, żeby było jeszcze bardziej rococo. W pomieszczeniu  są piękne zbiory sreber stołowych, komplety do podawania herbaty. Mła szczególnie urzekł przysadzisty imbryczek, niestety zdjęcie wyszło bardzo marnie i imbryczka nie zobaczycie. Jak i  XVIII wiecznego zegara. Za to możecie podziwiać kolejny z pieców zamkowych, wzniesiony w stylu neorokoka  w latach 1890 - 1895.  Biały i elegancki. Z Salonu Zielonego można zajrzeć do gabinetu, który niegdyś był używany przez Alfreda II. Mła kiedyś w tym gabinecie była ale czasy się zmienili i obecnie do gabinetu można jedynie zajrzeć. Wszędzie sznury bo pewnie inaczej się nie udaje utrzymać w ryzach zwiedzających. Mła jednakże po zwiedzaniu włoskich chałup te sznury wydają się jakoś mało przekonujące.

Jest jeszcze jedna rzecz która mła zastanawia. Mła rozumie wszystko, zwłaszcza sprawy związane z ochroną zabytków przed światłem ale zwiedzanie obiektu w pochmurny dzień przy zaciągniętych roletach i sztucznym świetle jest nie tego. W tym wypadku nawiązujemy do wzorów włoskich, tylko że oni tam inne światło mają. Zwiedzanie  przy świetle  sztucznym i zasłoniętych roletach czy to w pałacu w Kozłówce czy w Łańcucie wydaje mła się jednak lekką przesadą. I nie piszę  tak dlatego że robienie zdjęć dużych pomieszczeń w takim świetle jest problematyczne, oględnie pisząc, ale dlatego że najczęściej stosowany tradycyjny sposób oświetlania takich pomieszczeń przez światło z jednego źródła nie jest najlepszą metodą eksponowania tego co się w nich znajduje. Nie rozumiem też dlaczego rolety spuszczone są w części pomieszczeń, akurat wcale nie tych, w których  z racji zebranych tam rzeczy można by takie postępowanie zrozumieć. Szczerze pisząc to mam wrażenie że to olewanie zwiedzających przez muzealników. Mła oglądała manierystyczne al fresco na ścianach Villa Farnese w Tivoli, freski Rafaela też oblookiwała przy dziennym świetle, takoż samo XIV i XV wieczne malatury w kościołach Brugii, których nie zabezpieczano przez niedoświetleniem i absolutnie nie widzę powodu żeby pokój z przełomu wieku XIX i XX musiał być pokazywany w sztucznym świetle i to w zamku, w którym tzw. apartamenty chińskie z przełomu wieku XVIII i XIX pokazuje się w świetle dziennym. Zarówno te hece ze swiatłem, jak i okrojona trasa zwiedzania nie natchnęły mła miłością do kustoszy. Dobra, teraz przejdźmy do tego co w Salonie Zielonym na ścianach wisi. Przede wszystkim wisi piękny portret Katarzyny z Branickich Potockiej namalowany przez Franza Xavera Winterhaltera w 1854 roku. Hym... teraz będzie nieco obrazoburczo - reszta się nie liczy. 

