piątek, 2 grudnia 2016

Szamotuły - Wielko - To - Polska

Po wyprawie późno listopadowej do Tatiego i Przyległości siedzę uziemiona prze świeżo sprezentowaną przez siostrzeńców "infekcję dziecięcą" i odgrzebuję podróżnicze zaległości ( znaczy porządkuje zdjęcia i w ogóle ). Odpowiednie zajęcie dla chyrchającej i mówiącej czymś co przypomina "skrzekliwy bas" ( określenie Małgoś  - Sąsiadki  ). Starannie obłożona kotami, z herbatką z wkładem zasiadam przed kompem i produkuje -oto wpis o wycieczce szamotulskiej.


Do Szamotuł nas zagnało tuż po wyprawie  do  Tajemniczego Kraju Tajojów, taki wypad na Zachód został uskuteczniony. Wielko - to Polska jak mawia coolega Sonaj została obrana jako cel podróży,  i to taka  Wielko - to - Polska bliska stolicy regionu Poznania. Najprawdziwsza z Wielko - to - Polsk. Pretekstem, jak prawie zawsze zresztą, było odwiedzenie szkółek - nasz stary numer wykonywany z Mamelonem przy pomocy  Sławka nagle chętnego do  wożenia  naszych tyłków paręset kilosów od  Odzi. Prawda zaś była taka  że my podróżniczo z Mamelonem po Tajojowie pobudzone a Sławencjusz z lekka o nasze wojaże zazdrosny, własnej wyprawy spragniony. Szkółki owszem, przydałoby się akurat odwiedzić  ale ten "akurat" temat podróży to my mamy zawsze "ograny" i powiedzmy jasno - tak,  niekiedy odwiedzenie szkółek jest tylko przykrywką do  wypraw tak sobie, w świat. Lubimy się szlajać po kraju i nie tylko po kraju! Mamy źwierzęta więc wyprawy  nie są długie, są za to intensywnie przeżywane.

Szamotuły  to dla mnie głównie Zamek Górków i wszelkie  ekspozycje mieszczące się w obrębie zabudowań tzw. zespołu zamkowo - parkowego. Mile wspominkuję ekspozycję etnograficzną, zajmującą sporo miejsca w zbiorach muzeum płacowego. Mieści się w dwóch budynkach - oficynie i wieży, sam zamek od etnografii wolny, co akurat nie czyni  go bardziej godnym zwiedzania. Co prawda  ekspozycja etnograficzna nie jest tak naturalna jak ta dworkowa w Suchej, ale  jest porządnie , po wielkopolsku zrobiona. Oczywiście kuchnia nr 1 listy przebojów, choć w tym wypadku  kuchnia to nie osobne pomieszczenie a tylko wygospodarowany kąt w jednej izbie ( to tak muzealnie bo z tego co mi wiadomo to region był zasobny, przez ponad sto lat po prusacku  zarządzany, co nie zostało bez śladu  w gospodarce wielkopolskiej,  więc  domy jednoizbowe to nie była powszechność ).

W kuchni  mnóstwo sprzętów które jeszcze pamiętam z wczesnego dzieciństwa. Pojemniczki na sól i mąkę wiszące na ścianach przypominają mi te które wisiały na ścianach kaszubskiej kuchni Frau Małgosi, pani u której przechowywano mnie  "za młodu", kiedy rodzice  pracowali a w przedszkolu szalała świnka albo inna odra.  Żeliwna waflownica, rozgrzewana na gorącej "placie" to także miłe wspomnienia podwieczorków na których wafle oprószone cukrem pudrem w towarzystwie "Pfefferminz" lądowały na stole. Czasem do parzonej dla dzieci mięty zamiast wafli były "szneki" albo "kuch z glanzem" - ech, lube wspominki. Kiedy  Frau Małgosia dostała elektryczną waflownicę z Niemiec stara powędrowała do "brudnej izby", ale jak twierdziła Frau "Fajbiszka" ( piękne spolszczenie niemieckiego nazwiska ) wafle z elektrycznej waflownicy nie umywały się do tych z żeliwnej. Normalne, w XIX wieku gdy nastały kuchnie węglowe wśród smakoszy pieczystego można było usłyszeć narzekania że pieczyste z pieca węglowego to już nie to samo co takie prawdziwe,  pieczone na otwartym palenisku opalanym drewnem.

