Mła się udało wbić z wakacjami w jako taką wrześniową aurę. Było jak w Indiach - czasem słońce, czasem deszcz, ale zawsze ciepło. Nawet wieczory były baaardzo ciepłe choć głównie za sprawą drewna palonego w kozie. Uroczo, przez szklaną szybkę widać było tańczący ogień a przed kozą rozłożyły się do suszenia butki mła, w których mła snuła się po lesie. Ogienek trzaskał, winko grzało, miłe towarzystwo uskuteczniało Polaków rozmowy ( nie tak długie żeby całonocne, powietrze, wędrówki nie tylko leśne, rozkładały nas równiutko - pojedlim, popililm i nagle zasypialim ). Wakacyjne zabawy odbywały się w podgrupach, Mamelon i Gosia wizytowały wybrzeże ( znaczy plaże, deptaki, mola, sklepy z cóśkami czy szkółki ), Piotruś straszył rybki czterema wędkami, a mła straszyła grzybki łubianką na truskawki ( bo w lesie bywała parokrotnie w ciągu dnia, ot, z domku wyskakiwała, więc po co miała jakieś kosze olbrzymie brać ). Każde z nas wypoczywało jak mu teraz grało - Mamelon spragniona morza, Gosia wakacyjnego luzu, Piotrek spokojnego siedzenia nad wodą a mła lasu - wszyscy dostaliśmy tego czego nam było akurat trzeba.
Bazą do wypraw wszelakich ( nieraz bardzo krótkich, bo Piotrek po prostu wyprawiał się na niższe piętro czyli dolny pomost do którego wiodły schody z drewnianego "tarasu" powyżej ) był domek postawiony na palach. Przez prawie tydzień byliśmy państwem z domków, niemalże z wyłącznością na wszelkie bajora i leśne ostępy w okolicy ( na króciutko zjawili się tylko insi grzybiarze ). Dla Piotrka i mła Zielenica, mała wioseczka na Pomorzu, to było prawdziwe city. Cóś na kontaktach z ludźmi nam nie zależało, tych mamy na co dzień od groma, więc tylko raz wybraliśmy się do wsi, głównie po to to by załatwić wędzone rybki i odwiedzić miejscową Arizonę, która okazała się normalnym sklepikiem z bardzo miłą Panią Sklepową na wyposażeniu, za to bez wianuszka kowbojów, którzy jeszcze parę lat temu z lubością otaczali przybytki sprzedające procenty w płynie. Pani Sklepowa, Pstrągowi i Pani Domkowa to dla Piotrka i mła był taki jedyny prawdziwy kontakt ze światem. Co prawda odstąpiliśmy od planu utopienia komórki ( ze względów bezpieczeństwa ) ale to dlatego że zasięg i tak był kiepski, internet rwało. Wieści ze świata przynosiły nam Mamelon i Gosia, które podczas swoich rajdów po Wybrzeżu miały włączone radio w samochodzie ( wieści były szczątkowe bo radio celowo ustawione zostało na muzyczne rozgłośnie ).
Na fotkach powyżej widać odległość domków Zielenicy od naszego letniska ( mniej więcej, bo nasz domek stoi sobie na drugim krańcu letniskowego terenu, taki odosobniony jest, to przedostatni domek na leśnej działce ). Sama Zielenica wydaje się mła typową wsią na Pomorzu, poniemieckie budynki w stanie posuniętej rozwałki lub adaptowane fragmentami z pomocą dużych pieniędzy lub tylko ciężkim staraniem zamieszkujących. Nowe domy w stylu rezydencja pod miastem uwidaczniają dwie rzeczy - po pierwsze ludziom powodzi się lepiej, po drugie tylko niektórym. Takie obiekty niespecjalnie mła ciekawią, mła swój obiektyw kierowała raczej na poniemieckie pozostałości: stary młyn w którym już nikt nic nie mieli, gospodarcze budynki czarujące szachulcową konstrukcją, czerwona pruską cegiełkę. Starał się coby te domki wychodziły anonimowo bo mało elegancko focić prywatne chałupy, po prawdzie to bardzo niegrzeczne ( mła musiała z trudem się powstrzymywać bo przed jedną z chałupek w donicach ktoś wystawił takie begonie że mogły brać udział w konkursie na roślinę sezonu w Chelsea ).