Sypialnia Apartamentu Męskiego, znana dawniej jako Chambre à Coucher, byla niegdyś sypialnią księcia Stanisława Lubomirskiego. Była wówczas zielona jak majowa łąka.  Na początku XIX wieku tę część Apartamentu Męskiego zamieszkiwał L’Abbée Rufin - duchowny, po śmierci Księcia i rewolucji francuskiej Apartament Męski  zdawa się został przeznaczony dla duchownych imigrantów z Francji. Wyposażenie zajmowanej przez L’Abbée Rufina sypialni nie zmieniło się od czasow księcia,  ściany nadal pokrywała ta sama materia, znaczy obicie było "płocienne w kolorze seledynowym, ze szlakiem papierowym".  Przy pokoju wymieniono Garderóbkę, małe pomieszczenie bliźniacze z tym, które znajdowało się  na zapleczu sąsiadującego przez zachodnią ścianę pokoju zwanego Gabinet (  vel  Garderobe du Prince,  to obecna Łazienka Żółta). To niewielkie przejściowe pomieszczenie łączące oba wnętrza w połowie XIX wieku nazywano Ustronie,  domyślam się dlaczego.  W połowie XIX wieku  sypialnie  oklejono  tapetą i postawiono w niej  mahoniowe łóżko "bronzem przyozdobione". Za czasów  Alfreda II ściany sypialni  były obite kretonem angielskim. W pokoju znajdowały się dwie pary istniejących do dziś klasycystycznych drzwi płycinowych z ok. poł. XIX w. Urody rzadkiej, wykonano je z mahoniu, jaworu i orzecha. Z jednej strony płyciny drzwi są intarsjowane, z drugiej ozdobione malowaną groteską, z umieszczonymi w środkowych sześciobocznych płycinach wizerunkami Wulkana i Wenus ( drzwi zachodnie ), Plutona i Klio ( drzwi wschodnie ).  Sypialnię Apartamentu Męskiego odnowiono w latach 1890 – 1895 dla Romana Potockiego zmieniając jej wystrój. Sypialnia Czerwona jest eklektyczna do bólu. Czegóż tam nie ma? Jest tapczan tapicerowany z narzutą z adamaszku, nad tapczanem wisi "Scena pojmania", dzieło XVIII wiecznego naśladowcy  Giordano, nad szafką wisi portret Zofii z Branickich Potockiej, malowany przez Georg'a Haytera. Meble tyż różniste, polskie i angielskie, komoda cinżka w typie mebli Art Deco, fotele wiktoriańskie,  parawan XIX wieczny ale z zupełnie innej bajki. Najładniejsza jest w tym pokoju porcelana i dywany. Porcelana  to japońskie wyroby z XVIII i XIX wieku, mła się wydawa że to prawdziwa Arita. Na podłodze dwa dywany perskie, wełniany i jedwabny przy tapczanie, oba z XIX wieku. Na kominku zegar szafkowy w stylu Ludwika XVI, wyrób zegarmistrza z Łańcuta, Zangla, datowany na drugą  połowę XVIII wieku. Sypialnia Czerwona robi na mła wrażenie dusznego pomieszczenia, mimo solidnych rozmiarów, tzw. dużej przestrzeni. To przez czerwony adamaszek, ponoć rodem  z Lyonu, którym obito jej ściany i od którego barwy wzięła nazwę. Za dużo tej zimnej czerwieni jak dla mła.


A teraz troszkę o  pomieszczeniach bardzo prywatnych, czyli tych wszystkich garderóbkach, buduarach, ustroniach i tym podobnych. Domyślacie  się że w tak starym zamku, jakim jest Łańcut pierwotnie takich radości nie było. Pomieszczenia bardzo prywatne zostały z czasem wykrojone z pomieszczeń zajmowanych przez właścicieli zamku, w północnej części budynku. Około 1780 roku  pojawiły się pokoje opisane jako  Garderobe de la Prince io  Garderobe de la Princesse, które  spełniały funkcję garderoby księcia marszałka i księżnej marszałkowej. Pomieszczenie przystosowano wówczas do roli garderoby, łazienki i ubikacji.  Opisy wnętrza z pierwszych lat XIX wieku nie wyodrębniały przepierzonych pomieszczeń, ale przypuszcza się że podział wielkich reprezentacyjnych komnat na pomieszczenia bardzo prywatne  mógł nastąpić najwcześniej w latach 80 XVIII wieku a najpóźniej w pierwszych latach wieku XIX. Po śmierci księżnej marszałkowej, należący do niej Apartament Damski na pierwszym piętrze potraktowano jak pamiątkę. Sypialnia, Buduar i Ubieralnia pozostawały niezamieszkane i zachowały się nienaruszone do lat 90 XIX wieku, dopóki nie dorwała się do niej Betka.  Sama pisała tak - "Te pokoje były dla mnie największą pokusą i jak tylko była sposobność, prosiłam starego Murdzię, ówczesnego burgrabiego, żeby mi drzwi do tego zakazanego raju otworzył. Przychodził wtedy z ogromnym pękiem kluczy i otwierał drzwi zakazane, wychodzące na galerję  i prowadzące do mojego teraźniejszego pokoju ubieralnego, który jak i dziś był podzielony, tylko schodów na drugie piętro nie było."