Pieca tak zbudowanego jak ten w Szamotułach  i użytkowanego,  z lat dzieciństwa nie pamiętam, ale budowane piece zawsze robiły na mnie bardzo pozytywne wrażenie, podobały mi się zdecydowanie bardziej niż "westfalki" czy gazowe kuchenki moich rodziców i dziadków. Moim zdaniem bez  wbudowanego pieca kuchnia wygląda na tymczasową, jakaś forma kuchni polowej to jest a nie kuchnia domowa, centralne miejsce domu. Takie to zacofanie we mnie tkwi nieprzystające do dzisiejszego stylu życia, szybciutkich posiłków, pichcenia zminimalizowanego do parunastu minut, przyjmowania gości w necie i tym podobnych znamion czasu.  Niestety piec  po muzealnemu zimny, pięknie wybielony i bez śladów okopcenia. Nie jest to niestety tylko  wielkopolski porządek, to  muzealność czuwa - ten piec jest martwy! Żelazka z duszą nie pomogą, baniaczek wody niby grzanej nie pomoże, ziółka suszące się nie sprawią że piec ożyje - piece i kominki ożywia tylko ogień, o czym najlepiej świadczą  paleniska w Suchej, nadal karmione drewnem. Lepiej zawiesić więc oko na tej części izby "od parady". Łóżko z poduszkami należycie ułożonymi jedna na drugiej, ustrojone w hafty i nie tylko "ślubne serca" w ramkach, skrzynie  przykryte czerwono - czarnymi pasiakami, święte obrazy i  figury ustawione na domowym ołtarzyku. Jezusy, Matki Boskie i stada aniołków gapiących się z oleodruków, od czasu do czasu jakiś święty się trafi. Wynosić z tego należy że w szamotulskich izbach znaczy było pięknie jak w kościele i opatrzność nad wszystkim czuwała ( taa, przed okiem wiecznie patrzącym uciec trudno, a jeszcze palec Jezusowy napominająco serce Jezusowe wskazywał ). Poczułam jakąś magię, "Półbaśnie" Nowaka mi się czkawką pamięci wróciły, mimo muzealności wszędobylskiej i nachalnej z izby szamotulskiej wyłażącej


Spokojnie zniosłam ekspozycję typu warsztat tkacki, kuźnia i stolarnia i dopiero  przy zdjęciach okolicznych wsi i ich  mieszkańców z różnych dziesięcioleci ubiegłego wieku oraz przy  figurze św. Walentego z Jastrowa, pięknie różami z papierowej krepy przystrojonego ( niestety jakoś to obcięłam ) znów mnie magia półbaśniowa wzięła w posiadanie. Tak tym czarodziejstwem chłopskich  bajań przesiąknięta wolnym kroczkiem polazłam do gotyckiej baszty, jedynej "prawdziwej" części szamotulskiego zamku. A w baszcie stroje szamotulskie, jedwabnice i poszywane na tiulu czepce. Czepce wielkopolskie są prześliczne, delikatne i  trudne do zachowania, jak i należytej ekspozycji. Wykonane były z greży jedwabnej ( przędzy klejonej, nieskręcanej ), oraz organzy ( cieniutkiej, prześwitującej tkaniny.  która swoją nazwę zawdzięcza leżącemu na jedwabnym szlaku turkiestańskiemu miastu Köneürgenç czyli Stary Urgencz, wzrosłymu na pradawnym - chyba starszym od Rzymu - mieście będącym najprawdopodobnie stolicą legendarnego państwa Chorezm ). Tkanina i przędza z tych delikatesowych, zatem kiedyś czepiec  tani nie był i świadczył o pozycji głowy, która go nosiła. Z czasem tkaniny zrobiły się mniej delikatesowe, rewolucja przemysłowa pozwoliła zakładać czepce na włościańskie głowy. Ale napracować się nad należytym  wyglądem czepca  trzeba było. Koronka fabryczna spospolitowała się w pospolitych strojach niższych warstw społecznych w mieście, na wsi  jednak pracowicie ślęczano z igłą i dziubdziulono wzorki na organzie czy jedwabnym tiulu - te wyroby nie miały nic wspólnego z masówką z jakiej szyto miastową  odzież. Na białych delikatnych tkaninach wyrastały subtelne białe kwiaty, gwiazdki, pajączki, "dziurki obrabiane". Czepiec szamotulski musiał mieć denko, tiulki ( często rurkowane na patyczkach )  i wiązania oraz pasek jakiejś konkretniejszej tkaniny  łączące pajęcze denko z resztą konstrukcji. Krochmaliło to się solidnie. Mężatki opasywały czepiec zwiniętą jedwabną tkaniną ( to właśnie owa tajemnicza jedwabnica ), a panny nosiły na głowie nieco skromniejsze ustrojstwa. Do tego wszystkiego tiulowe kołnierzyki, fartuszki zakładane na niebieskie zapaski,  - jedna wielka zwiewność tego kobiecego stroju ludowego. Żadne tam ciężkie wełniane pasiaki, czy tybetowe  spódnice drukowane w "kfiotki". Oczywiście wszystko  "od parady", codziennym nakryciem głowy była po prostu chustka a ubiorem zwyczajnym, na dni powszednie proste spódnice i koszule, gorsety i fartuchy z grubego lnianego płótna  - no w batystach, organzach i tych tiulach do chlewika?!  Stroje  szamotulskie to niejedyna atrakcja  wieży ale najpierw trochę o samym budynku  i związanych z nim podaniach.