Mła oszczędziła Wam też fotki podhalańskiej kupy, która któś uwalił
wśród tych pruskich murów, widok "zakopiańskiego domku" w tym miejscu
tak mła wcząsnął że się trzeźwiutka jak młode prosię wywaliła na
wyasfaltowanej drodze ( a po górkach, wąwozach i śliskich drewnianych
kładkach biegała jak ta utuczona ale rącza sarenka ) i Piotrek,
zafascynowany odkryciem że zakopiańska chałupa została postawiona na
garażu, nie mógł się oddać do końca zafascynowaniu tylko mła zbierał. Także nie sugerujcie się moimi fotkami i nie wyobrażajcie sobie Zielenicy jako skansenu Ziem Wyzyskanych, pomnika postpegeerowskiej nędzy bo nic z tych spraw, ta wioska tylko dlatego tak na fotkach wygląda bo mła jest ma dewiację staromurkową. Bardziej szuka obiektywem starych chałup czy sadów jak z obrazów Mehoffera, niż nowych domów, tzw. porządnych nasadzeń, czy stojących przed wypasionymi budynkami gospodarczymi samochodów za jakieś kosmiczne piniądze.
Zielenica jest miejscem z tradycjami, w lesie mła napatoczyła się na kupę omszałych kamieni. Najsampierw myślała że któś wyorał i z fantazją wywiózł je do lasu, później dotarło do niej że cóś one duże. Taa... i tam mła pooglądała sobie megalityczny grobowiec. Przed tysiącami lat w tym miejscu pochowano kogoś ważnego dla społeczności, taka wersja piramidy nadbałtyckiej a mła w pogoni za grzybkami bez żadnego szaconku podeszła. W domu mła doczytała że tam stanowisko archeo i grobowce komorowe i bezkomorowe i wogle, ale to wszystko post factum. Hym... tajemniczych mrowień mła nie odczuła, nikt zimną rączką za kostki u nóg nie łapał, szeptów pokuśnych nie słyszałam - smętarzysko martwe na amen, tylko drzewa nad omszałymi kamorami szumią. Kto wzniósł te żalki? Nawet nie wiemy jak się nazywali, roboczo nadaliśmy im ksywkę ludu pucharów lejkowatych od form ceramiki jaką przy nich znaleziono. Trochę to nie tego ale cóż robić, mamy więc puchary lejkowate albo amfory kuliste w nazwach ludów zamiast miana którym się sami określali, bądź określali ich sąsiedzi. Radości braku pisma. Przypuszcza się że pomorskie grobowce megalityczne powstawały w IV tysiącleciu p.n.e. Wiemy że lud który je wznosił należał do grupy wschodniej kultury pucharów lejkowatych, zajmowali również obszary położone dalej na południowy wschód i południe naszego kraju.
Tak po prawdzie to musieli ci pucharkowi być ludem znaczącym, terytorium różnych grup i społeczności związanych z ich kulturą rozciągało się na dużych połaciach Europy Środkowej, od dzisiejszej Holandii po Wołyń. Badania grobowców zainicjowano wcześnie, Niemcy zajmujący te tereny opisali mnóstwo stanowisk tzw. Hünenberge na Pomorzu. Zatem nic dziwnego że mła się napatoczyła. Oglądając fotki zrobione w lasach otaczających Zielenicę, mła się bardzo podejrzliwie przygląda tym wszystkim omszałym kamorom które udało jej się sfocić, kto wie kto pod nimi leży? W końcu ostatnich odkryć archeo dotyczących pochówków megalitycznych na terenie Pomorza dokonano przy okazji budowy S - 3, ledwie paręnaście lat temu. Może mam jeszcze szansę robić za Indianę Jonesa? Na fotach poniżej widać te wzniesienia nad uroczyskami na których można znaleźć megality.