Garderobę Apartamentu Męskiego przerobiono w latach 1890 -1895.  Przepierzony i obniżony do połowy wysokości ( z antresolą na tzw. górce  ) pokój wyposażono w wodociąg i kanalizację  angielskiej firmy Gramlick. Pojawiły się  urządzenia kąpielowe z prawdziwego zdarzenia - klasycyzująca umywalnia z czarnym marmurowym blatem, bidet, ceramiczna wanna i sedes. Od zachodu, przy ukośnym występie muru, zakomponowano neobarokowy kominek z białego marmuru z lustrem w nastawie. Ściany łazienki wyłożono częściowo żółtą glazurą i pomalowano w kolorze żółtym.  Przez zachodnie trójskrzydłowe lustrzane drzwi wnętrze łączy się z Ubieralnią Damską, a przez dwuskrzydłowe, częściowo przesłonięte nadbudowaną antresol, z ohydnie czerwoną Sypialną Męską. Szczerze pisząc to po tej czerwieni zimnistej znacznie milsze wrażenie sprawia na mła Łazienka Żółta, czyli pokój toaletowy  Romka. No i to mimo tego że tak po prawdzie  wszystko tam dość eklektyczne; angielskie i czeskie kryształowe naczynia toaletowe z końca XIX wieku, wiedeńskie meble i kaukaski kobierzec wełniany z tego samego czasu co szkiełka. Za to "Śpiący Hermafrodyta" z białego marmuru to XVIII wieczna kopia słynnej rzeźby, którą Napoleon wywiózł z Villa Borghese do Francji. Z XVIII wieku pochodzi też plakietka z  białego marmuru i złoconego brązu  ( ormolu ) przedstawiająca  "Trzy Gracje". Do mła najbardziej przemówiła ciężka, toaletka z czeczoty, sprowadzona z Wiednia. Mebel z przełomu wieku i taki bardzo modern, kształt nerki nie był wówczas czymś często spotykanym w ówczesnym  meblarstwie. Nasza arystokracja hołdowała raczej tradycyjne wzornictwu a tu taki mebelek, który równie dobrze mógł powstać w latach 20 XX wieku. 

 
Betka swoją ubieralnię i łazienkę  urządziła bardziej słodko. Ściany jej   "pokoju toaletowego" zostały obite beżowo - różowym angielskim kretonem. Łazienka, wyposażona jest w ceramiczną wannę obudowaną drewnianą boazerią, szczyt wiktoriańskiego luksusu. To wyposażenie uzupełniono fajansowymi naczyniami toaletowymi z 2 połowy  XIX wieku.  Jest też cóś co wg. tradycji należało do Marie Antoinette - naczynie do mycia stóp.  i tu, jak w pokoju toaletowym Romana, stoi toaletka w kształcie nerki,  dla odmiany obita różową tkaniną w zielone paseczki. Na toaletce znajdują się angielskie naczynia toaletowe  oraz francuski komplet butelek do perfum z I połowy  XIX wieku. W pomieszczeniu stoją jeszcze: komoda z połowy XVII wieku, obok komody fajansowy pojemnik na laski z Delft z XIX wieku. Ubieraniu i rozbieraniu  ordynatowej  przyglądała się ze ścian rodzina i przyjaciele, których fotografie tam powieszono. Roman  przyglądał się małżonce z portretu. Oczywiście remont przebiegł podobnie jak w przypadku Łazienki Żółtej - przepierzenie zachowano, co trzeba skanalizowano. Kolejnym pomieszczeniem przebudowanym przez Betkę i Romana jest tzw. Salon Narożny,  pomieszczenie które rozpoczyna amfiladę sal reprezentacyjnych zamku łańcuckiego. Sala pochodzi z pierwszej polowy XVII wieku, w XVIII wieku w tym pomieszczeniu mieściła się sala jadalna, jak  ją wtedy  nazywano Chambre à Manger. Od zawsze było to pomieszczenie reprezentacyjne, a przebudowa z lat  1890 -1895 to wrażenie reprezentacyjności spotęgowała. Amand Luis Bauqué, i Albert Pio nie zmienili wszystkiego, zachowane zostały posadzki Karola Chodzińskiego i Jana Ciążyńskiego z lat  30 XIX wieku, jednak sztukatorzy sprowadzeni z Francji nadali  salonowi wystrój związany z epoką wcześniejszą niż ta w której powstały parkiety. Pokój jest uroczo neorokokowy. Kiedy Ekscelencja pojawiła się w Łańcucie jako ordynatowa zastała w tym miejscu coś, co niezupełnie odpowiadało jej wyobrażeniom na temat  "pomieszczenie reprezentacyjne w rezydencji rodowej".  Salon miał białe ściany, meble w nim stojące kryte były czerwonym adamaszkiem, światła było aż za dużo bo salon miał pięć okien.  Nie było w nim nic, oprócz podłogi, coby przemówiło do Betki, choćby cichutko.
 




