Mła jest strasznie głupio że tak kobyli i wpisy kilometrowe robi na temat miejski ale nic na to nie poradzi bo o Gdańsku to naprawdę cinżko tak jakoś krótko jej pisać. Żeby nie było tylko tak o królach i burmistrzach to mła napisze troszki o przyziemnościach i przyjemnościach dawnego Gdańska. Zacznijmy od spraw ducha, wiadomo duch to łaciński spiritus, znaczy przejdźmy do spirytualiów. W mieście Lier, niedaleko Antwerpii mieszkał przez lata niejaki Ambrosius Vermoellen, człek spokojny i prawdy poszukujący. Niestety poszukiwanie prawdy objawionej smętnie się dla niego skończyło, bowiem postanowił zostać mennonitą a mennonitów coś we Flandrii nie tego. Pewnie dlatego że z menonitów nie sposób zrobić żołnierzy. Do nas mennonici przybywali chętnie, osiedlali się na Żuławach albo pustaciach mazowieckich, gdzie zakładali tzw. olenderskie wsie na osuszonych przez się bagnach. Ludzie dla kraju bardzo zasłużeni, niestety po II wojnie światowej masowo wysiedlani do Niemiec, co zresztą spowodowało wyłączenie sporej części Żuław z eksploatacji rolniczej. Taka ironia losu że najpierw ich wywiało z zachodu Europy a później ze wschodu, mniej więcej z tej samej przyczyny. Ambrosius Vermoellen wylądował w Gdańsku, w którym mógł się osiedlić bowiem z Flandrii przywiózł spory majątek jak i rzecz najcenniejszą - receptury trunków.
Nie że przyjęto z otwartymi ramionami, co to to nie. Jak już protestantyzm nieco okrzepł to luteranie i kalwiniści nagle stwierdzili że i owszem oni mogą być tolerancyjni tyż, ale właściwie to dla katolików. Taa... mennonici mieli pod górkę, tylko Anglikom, których w mieście było sporo udało się zmusić Radę Miasta do uznania czegoś na kształt anglikańskiego przybytku duchowego w jednej z kamienic na ul. Świętego Ducha. Ambrosius był cierpliwy i w końcu się w Gdańsk wżenił, biorąc ślub z z Anną, córką może nie prominentnego patrycjusza ale osobą pochodzącą z poważanej rodziny. W roku 1598 Ambrosius otrzymał od miasta koncesję
na wytwarzanie alkoholu i stworzył likier, który stał się hitem. U nas zwano go wódką gdańską, trzeba jednak mieć świadomość że wódką zwano wówczas wszystko co powstało w procesie destylacji. Ambrosius poetycznie nazwał ten swój najsłynniejszy wyrób Goldwasser - złotą wodą. Nie bez przyczyny. Wódka gdańska była mocna i słodka, dziś ma minimum 38% zawartości alkoholu, bardzo korzenna i naprawdę złota za sprawą maleńkich płatków kruszcu, tzw. dukatowego złota ( dziś jest to złoto 22 karatowe ).