Zresztą na tych uroczyskowych nadpagórkach nie tylko kamory nęcą. Całe łany kokoryczek, konwalii, konwalijek tam porastają, wiosną musi tam być wręcz oszałamiająco z kwitnieniami. Ponoć zawilce do tych kwitnień masowo dołączają. Są też miejsca gdzie kwitną śnieżyczki przebiśniegi, nie wiem czy takie naturalne czy uciekłe z ogródków. Po śnieżyczkach czy zawilcach śladu rzecz jasna nie ma ale na listki konwalii i kokoryczek mła się co i raz natykała. Jedynymi kwitnącymi teraz w lesie roślinami które mła zoczyła były dzwonki i wrzosy, ale to w mniej wilgotnych miejscach, raczej nie tajemnicze pagórki naduroczyskowe porastały tylko brzeziny i sosenkowe bory. Całkiem insza inszość, zupełnie inne leśne klimaty ( no bo przeca lasy są różne, grądy to grądy, bory to bory a olsy to olsy a nie że las i wsio ryba ).
Rodzajów lasu wokół Zielenicy dużo, w związku z czym i rozmaitość zwierzyny człowiek napotka. Na ten przykład mła musiała uważać na to by żabków młodych nie rozdeptać i saren pasących się na obrzeżach lasu nie straszyć a Piotrek zaliczył spotkanie oko w oczy z dzikami ( jednakże mniej niebezpieczne niż spotkanie Mamelona i Gosi z jedną panią po "ciężkiej operacji plastycznej" do jakiego doszło w jednym z nadmorskich kurortów ). W ciepłe a słoneczne dni w powietrzu fruwało i bzyczało, niosły się głosy nawołujących do odlotu dzikich gęsi a na naszym bajorku pojawiały się w przelocie stada różnych ptaków ku wyraźnemu wkurzeniu zimorodka który przemieszczał się wówczas jak szalony błękitny neon, od szuwarków do szuwarków. Wędrując po lesie mła wplątywała się w krzyżacze pajęczyny ( miejscowe krzyżaki nie tak wypasione jak moje ogródkowe, cóż znaczy troskliwa hodowla, he, he, he ) w których pobzygiwały jakieś nieszczęsne komarki. Bardziej coolorowo bywało na skraju lasów, z ostatnich łąkowych kwitnień korzystały motyle.
Mła jako ten motyłek ( znaczy waga ciężka ) też usiłowała bezczelnie korzystać z uroków jesieni, tylko mła tak mniej kwiatkowo a bardziej owocowo. Nie wszystkie owocki które mła naszła były jadalne ale wszystkie cieszyły oczy. Cóż, nie wszystko człowiek musi poznawać przez kubki smakowe na języku, niektóre owoce są po to by dodawały naszemu życiu nieco urody. Dlatego mła nie ma jakiegoś specjalnego żalu do Najwyższego w temacie trzmieliny oskrzydlonej. Jej owocki są tak urodne że nie muszą być smaczne i jadalne. Wystarczy że są coolorowe. W końcu do napasienia żołądka i uraczenia podniebienia ma człowiek tyle inszych owoców, na ten przykład jeżyny same smacznidełko, mniam - mniam ( mła jest oczywiście cała w kolcach bo jako klasyczny łakomczuch żerowała gdy tylko napotkała obsypane owocami jeżynowe krzewy ).
Ulubionymi owocnikami mła występującymi masowo we wrześniu w lasach są owocniki grzybów kapeluszowych ( i nie tylko kapeluszowych ). Hym... wygląda na to że mła jest osobą uzależnioną, znaczy mykoholizm u niej występuje ( najłatwiej to rozpoznać kiedy uzależniony zaczyna wypatrywać grzybów z okien samochodu, w przypadkach ostrych, takich jak przypadek mła, samochodu jadącego autostradą ). Mła uwielbia w plechy wgapiać się, plechy zbierać, obrabiać, jeść. Kiedy one niejadalne to mła je foci i podziwia, cud że jeszcze paciorków do plech nie zanosi. Mła nie wszystko zbiera, nawet tych jadalnych czasem nie rusza bo ona wszystkiego przeca nie przeje a jak grzybek starszy to niech się jaka insza żywina nim napasie. Nie można tak po chamsku że wszystko. Maślaczek, wiadomo, tylko młodziutki, podgrzybki mogo być starsze, wszak to szlachetna rodzina borowików.