Na dzień dobry zlikwidowano jedno z trzech okien w ścianie północnej. Potem pomyślano o sztukateriach - motywy snycerskich dekoracji rokokowych ściągnięto z mebli, bowiem Betka  miała plan na stare mebelki.  Jak pisała  - "Wyciągało się stare meble z pod strychu i z różnych służbowych pokoi - całe urządzenie w salonie Boucher i w salonie rogowym, konsola drewniana w galerii, stały porozrzucane i zamalowane brunatną farbą po garderobach i na nich lampy i buty czyścili.". Teraz mebelki wróciły w chwale na salony i jeszcze zainspirowały projekt sztukaterii.  W płycinowych obramieniach ścian i na suficie zaczęły się wić girlandy kwiatowe,  w bardzo stonowanej kolorystyce - królują odcienie różu, błękitu i zieleni na rozbielonym błękitno - popielatym tle.  Wprowadzono także charakterystyczny dla stylu regencji motyw ukośnej kratownicy. Girlandki kwiatowe oplotły umieszczone nad kominkiem lustro zwieńczone monogramem Romana Potockiego, jak i  ceramiczny piec, zwieńczony sylwetą orła. W neorokokowej stylistyce utrzymano drzwi: pełne jednoskrzydłowe w koszowej niszy północno - zachodniego naroża salonu oraz dwuskrzydłowe przeszklone, w ścianie wschodniej i południowej. Najstarsze z przywróconych salonowi mebli to sygnowane fotele z drugiej ćwierci XVIII wieku pochodzące z pracowni "Grand Saint - Georges" należącej do paryskiego stolarza Etienne Saint - Georges. Mebelki są utrzymane w tonacji pastelowej, cały salon jest dzięki temu bardzo jasny.U sufitu zawieszono kryształowy żyrandol wenecki, z tych dających po oczach. Na ścianie wisi obraz  Claude'a - Josepha Verneta, znanego XVIII wiecznego malarza, pod tytułem "Port w świetle księżyca" a na kominku stoi popiersie Heleny z Zamojskich Wierzchlęskiej dłuta  Botinelliego, wykonane w 1850 roku. Alabastrowe wazy są włoskie, pochodzą z wieków XVIII i XIX.