Co wchodziło w skład gdańskiej wódeczki? Egzoty. Po pierwsze cukier, który był pierońsko drogi bo pozyskiwany z tropików, przypływał zza siedmiu mórz, badian czyli anyżek gwiaździsty, cynamon, kardamon, gałka muszkatołowa takoż musiały morza i oceany przepłynąć żeby do Gdańska trafić . Nasiona kolendry, ziele melisy czy mięty pieprzowej można było na miejscu wyhodować, owoce jałowca zebrać, jednakże skórkę pomarańczy czy rozmaryn i lawendę trzeba było pozyskiwać albo zimując rośliny w pomieszczeniu albo sprowadzać. Trunek był przejrzysty bo to nie nalewka była a destylaty, uważano go za likier królewski ( cena z tych szokujących ) i króla wśród likierów. Oczywiście ścisła receptura strzeżona była jak oko w głowie, wiadomo że było ponad 20 składników i tyle, jak likier produkowano wiedziało niewielu bo mnóstwo było takich co gdańską wódkę chcieli podrabiać. W 1606 Ambrosius przekazał receptury synom, przekazanie księgi przepisów odbywało się uroczyście, właściciele przysięgali że nie zdradzą przepisów, podniośle było. Wnuk Ambrosiusa, Salomon, nie doczekał się potomstwa i zapisał
przedsiębiorstwo szwagrowi, Isaacowi Wedlingowi, który już jakiś czas zarządzał wytwórnią w
imieniu starzejącego się brata żony. Od XVIII wieku przedsiębiorstwo
dziedziczone było w linii żeńskiej. W 1704 roku rodzina przeprowadziła się wraz z zakładem na ulicę Szeroką, do kamienicy zwanej "Pod Łososiem", wynajętej od Siegfrieda Sartoriusa który miał kamienicę w dzierżawie wieczystej od opata oliwskiego ( typowe dla Gdańska, rodzina pozyskała kamienicę na własność dopiero w 1840 roku ).
Drzewiej domów nie numerowano, to ozdoby fasady, bądź zwieńczenia dachów pozwalały orientować się przybyszom, gdzie kto mieszka. Goldwasser został nazwany "Der Lachs", od miejsca wytwarzania. Złoty łosoś stał się marką. Goldwasser przypadł do
gustu arystokracji i dotarł na dwory władców europejskich. Uwielbiał go
car Piotr I, następnie caryca Elżbieta Piotrowna ,
która raczyła nim nawet swój dwór w przypływie łaskawości, jak i przepadała za nim Katarzyna Wielka. W 1767 roku wystawiono carycy
rachunek opiewający na kwotę 5152 zł. Goldwasser cieszył też francuskie podniebienia, był jednym z ulubionych
trunków króla Francji, Ludwika XIV. Złoto pasiło jak najbardziej do Króla Słońce. W
1945 roku podczas tzw. walk o wyzwolenie Gdańska, probiernia Goldwasser
została zniszczona. Budynek przy ulicy Szerokiej przestał istnieć, a
właściciele przedsiębiorstwa sekretne receptury zabrali ze sobą do
Niemiec. W PRL-u trunek produkowano w Starogardzie Gdańskim oraz
Poznaniu. Od lat 70. ubiegłego wieku produkuje go zakład w Hardenbergu,
który jako jedyny na świecie wytwarza go według pierwotnej receptury. Wódka gdańska nie była jedynym likierem, czy jak to drzewiej mawiano rossolisem, jaki w Gdańsku wytwarzano, ale to ona weszła u nas do przysłowia jak i tzw. epopei narodowej; - "Warszawski trzewik, toruński piernik, wódka gdańska i panna krakowska, najlepsze są w Polsce." -
"Wybiera z nich największy kufel kryształowy Dostał go Sędzia w darze od księdza Robaka, Wódka to gdańska, napój miły dla Polaka".
Hym... z podróży Wisłą do Gdańska można był przywieźć i warszawskie buciki i toruński piernik, jak i gdańską wódkę. W samym Gdańsku można było nabyć królewiecki marcepan, słynny Konigsberger Marzipan, zapiekany i nadziewany, orzechami, egzotycznymi pistacjami, cytrynową konfiturą ze skórką, owocami kandyzowanymi czy zwykłymi konfiturami swojsko owocowymi. Zawsze taki marcepan musiał wonieć migdałami gorzkawymi i różanymi płatkami. W Gdańsku w ogóle można było dobrze zjeść, przybyłym z Rzeczypospolitej tu smakowało. No bo wicie rozumicie, w XVI i XVII wieku to korzennie było i jadano często gęsto to co dziś jest pod ochroną. A nawet jak dziś nie jest to mało komu może przyjść do głowy że stworzenie jest jadalne. Na ten przykład ceniono potrawy z trznadli, walory smakowe grały zdawa się jednak tu drugorzędną rolę - trznadle wysoko latają, znaczy uważano że są bliżej boga. Taa... To się nazywa kuchenna zagwozdka. Najbardziej ceniona była dziczyzna, bo nie każdy ją mógł mieć na stole z racji praw stanowych. Zakaz zazwyczaj wzmaga apetyt. Następnie ceniono wieprzowinę a mięso wołu uchodziło za godne jedynie żołądków pospólstwa. Oczywiście nie plebsu, bo ten to się cieszył jak śledzia dorwał. Jadano za to w mieście całkiem sporo drobiu o ile był kapłonkiem, kury niosły jajka więc były pod ochroną jak mleczne krowy. Niezwykle ceniono sobie gęsinę, ale była droga. Jak kto bogaty to sobie pozwalał. Badania archeo, szkielety i te sprawy sugerują że jadano w Gdańsku obficie i jak na dzisiejsze standardy niezdrowo. Mężczyźni spożywali miąsko w ilości około 2 kilo na łeb dziennie. Oczywiście to nie tak że pieczyste czy coś, jedzono dosłownie wszystko o ile tylko odruchu wymiotnego nie było.