Tak się jakoś szczęśliwie składa że grzyby niejadalne są pociągające dla obiektywu, fotogeniczne te grzybole jak jakie jakie gwiazdy Hollywoodu! Takie borowiki ponure czy ceglastopore, jakieś pseudogołąbki czy pseudoopieńki, białe jak mleko muchomory ( mła łaskawym i mściwym ślepiem patrzyła jak leniwie pełzł w ich kierunku pomrów ohydny i czarny, którym wręcz Szpagetkę by można straszyć jak dzieci kiedyś się straszyło Czarną Wołgą, pełzł nieświadomy że mu mogą zaszkodzić ), fałszywe kurki, równie fałszywe rydze w całkiem niewłaściwym choć też oczy wabiącym odcieniu, wszystkie one wychodzą na fotach jakby je św. pamięci Karl z Ives'em i Giannim projektowali! A muchomory czerwone! Absolutny i totalny odlot! Po prostu Marilyn Monroe wśród grzybów!
Co roku jesienią mła przezywa to samo zauroczenie, nie wiem jak to się dzieje że muchomory same się mła pod ten obiektyw pchają. Mła jest grzybiarzem nietypowym bo sezon ze słabym wysypem Amanita muscaria uważa za nieudany. No ale popatrzcie sami, czyż można nie zachwycić się tak piękną rośliną jaką jest ten gatunek muchomora. Toż trza być daltonistą albo osobą niewidzącą żeby tej urody nie zauważyć! No, może jeszcze wśród widzących żołądkiem ten grzybek nie cieszy się powodzeniem choć tak po prawdzie to z jego trujactwem sprawa jasna nie jest. W Polsce występuje około dwudziestu gatunków muchomorów i tak naprawdę groźnych jest tylko parę. Za to groza jest z tych absolutnych! Po prostu wobec toksyn które się wytwarzają po zjedzenia np. takiego muchomora sromotnikowego medycyna jest właściwie bezsilna. Objawy występują dopiero wówczas kiedy człowiek jest już śmiertelnie chory i toksyn nie sposób usunąć z organizmu. Natomiast nasz czerwony w białe kropeczki kolega to grzybek w zasadzie niewinny, złą prasę robią mu insi przedstawiciele Amanitaceae. On biedaczek po prostu rzuca się w oczy, nikt go świadomie nie zeżre bo wygląda jak neon, od lat mówi się dzieciom "Ten grzybek z czerwonym kapeluszem w białe kropki jest trujący". A tymczasem to podające się za pieczarki i gołąbki fałszywki powodują śmiertelne zatrucia. Podobno podtrucia muchomorem czerwonym zdarzają się rzadko, głównie u tych którzy przeholowali w poszukiwaniu wrażeń.