Z Salonu Narożnego przechodzi się do tzw. Pokoju Bilardowego vel Chambre de Billiard. Pokój Bilardowy nazywany był niegdyś Pokojem Obrazowym a to ze względu na kolekcję malarstwa flamandzkiego, holenderskiego, francuskiego, niemieckiego i włoskiego z  wieków XVII - XIX, którą eksponowano na jego ścianach.  Duży salon podczas przebudowy zamieniono w pomieszczenie pełniące trochę rolę westybulu. Ściany pokryte są boazerią w kolorze szarym kolorze a płyciny zostały obite  czerwonym adamaszkiem. Do tego dołożono kominek z czerwonego marmuru a nad nim lustro z neorokokową ramą, z wprawionym  zegarem typu kartel wykonanym ze złoconego brązu, wykonanym w Paryżu w XIX wieku. Meble  pochodzą z 3 ćwierci XVIII wieku. Najcenniejsze w Pokoju Bilardowym są  wazony z czerwonej kamionki, nawiązujące formą do wyrobów chińskich. To  tak zwana porcelana Böttgera czyli stworzona w  wyniku poszukiwań mieszanki porcelanowej przez Johanna Friedricha Böttgera,  w Miśni w latach 1708 - 1710.  Böttger był alchemikiem usilującym transmutować ołów w złoto, porwanym na polecenie Augusta II Mocnego i uwięzionym w Saksoni, coby elektor saski i król Polski w jednym nie musiał martwic się  o kasę. Ze złota z ołowiu co prawda wyszly nici ale za to Böttger wraz z Tschirnhausem i pomocnikami,  zaczęli pracowac nad ceramiką, August II uwielbiał chińską porcelanę, niestety cóś drogą, więc wymyślił że dobrze by było  posiadać własną. 1708 roku powstała pierwsza nadająca się do realizacji receptura porcelany a w 1710 roku została założona na zamku Albrechtsburg w Miśni  Kursächsische Manufaktur i August Mocny stał się pierwszym w Europie królem porcelany. Zanim jednak udało się wypalić bielutkie naczynka, powstała czerwona  kamionka nie wymagająca szkliwienia. A teraz zagwozdka  taka - w Pokoju Bilardowym nie ma  bilardu. Kiedyś jednak był, w poczatkach XIX wieku grywano  tu w bilard, potem stół bilardowy i kije powędrowały do biblioteki. 




Jadalnia Dębowa  nazywana również Jadalną Nad Bramą, ze względu iż usytuowana jest nad Holem zwanym dawniej Bramą, to część tzw. Wielkiego Przedpokoju bądź Przedpokoju Paradnego. Pomieszczenie wygrodzono ścianą działową z przestrzeni pierwotnego Wielkiego Przedpokoju prawdopodobnie po pożarze zamku w roku 1688. Pomieszczenia zamku w Łańcucie, kiedy był on jeszcze  palazzo in fortezza  w XVII wieku były olbrzymie.  Paradny Przedpokój, równał się  powierzchnią z parterową Wielką Sienią, nad którą się znajdował. Wykrojono  później z niego aż trzy  pomieszczenia: Salę pod Stropem, część Korytarza Zachodniego i  Jadalnię nad Bramą.  Zanim jednak jadalnia została jadalnią przez długi czas była salonem wejściowym, dopiero na przełomie wieków XVIII i XIX pomieszczenie zmieniło funkcję. W  czasach Alfreda I Potockiego w jadalnipojawila się  posadzka z gwiaździstą rozetą, wykonana przez  Ciążyńskiego z dwóch gatunków dębiny, jaworu i mahoniu. Prawdopodobnie z tego samego okresu pochodzą też zachowane w ścianie wschodniej drzwi dwuskrzydłowe z malaturą.  Wnęki okienne i dolna część ścian były wyłożone boazerią. Betce cóś nie bardzo pasiły   zielono tapetowane ściany  jadalni zawieszone obrazami. Nie był w jej guście określony z francuska jako "pêle mêle Snydersy" czyli bezładny i przypadkowy, sposób eksponowania dzieł antwerpskiego malarza Fransa Snydersa. W czasie przebudowy zamku projektowanej przez Amanda Luisa Bauqué i Alberta Pio zadziałano solidnie, przebito drzwi z korytarza zachodniego do położonego obok Salonu Bilardowego, jadalnia straciła rolę pomieszczenia wejściowego do reprezentacyjnych wnętrz zachodniej amfilady. Stała się osobnym "zacisznym" pokojem. Ściany  obudowano boazerią w stylu neoregencji, wykonaną z wołyńskiego dębu przez wiedeńskich stolarzy. W boazerię wprawiono obrazy  Fransa Snydersa, przedstawiające handlarza dziczyzną oraz handlarkę jarzyn i owoców ( wywiezione przez  ostatniego ordynata w 1944 roku ). W ściętych narożach od wschodu ustawiono neobarokowy kominek z czerwonego marmuru, z lustrem w nastawie oraz neoregencyjny piec cud urody, rozpalany z sąsiedniego pomieszczenia.  Wystrój uzupełniono kompletem pięciu przyściennych dębowych stołów konsolowych z marmurowymi blatami, dodano krzesła w stylu Hepplewhite'a  z końca XVIII stulecia i urodny parawan wcale nie chiński  tylko pochodzący z XIX wiecznej Anglii. Dla mła nannajem wystroju jest eksponowany na tych konsolowych stołach  wiedeński serwis porcelanowy zdobiony motywem ukwieconej łąki, pochodzący z lat 1803 - 1815.
 