Doprawiane było wszystko w stylu indyjskim, znaczy przyprawy szły tu łychami a nie szczyptami. Raz że przyprawy zapewniały smak, dwa powodowały zmniejszenie ilości bakterii w miąchu, które przeca nie było w super sterylnych warunkach obrabiane. Przyprawiane po gdańsku było przyprawiane na bogato, zamorskimi przyprawami a najlepiej to uwielbianym szafranem. Jak kto biedniejszy to chrzan, czosnek, cząber, majeranek czy tymianek a bogaci to gałka muszkatołowa, cynamon i pieprz w dużej ilości. Pod tym względem kuchnia gdańska nie różniła się od kuchni magnackiej i zamożnej szlachty. Dopiero w XVIII wieku z przyprawami zbastowano i mięso miało smak mięsa, chwała za to Francuzom, odwdzięczyli się nam za widelce i wychodki. Chleb wypiekano jak to na terenach słowiańskich, znaczy na zakwasie, w XVII wieku znano w Gdańsku przynajmniej 15 jego rodzajów. Na porządku dziennym było jedzenie podpłomyków, jak wszędzie w Polszcze bogaci jedli biały chleb i obwarzanki, biedni cieszyli się z ciemnego pieczywa. Owoce były spożywane najczęściej po ugotowaniu bądź upieczeniu, inaczej mogły zaszkodzić. Wiśnie znano na terenach Pomorza Gdańskiego od X wieku, czereśnie od XI wieku a grusze trafiły tu w wieku XIII.
Na początku XVI wieku do Gdańska przywieziono pomarańcze, informacja
o takim luksusie jest drugą w kolejności informacją o tych owocach w
granicach Polski. Za to dość powszechnie jadano figi, mła podejrzewa że suszone, to wielki rarytet nie był. Niestety najstarszą książkę kucharską dotyczącą gdańskiej kuchni jest dopiero pozycja XIX wieczna, "Danziger Koch Buch" Marie Rosnack, to już inna epoka, inne jedzenia i całkiem inna bajka, choć też było na bogato. Pisząc o jedzonku mła nie może pominąć tematu niespecjalnie jej miłego - postu. W Gdańsku namiętnie poszczono, ludzie różnych wyznań z różnych przyczyn powstrzymywali się od jedzenia określonych potraw. Gdańszczanie rzecz jasna pochłaniali ryby, zarówno te morskie jak i
słodkowodne. Wiadomo, ponad 100 dni postu dla katolików musiało się
przełożyć na dietę ale żeby ryby w kółko jeść? Cinżka sprawa. Pewnie dlatego tak lubili słodycze, bo słodycze zawsze można było przemycić jako danie postne. Np. popijali gdańszczanie tzw. mleczko gdańskie, które było kombinacją
ubitej z masłem i cukrem śmietanki ( wersja postna bez masła, masło w
ogóle było drogie i robiło najczęściej za deser ) jakiegoś aromatycznego alkoholu typu arak, roztartych migdałów i
skórki i soku z cytryny ( bardzo postne, naprawdę w stylu korzonków zapijanych wodą ). W ogóle cytryna była jednym z ulubionych
owoców gdańszczan, traktowano ją jak przyprawę do wszystkiego - mięso
wykwintnie kruszało od soku z cytryny, ostrygi czy też mule z sokiem z
cytryny to było rarytetne, bez soku takie sobie mięczaki, skórka
cytrynowa w pasztetach dawała smaczek i lube poczucie zamożności.