No bo Amanita muscaria to grzybek magiczny. Mła swego czasu pisała już o muchomorze czerwonym w blogim we wpisie pod tytułem "Czarujące Grzybki". Teraz doda jeszcze troszki info poprawiających PR swojego ulubionego grzybka. Za to że człowiek po spożyciu muchomora czerwonego odlatuje odpowiedzialny jest w głównej ( bo to niejedyny składnik wywołujący upojenie ) muscymol. Muscymol nie jest metabolizowany przez człowieka i wydalany jest w postaci niezmienionej. Efekt spożycia jest zdawa się fascynujący bo istnieją na tym świecie zamiłowani zjadacze muchomora czerwonego, cali szczęśliwi że jeszcze nikt tej groźnej psychoaktywnej bomby po lasach nie pryszcze niczym zwalczającym. Taa... Mła bardziej fascynuje insza sprawa związana z muscynolem, otóż w mniejszych dawkach ta substancja spowalnia starzenie się komórek mózgowych ( leczy się nią chorobę Parkinsona a także inne choroby neurodegeneracyjne ). Zawiera też całkiem spore jak na grzybka ilości witaminy D ( zaraz wyjdzie że on zapobiega covidu złemu, he, he, he ) i od dawien dawna w medycynie ludowej stosowany był jako roślina "wzmacniająca". Mła nie sądzi ze z powodu tej witaminy, raczej stawiałaby na muscynol. Muchomory czerwone do spożycia leczniczego obgotowuje się pozbywając się tym sposobem kwasu ibotenowego powodującego zatrucia. No i oczywiście nie żre ich się w hurtowych ilościach lecz kulturalnie spożywa jakieś znikome ilości młodego kapelusza. Najlepiej takie eksperymenty robić pod okiem doświadczonego zielarza, w końcu zatruć się można wszystkim w nadmiarze, nawet czekoladą ( i to śmiertelnie ).
Widzicie ile radości dla mieszczuchowato skarlałej duszyczki mła było z tego pobytu na łonie natury, tak blisko prawdziwego lasu. Mła kwiczała ze szczęścia mogąc z rana, w południe, po południu i wieczorkiem udać się do lasu. Wyjść z domku kiedy pitulić zaczęły ptoszki, parę razy do domku wpaść i wrócić na nockę w towarzystwie nietoperzy.
Teren domkowy bardzo płynnie przechodzi w las, szczęśliwie nic tu nie grodzono, aż dziw że taki ośrodek znajduje się w naszym kraju w którym większość obywateli cierpi na manię grodzenia. W Zielenicy jak widać nie ma takiej potrzeby żeby koniecznie od świata się grodzić. W związku z czym widok saren u wodopoju czy ciekawskiego lisa zaglądającego przez okna panoramiczne do domku jest na porządku dziennym a czasem i nocnym ( oprócz lisów interesowały się nami koty z sąsiedztwa ). Domki stoją wokół stawów, teren jest tak zadbany że mła drżała coby małe żabki i wyrastające pod dębami prawdziwki uszły kosiarce pana utrzymującego ośrodek w dobrym stanie.
Na takim terenie, w tzw. piąknych okolicznościach przyrody stał nasz domek w którym dzielnie kucharzyliśmy i pożeraliśmy co udało nam się złowić, zebrać a także kupić. Grzybów jako kulinariów mam na pewien czas w związku z tym dosyć, rybkami też jestem napakowana ( tym bardziej że przywiozłam ze sobą z wakacji zapasik, który już udało mi się nadeżreć i rozdać tym co zasłużyli się pilnowaniem kotostwa ). Kuchnia jak widzicie na załączonej obok fotce była wykwintna, głównie dzięki zakupom w kurortach jakich dokonywały Mamelon z Gosią czyli grupa nadmorska ( odbyła się nawet dyskusja czy do ryb grillowanych z cytryną pasi bardziej pietruszka czy koperek o ile wcześniej podano maślaki w śmietanie - naprawdę cudownie mieć tylko takie problemy, prawdziwe wakacje ). Piotrek i mła jako grupa łowiecka - zbieracka dostarczaliśmy dobra równie luksusowe acz nie zakupione.
A teraz o najfajniejszym co się nam na tych wakacjach trafiło - przez parę dni mieliśmy na własność bajorko! Rozumiecie, nasze własne, dzielone tylko z sarnami, czaplami i zimorodkiem oraz tym cholernym nienażartym kormoranem, którego Piotrek podejrzewał o zakusy na wszystkie rybki świata! Bajorko robiło na naszej czwórce największe wrażenie. Można było siedzieć nad nim i wgapiać się weń jak w ekran.