Na dzień dobry Czarna Halszka, najsłynniejsza lokatorka wieży. Trochę to wszystko z jednej strony niedopowiedziane a z drugiej przejaskrawione. Widząc dzisiejszą samotność wieży moglibyśmy sądzić że  Halszka wyleciała z zamku i została osadzona w samotnej wieży za krnąbrność, zakazane "mniłości" i posiadanie zbyt dużego majątku. Taa, brakuje jeszcze smoka! To nie było tak. Wieża jest najstarszą częścią zamku, mury gotyckie moi Kochani. W czasie w którym Halszka w wieży mieszkała  zamek składał się z murów obronnych z narożnymi basztami i wieży mieszkalnej. Tak, tak.
W ogóle z zamkiem  w Szamotułach jest spore zamieszanie, wg. niektórych źródeł Szamotuły miały pecha i mieszczanie mogli "cieszyć" się obecnością dwóch zamków. Galimatias powstał dlatego że Szamotuły zmieniały lokację, były Stare były Nowe, jakieś Świdliny - Ostrówki, Osówki się w pobliżu pałętały. W średniowieczu zamki drewniane stawiano, nasze wyobrażenie że zamek  to tylko murowany jest błędne. Oczywiście z drewnianych zamków mało co zostało, ślady wałów ziemnych czy cóś w tym guście. Zamek murowany, czyli jakieś  mury obwodowe i baszty pojawił się dopiero w XV stuleciu. Halszka zatem nie mieszkała za karę w wieży tylko w budynku murowanym zamku, zamek Górków dopiero rósł. Elżbieta Ostrogska znana  później jako Halszka urodziła się w 1539 roku jako owoc związku córki Andrzeja Kościeleckiego ( lub też naturalnej córki Zygmunta  Starego, he, he ), Beaty Kościeleckiej i księcia  Ilii Ostrogskiego. Jak to z tym ojcostwem Starego Zygi było nie do końca wiadomo, ale plotka XVI wieczna głosiła że Kościelecki był listkiem figowym dla amorów króla. Po mojemu to chyba nie tak. Domniemana babka Halszki Katarzyna Telniczanka wszak urodziła królowi troje nieślubnych dzieci bez żadnego listka  figowego a człowieka który trzymał kasę całego królestwa poślubiła dopiero w roku 1509, kiedy królowi zdrowo już uczucie wychłódło. Plotka miała jednak twardy żywot i Beata do końca życia była  brana za córkę króla a jej córka za królewską wnuczkę. Ze strony księcia Ilii  było tzw. pochodzenie od Ruryka, legendarnego władcy Rusi ( co oznacza że późniejsi rosyjscy carowie uważali ten ród za kuzynów dalekiego stopnia, he, he ). No  Halszce bardzo wysoko się urodziło.

Wysoko urodzona panienka z prawdziwe książęcą krwią i domniemywanym królewskim pochodzeniem miała kasy jak lodu. Przypadł jej cały majątek  księcia  Ilii, nie dzieliła go z  żadnym innym dzieckiem książęcej pary z tej prostej przyczyny że innego dziecka nie było. Podczas turnieju rycerskiego będącego uatrakcyjnieniem wesela książęcej pary doszło do wypadku, potykający się z Zygmuntem Augustem Ilia spadł nieszczęśliwie z konia. Przeżył ale swej córki już nie poznał, zmarło się biedaczynie parę miesięcy przed jej narodzeniem. Zaczęło się znaczy niezbyt tego, a potem było jeszcze bardziej nieciekawie. Duża kasa odziedziczona po tatusiu przyniosła  Halszce same kłopoty - najpierw mateczka uzależniła córkę od siebie w sposób który budził zdziwienie w XVI wieku, w czasie kiedy rodzice zarządzali życiem swoich dorastających dzieci, potem opiekunowie Fiodor Sanguszko, Wasyl Ostrogski oraz sam król,  Zygmunt August zaczęli się wtrącać w wybór małżonka dla  Halszki ( specjalna ustawa została pod małżeństwo Halszki "skrojona" na Litwie ), a kiedy pojawił się wreszcie kandydat, Dymitr Sanguszko,  którego Halszka darzyła uczuciem i który sam ją uczuciem darzył to zrobiła się z tego  chryja w stylu latynoskiego serialu.