Pierwszym słodkim pieczywem był powstały w XV wieku kołacz weselny, W XVI wieku zaczęli wypiekać ciastka migdałowe, ciastka z jabłkami i wypiekali wafle, które były dla Gdańska tym czym dla Torunia pierniki. Pod koniec XVI wieku hitem były ciasteczka bakaliowe, w typie mazurków. W końcu XVII wieku natomiast pojawiła się czekolada i wanilia, czekolada pierwotnie była tylko napojem, natomiast wanilia z czasem stała się obok cytryny niemal niezbędną przyprawą, głównie do słodkości. Słodycze nie uchodziły za potrawy dla dzieci, dzieci to raczej na pieprzny piernik z gorzałką nie miały co liczyć, no chyba żeby jaka choroba wymagająca gorzałki i pieprznego ciasta. Jednakże w razie takowej prędzej mogły liczyć na tzw. płynne polskie złoto, czyli oleje, które cieszyły się wielkim powodzeniem w Gdańsku, zarówno jako spożywka, lek i kosmetyk. Szczególnie ceniono oleje lniany i rzepakowy. Prawa zbytkowe a także prawa miejskie regulowały co i jak jadano. Np. na ślub można było zaprosić 90 osób ( na 90 talerzy ) i posadzić ich przy 8 stołach ( wersja dla patrycjuszy ), 60 osób ( na 60 talerzy ) przy 5 stołach ( wersja dla kupców i rzemieślników ) i 36 osób ( na 36 talerzy ) przy 3 stołach ( pospólstwo ). Szczwanie omijano te przepisy, stawiano faktycznie 90 talerzy przy 8 stołach, ale kilka osób niby jadło z jednego talerza. Taa... Za to królowi to podawano na złotych talerzach, które sobie mógł na pamiątkę gdańskiego goszczenia do chałupy zabrać. Tak goszczono Jana III Sobieskiego.
Zaczęłam od Goldwassera jako od trunku najrarytniejszego, jednakże najbardziej popularnym trunkiem w mieście było piwo. Gdańsk słynął ze swoich browarów, już za czasów krzyżackich miały one renomę. Konieczność dokonywania znacznych inwestycji przy robieniu dużych ilości piwa, dość szybko doprowadziła do
istotnych zmian w tzw "organizacji produkcji". Znaczy inaczej mieli się najemni piwowarzy czyli właściwi fachowcy, którzy w 1363 roku
założyli odrębny cech, a inaczej browarnicy, to jest ludzie inwestujący kasę w produkcję. Od XV wieku ich dochody zaczynały się rozjeżdżać - piwowarzy cóś nie mnożyli majątków a browarnicy wprost przeciwnie. Znaczy mamy zaczątki kapitalizmu, wręcz podręcznikowe. W początkach XV wieku produkcja piwa gdańskiego skupiona była w
Głównym Mieście, przy ulicach Ogarnej, Chlebnickiej, Świętego Ducha, Świętojańskiej i rzecz jasna Piwnej i Browarnej ( dziś: Straganiarskiej ). Browarnicy należeli już wówczas do zamożniejszych grup
zawodowych, dlatego byli wpuszczani ( obok kasiastych patrycjuszy, wielkich kupców, handlarzy suknem i szyprów ) do elitarnego
klubu czyli Dworu Artusa ( o ile nie prowadzili wyszynku własnego piwa ). Jednocześnie właściciele browarów wkurzali do bólu patrycjat, który był zawistny że nie zainwestowali w co trza i teraz muszą dzielić się wpływami z takimi od napitku dla pospólstwa. W połowie XVI wieku działało stu pięćdziesięciu gdańskich browarników.