Może mła jeszcze kiedyś do Zielenicy zaniesie, bo miejsce naprawdę piękne choć do niego dojechać inaczej niż samochodem nie sposób. Ech, jeżdżąc przez te kręte a zadrzewione drogi Pomorza mła się przypomniały radości dzieciństwa. Wszak niedługo czas wykopków, mła na pegeerowskim polu uczestniczyła w tego rodzaju przyjemnościach. Dziś ziemniaki zbierają maszyny ale dęby na Pomorzu zaczynają zmieniać coolor liści zupełnie jak w wykopkowych czasach dzieciństwa mła. Nic to, koniec wakacji i koniec wspominek, trza dzielić Jaśnie Państwo urodzinowym jesiotrem czarnulek. Żądania już były!
No, żyjesz 😀 Bezczelnie się cieszę, bezprawnie trochę, bo bez porządnego czytactwa, co oczywiście nadrobię 😀. Po bobusiowaniu. Ciemno, mokro i do domu daleko😀
OdpowiedzUsuńBobusiowałąś w deszczu?! O jeżu przenajkolczastszy! 8-O
OdpowiedzUsuńTak. Krócej niż zwykle, bo rano była giełda staroci, i z innymi niż zawsze zajęciami. Deszcz przeszkadzał jak nie wiem, ale 60 sztuk anemone blanda posadzone. I na tym prace ogrodnicze się skończyły. Ognisko było, mało użytkowe, bo w deszczu niezbyt się dało to raz, dwa, rozpalone z myślą o pozbyciu się boazerii z przedsionka, setki zbutwiałych palet, gałęzi połamanych przez wichry. Rzecz częściowo przeprowadzona, będzie kontynuacja. Grill był, ale już konsumpcja napotkała mokre nieprzyjemnosci.
UsuńZielenica wydaje mi się rajem😀, gdzie nawet dzik mniej groźny niż zwykle😀 Najbardziej zazdroszczę zimorodka, w życiu na żywo nie widziałam.
Też żałuję, że nie ma foty góralszczyzny na garażu, ciekawa jestem pooperacyjnej tygrysicy (mogę sobie wyobrazić, ale to nie to samo), zachwycam się silnie sadem, grzybkami, bajorkiem i resztą. Dzięki.
UsuńNie będę propagować tej ohydy, ona na sprzedaż jest ( jeszcze kto obejrzy, kupi i sztucznego górala przed dom wystawi ). Widzę że i w Bobusiowie ciągoty są do ognia i dymu, mła to wszystko wiąże z porą wykopków ( te ziemniaczki z ogniska, dochodzące w popiele - na Kaszubach mówią na nie pulki ). Giełda staroci rozrywką zalecaną, mła z radością odwiedzi jutro nasz lumperionek - choć namiastka będzie. Co do poopreacyjnej to mła się dowiedziała o nowych jednostkach chorobowych. To wcale nie jest żart, w gabinetach stomatologicznych też pojawiają się ofiary "poprawiania urody" ( warga napompowana przeszkadzająca w jedzeniu i nie współpracująca z dziąsłami, gryzione od wewnątrz policzki, czy cóś co przyszło do nas z Hameryki i nazywa się excessive polishing - uszkodzenie szkliwa z powodu nadmiernego mycia ząbków. Hym... Hamerykańskie Towarzystwo Stomatologiczne przestało rekomendować nici dentystyczne ( Gosia złośliwie twierdzi że producenci pewnie nie posmarowali, he, he, he ) bowiem choroby zaczynające się od kaleczenia dziąseł zbierają żniwo. Jak widać z tymi "racjonalnymi procedurami" zalecanymi przez medyków to tak raczej z ostrożna. Po to Bozia rozum dała żeby z niego korzystać a nie zawierzać czemuś "bo to nauka". Dziewczyny widziały nad morzem przypadek z wargą, wcale nie było to śmieszne - najpierw leczenie ciałka, później leczenie duszy, znaczy dochodzenie do tego dlaczego człowiek ma zaburzony obraz siebie.
