piątek, 24 sierpnia 2018

Mundrości dziecięcych wierszyków

Pamiętacie  taką lekturkę pod  tytułem "Byczek Fernando"?  Ja pamiętam świetnie, być może dlatego że była to pierwsza książeczka którą w  wieku lat  trzech "czytałam" wprawiając w podziw dalszą rodzinę i stado przyjaciół rodziców. Spoko, nie byłam  ja małym geniuszem i królem czytelnictwa, co najwyżej w  wieku trzech lat szkoliłam  się w kierunku oszustwa i miałam  niezłe rezultaty. "Byczek Fernando" był opanowany pamięciowo i wiedziałam jaki tekścik jest na konkretnej stronie. Oprócz Byczka opanowałam w ten sposób jeszcze parę lektur poprzez dręczenie mojej Mamy klasycznym "Poczytaj mi Mamo". Co do znajomości literek to średnio było, jako bardzo młodociana podpisywałam się imieniem i nazwiskiem ale jedynie literki imienia "przemawiały", literki nazwiska były głuche jak ten pień. Odtwarzałam grafikę czyli uprawiałam klasyczny małpizm.  Dobra, koniec wspominków o cwanym bachorze, tym bardziej  że chyba  już o tym pisałam ( skleroza postępuje ) .
"Ach w Madrycie, ach w Madrycie, tam jest - myślą -  bycze  życie" jak to pisał Munro  Leaf a właściwie to  Irena  Tuwim. No właśnie - myślą. Miejsce pobytu w naszej części Europy w dzisiejszych czasach łatwo zmienić, człowieka nieraz kusi aby rzucić  w diabły to wszystko i gdzieś tam cóś na  nowo, wolny i w ogóle ( co prawda obecna władza pracuje nad tym żeby to nie było takie proste - a to nowy podateczek, a to nadzieja na mniej Uni w Uni  i tym podobne marzonka spijaczy miodów ). Prawdziwy problem dla ludziów jest jednak taki że od  samych siebie jest bardzo ciężko uciec, nowe miejsce nie zmienia nas aż tak mocno jak to sobie wyobrażamy.   Bardzo młodzi ludzie i tacy nieliczni co  potrafią się radykalnie odciąć od  przeszłości i naprawdę być nagle kimś innym przez czas dłuższy niż parę miesięcy niby się  wtopią ale   jakby nie do końca. A jak my dobrze leciwi to już w ogóle kaplica, nowe  wkurza nas tym że musimy się choć troszki po wierzchu  zmodyfikować. Im starsza jestem tym bardziej nie wierzę  w to że ludzie się tak naprawdę zmieniają.  Z moich parudziesięcioletnich obserwacji  jakoś mi  wychodzi że ukształtowani w dzieciństwie i wczesnej młodości później co najwyżej zmieniamy maski.

Ha, rozumiem Mamusię której nie bawiło za bardzo moje szczwane podejście do "czytania" i która z dzikim, oślim uporem uczyła mnie prawdziwego czytania.  Rozumienie literków układających się w słowa było  ważne a nie oszukańcze popisy krasomówcze.  Kształtować młodocianą! W dziecięctwie wczesnym bo potem okrzepnie, skorupka stwardnieje i będzie za późno na pracę nad człowiekiem.  Pracować kiedy po temu najlepszy czas.  Na przykładzie  emigracji   jasno widać  dlaczego to  tak ważne. Emigracja  to taka zdziwna zmiana bez zmiany,  jednych rozwija  a innym  tylko zapewnia tzw. godne  życie czyli jakiś tam status materialny,  często gęsto znośny jedynie "w przeliczeniu dewizowym"  że tak rzecz ujmę.  Ci których rozwija to  i tak już byli wcześniej  solidnie rozwinięci a pozostali mają po prostu tylko inne życiowe problema, takie charakterystyczne dla miejsc w których mieszkają. Niby się polepszyło ale cóś nie do końca. Brzydko pisząc ci pozostali i tak wyżej tyłka nie podskoczą. Niezależnie od tego czy ten tyłek będzie w Madrycie czy trzy kilometry za wsią na Mazowszu. Owszem,  miejsce tworzy człowieka ale  głównie  jest to miejsce wzrastania. Można się zapluwać  że nie bo się go nie lubi ale to jest zjawisko z kategorii "Z faktami się nie dyskutuje". Madryt bajeczny to raczej dziecięce marzenie, real zawsze skrzeczy jednako głośno, choć czasem barwa głosu mu  się zmienia. Odnoszę wrażenie  że u tych   wyemigrowanych co się wzięli i jakoś  nie  rozwinęli, rzeczywistość nowego miejsca słodzi porównanie z miejscem z którego się odeszło ( gorzej jak  nie słodzi należycie,  na ten przykład niewyemigrowni zamiast furmankami popylają  nowymi samochodami - niewyemigrowany aż się czasem ze wstydu chce pod ziemię zapaść że ten cholerny samochód kupił  ), tak jakby wyemigrowani wymagali "nagrody pocieszenia". Wicie rozumicie,  potwierdzenia że jest OK bo zagramaniczny konserwator powierzchni płaskich to nie jest to samo co  krajowy sprzątacz i oni słusznie zrobili  opuszczając  nasz grajdołek.  U tych rozwiniętych wyemigrowanych żadne pocieszki nie są potrzebne, oni są po prostu na swoim  miejscu. Nawet jak zarabiają na życie jako  Putzfrau ( artystom różnie się wiedzie ).  Bedą kimś  niezależnie od tego czy to Madryt czy  Pcim Dolny. Status materialny jest jakby w ich przypadku rzeczą wtórną.  Taki  im się życie  ułożyło  i już. Takie mnie  refleksyje naszły po wizycie hamerykańskiej części rodziny u naszego Tatusia i  opowieściach emigranckich w porównaniu   z którymi  te snute przez Szecherezadę wydają się blade jak wampir na głodzie.