Ówczesny browar nadmotławski składał się ze słodowni ( mielcuchy ),
warzelni, piwnic fermentacyjnych, drewutni, stajni oraz różnych
przybudówek i składzików.
Do większych browarów
należały place drzewne – działki położone w pobliżu Motławy,
przeznaczone dla wyładunku, piłowania i przechowywania kupowanego
wielkimi partiami opału. W XVI wieku kotły warzelne były z miedzi a piwo przechowywano w beczkach drewnianych, najlepiej dębowych. Początkowo piwo nie zawierało chmielu, było lekko musujące i miało kolor
jasnozielony. Potem zaczęto chmiel dodawać bowiem "służył piwu". Najważniejsza była rzecz jasna jakość słodu i uważne sporządzanie waru. Musiało być czyściutko, kadzie szorowano popiołem drzewnym a nawet wypalano. Piwo przeznaczone do dłuższego leżakowania, czyli tzw. fermentacji
wtórnej, wlewano w kufy. W zależności od temperatury i ciśnienia,
leżakowanie trwało od dwóch do dwunastu tygodni ( w przypadku zwykłych
gatunków piwa ). W różnych okresach warzono na terenie Gdańska co najmniej trzydzieści gatunków piw. Ale tak naprawdeę to byly te gatunki zawarte w czterech podstawowych typach. Były to: Jopenbier ( piwo jopejskie ), Danzigerbier ( piwo gdańskie ), Tafelbier ( piwo stołowe ) oraz Krolling. Jakość pierwszych trzech miała związek z ilością słodu zużytego do wypełnienia piwem standardowej beczki, co przekładało się na zawartość ekstraktu, a zatem również alkoholu i kalorii. Natomiast Krolling to była popłuczyna. Jopenbier uchodziło za najlepsze, być może dlatego że najmocniejsze. O to skąd się wzięła jego nazwa do dzis sie spierają, czy od szufli do slodu czy żeńskiego stroju. w każdym razie dla gdańszczan Jopenbier byl synonimem piwa, bowiem od XV wieku ulice Piwną nazywano Jopengasse.
Tajemnicą jakości tego piwa było zdanie się na przypadek przy przygotowaniu brzeczki, znajdowały się w niej bowiem oprócz dzikich drożdży - pleśniaki. Gdańscy piwowarzy tak gdzieś na początku XV wieku odkryli że pleśniaki udzielają piwu stęchłego smaku i zapachu wówczas, kiedy przełażą do piwa z niedomytych naczyń fermentacyjnych. Jeśli zaś "nadlatują z powietrza" i wytwarzają na powierzchni brzeczki gruby kożuch, zdatne są razem z drożdżami do fermentacji alkoholowej i potrafią tworzyć piękny smak, zbliżony do smaku wina porto. Nie wspominając o tym ze wszystko to razem daje solidnego kopa w postaci procentów, promili czyli odpowiednie ilości volt. Piwo pito przy każdej okazji, żadne zebranie cechowe nie mogło się bez niego obejść. Pili biedni, pili bogaci, nic dziwnego że już w 1364 roku gdańscy browarnicy ufundowali w głównej świątyni miasta, kościele Mariackim, ołtarz św. Mikołaja. Z ciekawostków to piwo zabierane na okręty było rozwodnione, z przyczyn
oczywistych - załoga nie mogła być urżnięta 24 godziny na dobę.