UsuńJutro na kroplówce będziemy z tobą urlopowac. Dziś wpis zrobiłam i padam spać. Polecam Mary z Easttown. Fajny miniserialik. Z Kate Winslet! Ona jak wino :)
OdpowiedzUsuńMła go tego seriala oglądała, fajny jest. Kocurku oby się Rudemu poprawiło i Sansie tyż. Wiesz że fluidujemy całą familią. :-)
UsuńWspaniałe wakacje, bardzo w moim guście :) Dobrze, że udało Wam się załapać na ciepłą jesień, teraz lasy są najcudowniejsze, te mchy , paprocie, porosty- bajka ! Widzę w Twojej łubiance rydze, ja wczoraj znalazłam je pierwszy raz w życiu , co prawda tylko trzy, ale od czegoś trzeba zacząć- może przełamałam rydzową klątwę, dotychczas nade mną niewątpliwie wiszącą ? Bajorko bardzo , bardzo :)
OdpowiedzUsuńByło wręcz duszno czasem kiedy słoneczko dawało a z mokrego lasu unosiła się wilgoć ( grzyby szaleńczo wręcz rosły ). Mła bardzo lubi rydze, zawsze ogląda miejsca gdzie rosną maślaki bo z jej doświadczenia wyłazi ze na takich piaseczkach lubi się też pojawić rydz. Bajorko mła oszołomiło, tyle tam się działo!
UsuńPrzeczytam wszystko i wyoglądam raz jeszcze ale i tak Ci powiem, że miałaś cudnie :).
OdpowiedzUsuńLas i wodę kocham od zawsze (Tatuś wędkarz był....). Grzybów nie zbieram bo na wszelkich wyprawach leśnych Dziadziuś i mój brat byli od grzybów a ja od jagódek ;)), to i się nie znam :(.
A co do straszydeł to teraz już chyba nie ma miejsc, gdzie coś nie straszy i niestety, nie są to Białe Damy....
Choć powiem Ci, że gorolskom chałupe styl zakopiański na garażu postawiony, w krainie Pomorskiej, to powinnaś była sfocić i udostępnić ;)=(
Spotkanie z zimorodkiecm....ach :)!
Cieszę się, że dobrze Ci było :).
Rabarbara
Mła baaardzo odpoczęła, takiego oddechu od wszystkiego domowego jej trza było. Jagódki jeszcze były choć w ilościach znikomych, zaraz będzie czas borówek czerwonych znaczy brusznic. Co do grzybów to zawsze możesz zbierać czerwone muchomory i w domu je prezentować. Jak nie jest zbyt ciepło to troszki oko nacieszą. Moja Mama zbierała muchomory bo się jej podobały, mła pamięta jesienne dekoracje - ładniejsze to było niż wazony z asterkami, znaczy małej mała się bardziej podobało. Chałupa jest tragiczna, na Podhalu by uszła ale w tym otoczeniu to cóś więcej niż kfiotek do kożucha. Zimorodek jest nie do przegapienia, w ogóle to bezczelny z niego ptoszek. :-)
UsuńPrzeczytałam. No cudnie. Raj po prostu :) zdjęcia piękne i oglądać można bez końca. Szczególnie te kamienie zielonkawe. No też ciekawe co tam się skrywa. Bajorko też śliczne. No wakacje jak marzenie :) i nie potrzebne żadne drogie hotele ani domki na samej plaży - o takie właśnie są najlepsze wakacje jak u Ciebie :) a miejscowość sobie zapisze, może kiedyś się uda wybrać. Ale obstawiam, że chyba ja z kotami zostanę XD a reszta pojedzie.
OdpowiedzUsuńRaj bo ludziów mało, dla mła ten błogi spokój był bardzo ważny. No wiesz - las i mła. Żadnych nawoływań grzybiarzy tylko zwoływanie się gęsi i ptasiej drobnicy i drapieżne ptoki krążące na niebie bo a nuż się co trafi. Tylko odgłosy lasu, od czasu do czasu niosło dźwięk kosiarki, żadne piły nie chodziły. Po prostu spokój!
UsuńPieknie opowiedzialas, od razu czuć swojskie, przyjazne i wesołe odpoczywanie. Ach.