A teraz z całkiem innej beczki. Wierszyk nieznanego mi autora z którym dopiero niedawno się zaznajomiłam. Hym... taki cóś jakby o moich stosunkach domowych.

"Piętro niżej, na parterze wychowano straszne zwierzę.
– Pfe! – Ruchliwe, obrzydliwe, bez ogłady krzty prawdziwej.
Skacze wciąż po oknach, płotach: Doskonały okaz kota.
Nie znosiła tego stwora Aga do rozmowy skora,
Nie lubiła panna Tecia, że to niby grzebie w śmieciach,
Że rozrzuca to i owo, że paskudzi wciąż na nowo.
Obie z Agą się zgadzały, że świat cały jest wspaniały,
Ale na cóż, Boże złoty, chodzą po nim TAKIE KOTY!!"

Taa, prawdziwe to, szczególnie o tej ogładzie. Dalej jest tyż prawdziwie:

"– Gdzież kocisko to wędruje? – Aga z pasją wykrzykuje.
I bez kota jeszcze gorzej. Z nudów Aga spać nie może,
Nie ma kogo krzyczeć, łajać, na nic cała wróbli zgraja,
Na nic buldog od sąsiada, co pod oknem zawsze siadał..."

A najprawdziwszy to jest koniec tego wierszyka!

"Panna Tecia – dusza złota, wyprosiła wreszcie kota
U sąsiadki na parterze. Nikt go już im nie zabierze!"

Z kotami ciężko ale bez nich jeszcze ciężej.
Na fotach ozdobnych kobity ze źwierzętami. Marzy mnie się być jak ta z pierwszego zdjątka  i nie o tę żeńską urodę w stylu retro mnie się rozchodzi. Nawet nie o bryczesy. O tę szpicrutkę i karność kotowatych ( trochę chyba udawaną ) na tej fotce.

6 komentarzy:

  1. A mnie tam kotowatych szkoda, chociaż zapewne już od dawna nie żyjo, nieboraki.
    Wiesz, słoma w butach może być i złota - i tak słomą pozostanie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Takie kotowate kiedyś były bardzo drogie ( bo ogólnie bidniej było ) i w związku z tym bardziej o nie dbano. Na pewno bardziej niż o tą panią z fotki.;-) A co do tej słomy - czasem to są jakieś aspiracje które nie mają pokrycia w rzeczywistości, marzenie że gdzieś tam się na człowieku poznają. Ludziom się wydaje że zmienią miejsce i nagle bach - Einstein cudownie przez łobcych odkryty. Tu co prawda nic tego geniuszu nie zapowiadało ale tam w Madrycie to ho, ho, ho! A potem jakoweś frustracje, pragnienie rekompensaty, odgrywanie Violetty Villas na ojczyzny łono powróconej. Jak emigrują ludzie z konkretnym planem i zdrową oceną własnych możliwości to całej tej operetki nie ma, nic nikomu nie muszą udowadniać, frustracji rozładowywać. Luzik, mieszkają w takim a nie innym mieście ( bo czasem miasto ma większe znaczenie niż kraj ) i nie czują się jakoś ani lepiej ani gorzej od nas. Robią to co chcieli robić, wcale niekoniecznie za mocno większe niż w starym kraju i żyją sobie jak te boże krówki mało komu wadząc. Czasem, przy tzw. dobrym wietrze robią pieniądze, najczęściej przy okazji i jakby mimochodem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ostatnio dzieci oglądały jakąś wersję ,,Byczka Fernando" i z przyjemnością oglądałam. Lubię tę bajkę. Za pewne ma ogromny wkład w moją ,,od zawsze" niechęć do korridy i ogólnym ,,zabawom" z udziałem byków. Ciekawe zdjęcia znalazłaś :)
    pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tyż jakoś nigdy nie nabyłam sympatii do korridy, mimo zachęceń ze strony boskiego Ernesto Hemingway'a, zabawa w stylu macho czyli tłumacząc na babski - "okrucieństwo dla podniesienia ego". Fuj!!!

      Usuń
  4. Jakie ladne zdjecia i wierszyki!

    A z emigracja?
    Ja pare lat czekalam i przemysliwalam, jak to zrobic. Jak juz co do czego przyszlo, to szast, prast i... juz bylam na nowym miejscu. Wiedzialam, co mnie czeka, wiedzialam, ze zrywam kontakty, wiedzialam, ze raczej nie wroce.
    Juz z daleka planowalam, co i jak bede robic i wpasowalam sie lagodnie pomiedzy tubylcow :)
    Nie mam tu znajomych Polek/Polakow, natomiast niemieckich znajomych mam mnostwo.
    Kazdy emigrant zyje inaczej, wedlug wlasnych checi, mozliwosci, charakteru, ja jestem zwierze towarzyskie i wszedzie mi dobrze, gdzie sa ludzie :)

    A gdzie roslinki??? Tylko koty widze :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znaczy się nie kisisz w Reichu, mnie się wydaje że te żale to głównie z kiszenia się w polskim sosie. Zbiorowo wytwarzany odorek naszego grajdołka zaimplantowany zagramanicą daje takie rezultaty jak: frustracja ogólnożrąca, wypływy gorzkich żalów i szukanie tych gorszych od nas ( ciapatych, niewyjechanych, miejscowych ). Uff! Roślinki są w następnym poście.

      Usuń