Wszystko co dobre się kończy, upadek browarnictwa zaczął się w czasie największej gdańskiej chwały, pod koniec XVI wieku i zwiastował nieuniknione kłopoty, które spadły na miasto w drugiej połowie XVII stulecia. Przyczyn nadchodzącej piwnej klęski było kilka. Po pierwsze, rosnąca lawinowo produkcja wytwórców niecechowych. Po drugie, konkurencja ze strony importerów piw. Po trzecie, witaj wódko. Po czwarte, cholerna Rada Miejska i te jej podatki. I tak z powodu niechęci patrycjatu do browarników Gdańsk zalały niecechowe piwa wytwarzane w kościelnych dobrach, import zewsząd i morze wódki. Jan Hevelke czyli Heweliusz, pochodzący ze Starego Miasta ( tego niby gorszego ) szczęśliwie dywersyfikował dochody, szczęśliwie bo instrumenty astronomiczne były cholernie drogie. W XVIII wieku nic się browarnikom nie poprawiło, było nawet gorzej bo Rada Miasta miała cóś jak odchyły religijne - w 1705 roku uchwalili rozporządzenie mające chronić miasto od "gniewu i kary bożej" z powodu przekształcania dni świątecznych w "dni grzechu". Taa... Czegoż to nie wymyślali ci luteranie pospołu z kalwinistami, he, he, he.
Goldwasser nie był
jednak najpopularniejszym mocniejszym od piwa gdańskim trunkiem. Gdański bówka vel Böwke czyli odpowiednik lwowskiego baciara czy też warszawskiego Antka, pijał głównie
Stobbes Machandla. Stobbes Machandel powstał w 1776 roku i nie pływało w nim nigdy żadne złoto. To uczciwa jałowcówka, choć nie powstała w Gdańsku a Nowym Dworze Gdańskim, zwanym dawniej Tiegenhof, w
rodzinie pobożnych mennonitów.
Firma założona została w XVIII wieku przez Piotra Stobbe i była własnością
rodziny Stobbe do końca wojny. Receptura na wódkę pochodziła podobno z
Niderlandów, znaczy rodzinnych stron twórcy trunku. Wódka ta
"od zawsze" sprzedawana była w butelkach o charakterystycznym beczułkowatym
kształcie, produkowano też specjalne kieliszki, one również były
beczułkowate. Machandel w 1897 roku został określony "gdańskim
napojem narodowym", ten alkohol był chroniony lokalnym prawem. Największą
popularność Machandel zyskał w okresie istnienia Wolnego Miasta Gdańska.
Probiernie Machandla znajdowały się w przy dzisiejszej ulicy Ogarnej, wówczas nazywała się Hundegasse . Później przeniesiono je na ulicę Rzeźnicką, ówczesną, Fleischegrasse. Po wyzwoleniu Nowego Dworu Gdańskiego właściciel firmy,
Bernhard Stobbe, został aresztowany i przez dłuższy czas zwiedzał był Syberię. Zwolniony został w roku 1949 i świadomy uroków komunizmu czym prędzej wyjechał do Niemiec. Tam na
podstawie zachowanej dokumentacji uruchomił produkcję Stobbes Machandel.
W 1970 roku spadkobiercy Bernharda Stobbe sprzedali firmę.