Teraz przejdziemy do wnętrza na wskroś XIX wiecznego, do tzw. Pokoju Werandowego. Pierwotnie w miejscu Pokoju Werandowego znajdowało się przeszklone, przykryte płaskim dachem wnętrze, zwane Balkonem.  Nazwę zdawa się zawdzięczało chęci ulegnięcia złudzeniu bycia na zewnątrz, bowiem  sufit pomieszczenia  pomalowano w obłoki a ściany w kwiaty ( co odsłoniły  ostatnie prace  konserwacjne ). Ta malatura powstała najprawdopodobniej w latach dwudziestych lub trzydziestych  XIX wieku. Betce nie pasiło, poszła wraz z projektantami w stronę altanki i treliaży. Ściany mają podziały z jońskimi pilastrami ujmującymi nisze i otwory okienne, w całości pokryte są drewnianymi, malowanymi na seledynowo kratami, podkreślającymi podziały architektoniczne i tworzącymi dekoracyjne wzory. Współgra to z murami zamku stanowiącymi tło dla ogrodowych nasadzeń. Niby po angielsku ale dla mła jest tu wyczuwalny duch ogrodów Wersalu.  Wyposażenie Pokoju Werandowego stanowią żardiniery ozdobione imitacją ceramicznych kafelków holenderskich,  ustawione we wnękach w ścianie północnej i pod oknami w ścianie południowej. We wnęce umieszczono portret Krystyny z Tyszkiewiczów Potockiej autorstwa  Pochwalskiego, namalowany pod koniec XIX wieku ( dla mła ten fragment pokoju z portretem jest najbardziej angielską częścią, rzeczywiście przypomina salony angielskich rezydencji ). W pomieszczeniu  ustawiono ukochany sprzęt Roma(na - stół do gry w karty z tapicerowanym blatem i miseczkami na żetony ( powstały około 1900 roku ). W Pokoju Werandowym niewątpliwie grywano, stąd inna jego nazawa - Pokój Brydżowy, no i pijano  herbatkę. Co prawda Betka była wychowana w tradycji niemieckiej, ale tak szczerze pisząc to nie wiem czy pijała po niemiecku popołudiową kawę przejadaną ciastem, poddając się zwyczajowi obecnemu wśród niemieckich elit od  XVII wieku ( Johann Sebastian Bach w 1734 roku wykonał w lipskiej kawiarni Zimmermanna  słynną "Kantatę o kawie", w której uzależnienie  od picia kawki jest z lekka  wyszydzane ). Być może jej ekscelencja świadoma była słów  księdza Kitowicza -  "Kawa od ludzi majętnych przeszła do całego pospólstwa, podniosły się po miastach kafenhauzy, szewcy, krawcy, przekupnie, ... i najostatniejszy motłoch udał się do kawy." i nie uznawala picia napoju sprofanowanego przez pospółstwo. Herbata była co prawda popularna w Kongresówce czy też Kraju Priwislańskim ale Bietka w Galicji tak bardziej we wzory brytyjskie była zapatrzona.Herbatka przeca taka w  British aristocracy style.


 
No dobra, wracamy do pomieszczeń od tych kaw i herbat. Korytarz Zachodni, jak już wspomniałam  w XVII wieku wraz z Salą pod Stropem i Jadalnią nad Bramą tworzył Wielki Przedpokój, zaś w XVIII w., wraz z Salą pod Stropem pełnił rolę westybulu, czyli reprezentacyjnego przedpokoju. Obecny, neoregencyjny wystrój jest efektem Betkowej przebudowy. Ściany pokryte są czerwonym adamaszkiem, ujętym boazerią cokołową w kolorze białym. Widoczki widzieliście we wpisie nr 1. Kolejny korytarz to Korytarz Północny, nazywany też Białym od kolorystyki ścian, pełnił dawniej rolę galerii antenatów.  Ściany i sklepienie zdobią neoregencyjne stiuki oraz boazeria w kolorze jasnopopielatym. tez był już pokazywany. Korytarz Wschodni - nazywany bywa również Paradnym, gdyż przylega do niego Apartament Paradny. Ze względu na ciemnoczerwony kolor ścian nazywany jest niekiedy  Czerwonym. Ściany zdobią motywy monogramu Alfreda III Potockiego i herbu Trąby, Elżbiety z Radziwiłłów Potockiej -  matki ostatniego ordynata, znaczy Betki. Z tych wszystkich korytarzy do mła najbardziej przemawia ten Czerwony Wschodni, ten ktory pokazuje teraz,  a to przez obrazy. Nie , nie mam tu na myśli "Straganu z mięsem i warzywami",  XVII - wiecznej kopii obrazu Fransa Snydersa. Chodzi mła o znacznie mniejszy obrazek, o autoportret Sofonisby Anguissoli.
 