OdpowiedzUsuńI szykuje mła się parę dni w październiku bo Doro, jej przyjacióła ze Schwarzwaldu przyjeżdża na troszki do Kartonlandii! :-)
UsuńCudnie!
UsuńPewnie że cudnie, mła już robi gryplany!
UsuńKulawa Agniecha może sobie chociaż popatrzeć na przyjemne ujęcia natury. Bo jakkolwiek i z okna ma ona ładne obrazki, to jednak na dłuższą metę jednostajne.
OdpowiedzUsuńTe ostatnie zdjęcia bajorka nawet na ekranie komputera, nastrajają oglądającą kontemplacyjnie, medytatywnie i światu całemu przychylnie. Czy mieliście może łódkę?
Pozdrawiam niemrawo z domciu.Ciesząc się, że wakacje Wam się udały.
Łódki nie było, podobno na szczęście ( grupa nadmorska nam zapowiedziała że gdyby łódka była to ta grupa by naszej grupy z oczu nie spuściła bo nasza grupa miewa pomysły ). Bajorko tak mile mła nastrajało że mła rozważa na całkiem poważnie restaurację i zwielokrotnienie bajorkowatości u się. Pozdrówka dla kulanka, nich się zbiera.
UsuńChcesz wykopać jezioro w ogrodzie?
UsuńRaczej parę bajorków.
UsuńPodświetlana fontanna? Z muzyką?
UsuńŻadnych podświetlań i muzyczek, takie klimaty to w Waginie Kropiwnickiego a nie u mła! ;-)
UsuńRozumiem, że zimorodek latał za szybko, żeby mu zrobić zdjęcie? Naszych rzecznych jeszcze mi się nigdy nie udało sfotografować.
OdpowiedzUsuńOn nie latał, on rakietował! Taka błękitna smuga, raz go tylko mła przydybała na spokojnie ale nawet po aparat nie zdążyła sięgnąć kiedy jemu się już spokój znudził.
UsuńGrzybki. Taaak, grzybki. Wrośniaczki, soplóweczki, czagunie, czernidłaczki, kolczaczki obłączaste, no, ew.mogą być kurki, byle na surowo. Takie grzybobranie wydaje się być najlepsze. Prawdziwki są przereklamowane ;-)
OdpowiedzUsuńDo muchomorków nie doszliśmy, ale też spektrum nie takie.
I ziółka, ziółka, najlepiej te odsądzane od wszystkiego, czci i wiary nie wyłączając. Nalewka z wrotyczu dojrzewa w słoiku, domowy spirytusik (produkcji znajomorodzinnej) czeka na dalsze ciekawe zbiory.
Fajne miałaś wakacje. Trochę zazdroszczę, ale tylko trochę, bo perspektywa zniżki odporności u ostatniej naszej koty (13-letni białaczkowiec, wetka mowi, że to niemożliwe, żeby kot tyle żył z felv+) skutecznie zniechęca mnie do pozostawienia jej na dłużej niż trzy dni.
Wygląda na to że się staczamy. Odkrywamy uroki surowych grzybków, nalewki z dziwnych ziółek uskuteczniamy, kotami się przejmujemy a zarazą "dziesiątkującą" ludność cóś nie bardzo, wyraźnie to idzie w stronę czarownictwa. Hym... tylko domek na kurzej nóżce postawić. Co do chorób kotów, czasem cóś losowego się zdarza, na co wpływu człowiek nie ma ale są sprawy na które wpływ jest. Żarełko i opieka sprawa dla chorego kota podstawowa, da się. Tak mła wychodzi z kocioopieki. :-) Mła wakacje były baaardzo potrzebne, najbardziej dla zdrówka psychicznego - ciężki cóś ten rok.
UsuńPiękny ogród, ma swój klimat. Przyznam szczerze, że ja lubię takie niedotknięte ludzką ręką tereny, ale natomiast wokół domu, muszę koniecznie zadbać o trawnik. Zamówiłam kosiarkę i dmuchawę do liści u https://www.stiga.pl/ i mam nadzieję, że mi się sprawdzą.
OdpowiedzUsuń