Z piciem
Machandla związane były rytuały: "gdański" ( do kieliszka wkładało się wędzona suszoną śliwkę nabitą na wykałaczkę, potem napełniano kieliszek wódką a następnie trzeba było zjeść śliwkę, wkładając pestkę pod policzek w lewej dłoni trzymając wykałaczkę, po czym duszkiem piło się wódkę i wypluwało się pestkę do pustego kieliszka a na samym końcu robiło się najciekawsze: nawiązując do hanzeatyckiego zwyczaju połamania masztów, przełamywano wykałaczkę i złamaną wykałaczkę wkładano do kieliszka co należało zrobić przed jego odstawieniem ), "wiejski"
wykorzystywany na Żuławach ( polegał na tym że pół litra trunku wlewano do kufla i dosładzano cukrem z którego kufla pili kolejno po łyku wszyscy biesiadnicy a który miał pecha i wypił przedostatni łyk, ten płacił za trunek ). No dobra tyle o podjadaniu o podpijaniu przez dawnych gdańszczan. Znaczy jak było wg. tych durnych historyków, którzy nic nie wiedzo bo naprawdę to było inaczej. Każden rozsądny człek z Gdańska wie że Goldwasser to od Neptuna. Jak? Ano tak - gdańscy
patrycjusze wrzucali do fontanny Neptuna monety, na szczęście. Tak wrzucali aż zapchali. Neptun się zbiesił, rąbnął trójzębem w michę fontanny aż monety rozpadły się na
drobne płatki złota, a woda zamieniła się w słodki likier. Taa... Chciwi gdańszczanie napełniali beczki przez całą noc, ale rano okazało się, że
oprócz wody nie ma w nich nic. Tylko jeden skromny człowiek nie
napełniał beczek, to był właściciel gospody "Pod Łososiem". Nie dał się
zwieść mirażowi szybkiego bogactwa. I on rano w swoich beczkach odkrył
złoty likier. Tak powstał Goldwasser. Oczywiście jest i inna wersja legendy -
Neptun uderzył trójzębem, ale tylko jeden człowiek był
tak chciwy ( o zgrozo mennonita ), że zaczął napełniać beczki słodkim likierem. Napełniał tak
długo, aż popłynęła znowu woda. A że mennonici są mało trunkowi, to
potem mógł długo sprzedawać ten likier. O Neptunie mła napisze Wam innym razem, bo znów się perszeronowato robi. Na dzisiejszych fotkach co najlepsze z Muzeum Narodowego w Gdańsku.
Czyli oryginalnego Goldwasswera czy Stobbes Machandla w Gdańsku nie uświadczysz....?
OdpowiedzUsuńZielone piwo bez chmielu - no proszę. Nie wiedziałam.
Ciekawe czy się takie archaiczne piwa w dzisiejszych czasach wytwarza.
Wytwarza się zielone ale jak na mła gust są nieco paskudne. Uświadczysz oryginalne gdańskie trunki, najprędzej w internecie.;-D
OdpowiedzUsuńA ja mam stareńką flaszę po Lachsie, zieloną z Magen David. Z zasobów rodzinnych. Nie wiem tylko w którym pudle.
OdpowiedzUsuńLubię czytać Twoje elaboraty o Gdańsku .
He, he, he, może wersja koszerna. :-D Hym... mła robi mnóstwo literówek i inszych błędów, stara się ale jakoś tak jej umykają. Musi poprawiać, dlatego czyta swoje własne wpisy dwa razy jeszcze po wyświetleniu. Co do treści to mła chciałaby żeby było ciekawie ale tak do końca to nie jest pewna czy dla czytelników opowiastki o gdańskich alkoholach i XVI - XVII wiecznym podżeraniu są wciągające. Najgorzej że na samym końcu gdańskiego cyklu to mła rozprawi się z bajkami o Gdańsku. Za co może dostać po uszach, bo bajki są lubiane. A może mła się już rozprawia?
UsuńGoldwasser kupiona przypadkiem w czasach słusznie minionych , pod koniec przaśnych lat 80-tych, była dla mnie objawieniem i smakiem luksusu, nie miałam pojęcia, że jest wódką gdańską i ma taką historię :) Do dziś pamiętam korzenny smak, czworokątną butelkę i złote płatki.
OdpowiedzUsuńA historia Gdańska i jego mieszkańców znów pokazuje, jak różnorodność wzbogaca, i niczego to nas nie nauczyło.
Mła zauważyła że Goldwasser nie jest już kojarzony z wódką gdańską z "Pana Tadeusza". Trudno żeby był bo tani nie był nigdy i w powszechnej polskiej świadomości ostatniego stulecia się na dłużej nie zalągł, z powodu dość oczywistego - biednie było i rzadko kto pijał. Jeszcze w dwudziestoleciu międzywojennym nie było źle, niektórzy sobie pozwalali i popijali jako trunek z tych ulubionych, np. Magdalena Samozwaniec ale w przaśnej komunie to Goldwasser nie miał szans. Produkować polską wersję likieru zaczęto stosunkowo późno a oryginał był pierońsko drogi.