Sofonisba była jedną z tych kobiet malarek, którym udało się zrobić karierę. nie bez znaczenia było to że  pochodziła z rodziny włoskiej szlachty. Nie że nie miała talentu,  o jej pracach z uznanie wypowiadał się sam  Michał Anioł, jednakże kontakty tatusia  pomagały Sofonisbie  zbierać intratne zamówienia, w te od koronowanych głów. Została nadworną malarką Filipa II, władcy Hiszpanii, po śmierci Elżbiety de Valois, jego żony, Sofonisba  wyjechała z Madrytu.  Dożyła pięknego wieku 92 lat, przedsamą śmiercią odwiedził ją młody Antoon van Dyck, który naszkicował portret staruszki. W Łańcucie wisi jej autoportret z czasów młodości, już widać  w nim ten mistrzowski pazurek. Sofonisba  podchodziła do modela z uwagą, nie zadowalała się tylko tym co zewnątrz, lubiła się  "wgryźć w człowieka". Choćby dla tego obrazu warto odwiedzić łańcucki zamek. No dobra, post znów wyszedł kilometrowy a mła jeszcze z Potockimi i Łańcutem nie skończyła. Troszki odpocznę od  tematu a za jakiś czas dokończę tę historię.

14 komentarzy:

  1. Z pokazanych ładności to tym razem dla mnie naj-naj obraz Sofonisby i czerwone naczyńka, ach i och! Serwisu w łąkę nie wypatrzyłam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Romi słoneczko, mła miała wizję Cię walczącej z ohydnym smartfonem, któremu nagle macki wyrośli. Takie mentalne, za to duże i z haczykami. Serwis z łąką to te białe talerze w trawy i waza na której trawsko najlepiej widać. Niestety fot ni ma. Sofonisba rzundzi, mła jest nieustająco zdziwiona jak mało osób wie że ona sobie w tym Łańcucie wisi.

      Usuń
    2. Macki ohydne, tak jak najbardziej😄. Wiesz co? Tak mi wychodzi że w historii to te babony okropne zostawiają o sobie najlepsze ślady. Uparte, ambitne i o charakterach tzw. trudnych, megiery. Betka Ekselencja Pani zdaje się z tego grona. Ciekawe jak tam u Sofonisby było z charakterkiem😄. Autoportret pokazuje raczej kogoś kto ma rentgen w oczach, skupionego i uważnego.

      Usuń
    3. Podobno do słodkich nie należał. To w ogóle była ciekawa rodzina. Sofonisba miała pięć sisters i cztery z nich malowały, tylko jedna z nich poczuła razem z tym malowaniem powołanie i została dominikanką. Piąta była pisarką i nauczycielką łaciny, brat został muzykiem. A przeca wszyscy wywodzili się z warstwy szlacheckiej, ponoć początek rodu datowany na 8 wiek. Rodzina nie była najuboższa, jej ojciec należał do patrycjatu miejskiego Cremony ale doszedł do wniosku że przy konieczności wypłacenia sześciu posagów będzie OK, kiedy córki będą potrafiły nieco grosza same zarobić. Sofonisba zyskała sławę jako portrecistka a mła śmie twierdzić że ci od dobrych portretów łatwych charakterów nie majo. Oczywiście pozycja damy dworu Elżbiety, królowej Hiszpanii i malowanie ludzi potężnych wymagały by Sofonisba była cóś układna, ale to nie znaczy że jej żywot był taki że malowała, malowała i do trumny ją złożono. Za mąż wyszła w wieku około 40 lat, dość późno jak na realia swej epoki. Przeżyła z mężem lat pięć, potem on wdał się w potyczkę z piratami i źle się skończyło. Sofonisba szybciutko pocieszyła się młodszym małżonkiem, ku czci pierwszego małżonka malując ołtarz Madonna dell'Itria, zachowany w atrium kościoła klasztoru benedyktyńskiego pod wezwaniem Marii Santissima Annunziata. Na obrazie, twarz Marii jest autoportretem Sofonisby, małżonek został upamiętniony wizerunkiem dwóch małych karak. To chyba dużo mówi, he, he, he. Ponoć w młodych malarzach, przybywających do Sofonisby na nauki, ceniła nie tylko talent. Jednakże nikt nie mógł jej nic zarzucić, była damą.