UsuńRóżnorodność ma plusy i minusy, z jednej strony wzbogaca z drugiej tworzy napięcia. Mła jest z tych widzących plusy bo na dłuższej perspektywie homogenizacja źle robi społeczeństwu.
Mnie te marcepanowe ciasto kreci, ach, mniam!
OdpowiedzUsuńMła tyż lubi słodyczki marcepanowe. :-D
UsuńJałowcówka ze śliwką. Mhmmm. Ciekawe. Goldwassera, oczywiście wyrób nielicencjonowany i krajowy nie wspominam czule. Nie zakochałam się w napitku choć czarował drobinkami złotego brokatu. Być może zakochałabym się w oryginale. Pisz kobyły!
OdpowiedzUsuńMła się zabierze za kobylenia ale najsampierw ogródek. :-D Pogoda z tych sprzyjających. Napitek złocisty zostanie nabyty jak jesień do nas zawita, raczej w buteleczce mini bo cena jest znaczna a mła ma różne gryplany. Tym niemniej mła sobie pozwoli oryginału popróbować. Jak nie wejdzie w sam to rozcieńczony na pewno. Jałowcówka też mła kusi, ale też raczej jako dodatek do koktajli. Najbardziej to mła jednak kuszo królewieckie marcepany i gdańskie wafle, z podobnego ciasta jak na gofry. Mła jest beznadziejnie nieodporna na słodycze. :-D
UsuńNie probowalam, wodki,koniaki i takie mocniejsze trunki nigdy mnie nie interesowaly i nie smakowały. Wina, polslodkie , lub wytrawne,to lubilam.
OdpowiedzUsuńTo są smaki przeszłości, specyficzne. Wina z Gdańska tyż płynęły i do gardziołków i wypływały w świat ale to był import z ziem węgierskich i nie jakoweś straszne ilości. Trza nam tu pamiętać że tak na masową skalę to dopiero w XVII wieku i za sprawą Holendrów, czyli handlarzy winami a nie winiarzy, zaczęto kombinować z dodawaniem destylowanego alkoholu do wina. To był sposób na utrwalanie. No i to był tez sposób na to że wino robiło się słodkie, bowiem jeśli się doda czysty alkohol przed końcem fermentacji uzyska się słodkie wino. Starsze wina były raczej z tych wytrawnych, żeby była słodycz to musiała być moc. Mocne alkohole mła preferuje w formie koktajli, myślę że taki sposób podania to nie byłaby profanacja dla Goldwassera, nawet oryginalnego. ;-D
OdpowiedzUsuńA mi akurat takie słodko-korzenne smaki bardzo pasują, chociaż nie jestem miłośniczką mocnych alkoholi, goldwasser zmrożony- pychota. Jałowcówka też, ale ta tylko w drinkach. Kiedyś lubiłam też czeską becherovkę, jeszcze bardziej korzenną. Moi znajomi uważają, że mam spaczony gust, co bardzo mi odpowiada, bo nie ma nigdy chętnych na mój ukochany letni drink- pastis z lodem i wodą, czyli tzw.mydliny . Nie ma wakacji bez pastisa :) Natomiast nie bardzo wyobrażam sobie, do jakiego drinka mógłby być użyty Goldwasser, może z tonikiem komponowałby się smakowo, ale on by go zdominował.
OdpowiedzUsuńMła jest z tych co to wszystko z limonko i z lodem wypijo. ;-D Mła korzennie tyż lubi, jest miłośniczką uzo, pastis. Sambuca tyż jej wchodzi, tylko mastika nie dla niej. Hym... jak mła czyta to wychodzi jej że jest pijawką. Nie uchowałaby się gdyby prohibkę wprowadzili. Nie to że mła chla namiętnie ale od czasu do czasu kielonka wychyli. Tylko musi mła smakować a nie tylko mła trzepać. Mła jest z tych smakujących a powyżej pewnej zawartości procentów to mła kubki smakowe odmawiajo posłuszeństwa. No nie działajo.
OdpowiedzUsuń