      Usuń
    4. Tabs: Dwóch małych czego???

      Romana: jest taki chyba buddyjski przekaz, że człowiek prawdziwy/dobry/oświecony wędruje przez życie nie pozostawiając śladów. Kto więc ślady zostawia?

      Usuń
    5. Karaka to taki mały statek, prototyp galeonu. Mąż Sofonisby zginął na morzu dowodząc czymś takim. Dlatego te karaki na obrazie. Mła jednak zwraca Twoją uwagę na twarz Madonny w tym hołdzie dla męża, he, he, he.

      Usuń
  2. Byłam w Łańcucie wieki temu. Pamiętam mniej więcej zamek. Obrazów ,a to nic a nic. Tylko te pokoje stylizowane to pamiętam. Każdy miał nocnik w pokoju ale chyba tam też była i łazienka w tym zamku.
    Wpis ogarnę jak się wykąpie :D
    Jak tam Spzagutek? Grzecznym???

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Łazienki pojawiły się dopiero na przełomie wieków XIX i XX, przedtem było jak wszędzie w Polszcze, nocniki dyskretnie opróżniano w kibelku ziemnym usytuowanym dość daleko od zamku, coby przykre wonie arystokratycznych nosów nie drażniły.
      Szpagutek bardzo niegrzeczna, zwiała rano wykorzystując chwilę nieuwagi mła.

      Usuń
  3. Strasznie dużo tego wszystkiego. Podobają mi się zielone pokoje w kratkę. A Sofonisba jest bardzo smutna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dlatego mła wpis dzieli, bo zamek w Łancucie ma solidną historię do opowiedzenia. A Sofonisba po mojemu jest taka półsmutna, mła się wydawa że ona trochę nie mieściła się w sobie - z jednej strony miała swój talent, który czynił ją kimś wyjątkowym, z drugiej strony chciała wieść życie jak rówieśniczki, wyjść za ten mąż, mieć te dzieci. Jej młodość nie należała do najłatwiejszych, mimo podziwu dla jej prac wielkich mistrzów i wspominek w "dziele wiekopomnym" Vasariego.

      Usuń
  4. Wspaniale się z Tobą zwiedza. Byłam kiedyś w Łańcucie, ale niewiele już pamiętam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może byłaś na takiej wycieczce gdzie grupa musi się poruszać w okreslonym tempie. Mła zauważyła że przy takich "zwiedzaniach" na ogół pamiętamy niewiele, natłok wrażeń, czasu tak se. Do tego ta niechęć muzealników do otwierania okiennic, sztuczne światło w muzeum wnętrz i naprawdę można dojść do wniosku że po cholerę do takiego muzeum wchodzić. Ech...

      Usuń
  5. Przeczytane. Dziękuję, będę wracać do tego wpisu :)
    Lubię zwiedzać i ubolewam, że tak mało mi zostaje w głowie po zwiedzaniu. To ogólna uwaga, bo akurat w Łańcucie nie byłam. Sowa

    OdpowiedzUsuń
  6. Może trza zwiedzać po troszeczku, czasem mniej znaczy więcej. Jest jakiś taki trynd straszliwy "odhaczania", zdaniem mła nic w tym dobrego. Człek na twarz pada i wszystko mu się w głowie miesza.

    OdpowiedzUsuń