 Porwanie, ślub z odpowiedziami udzielanymi w zastępstwie panny młodej, potem interwencja króla, interwencja przyszłego cesarza, sądy na posiedzeniu których nikt się nie pojawił, ucieczka młodej pary do Czech a tam zabójstwo młodego Sanguszki dokonane przez ścigających go wysłanników króla. Poruta po całości. Potem było równie paskudnie, król wydał  Halszkę za Łukasza Górkę, kierując się głównie własnym interesem. Halszka podczas drugiego ślubu niby przemawiała sama ale tak żeby  król i mateczka byli zadowoleni ( mateczka nie była tak do końca usatysfakcjonowana, trzeba jej  było siłą pierścień rodowy potrzebny do zaślubin z ręki ściągać ). No dziewczynina dość bierna była, rzucały nią te wichury dziejów. Małżeństwo z Górką było non consumatum,  papierowe znaczy. Beata mateczka wzięła sprawy w swoje ręce, wykorzystując nieobecność  Górki i zajęcie się króla wojną inflancką wywiozła córkę do Lwowa. Król się wściekł, zarządzono  oblężenie klasztoru w którym  schroniły się dwie kobiety a Beata znalazła wyjście z  sytuacji -  po raz trzeci Halszka, w tym po raz drugi z rozkazu mamusi stanęła na ślubnym kobiercu. Tym razem  troskliwa mamusia dopilnowała dopełnienia obowiązków małżeńskich i Siemion Olelkowicz został trzecim mężem Halszki "w pełnym wymiarze", że się tak wypisze. Na wiele to się nie zdało, król stwierdził że "to się nie liczy" i  Halszka wraz z posagiem ( a właściwie posag wraz  z Halszką ) wylądowali u Górki w Szamotułach. Górka postanowił z Halszki nie spuszczać wzroku i śledził każdy krok żony ( znaczy posagu ) ograniczając jej możliwość podróżowania ( odwiedzała Poznań i dobra Górków pod czujnym okiem strażników ). W wieży zamknięta nie została, po prostu tam mieściły się jej apartamenty. Dzieci z tego związku nie było, ponoć Halszka dotrzymywała wierności temu mężowi z małżeństwa co  się "nie liczyło". Oficjalnie występowała przy Górce jako żona, wygodnie i spokojnie sobie żyła, nie wplątywana w awantury. Mieszkała w Szamotułach do 1573 roku, kiedy to Łukasz Górka oddał ducha. Jej  trzeci nieuznany przez króla mąż nie żył już od roku 1560, mateczka miała własne problemy małżeńskie ( Beata poślubiła Olbrachta  Łaskiego, który naprawdę uwięził ją  w skrajnie trudnych warunkach w swoim zamku w Kieżmarku, rzecz jasna zaraz po tym kiedy Beata przepisała na niego swój majątek ). Kiedy została wdową po Górce miała zaledwie 34 lata, jej szansę na kolejne zamążpójście były znacznie większe niż te polskiej infantki Anny Jagiellonki ale Halszka wybrała wdowieństwo ( czemu się nie ma co dziwić ). Osiadła w Dubnie, w majątku stryja, gdzie zdaje się była kochana przez rodzinę. Nieszczęsny posag wrócił do  Osrtrogskich, Halszka zapisała cały majątek rodzinie. Lata spędzone w Szamotułach wcale nie były najsmutniejszymi w jej życiu, opowieści o uwięzieniu w baszcie, maskach na twarzy i tak dalej to  tylko wytwór romantycznej wyobraźni  i przetworzenie ludowych podań o "księżniczce co nie chciała męża". Halszka miała znacznie cięższe życie z własną, charakterną mamusią.

 Po Halszce w Szamotułach nie zostało nic, w jej komnacie stoi sobie manekin w sukni w stylu "Jak kostiumolodzy teatralni  wyobrażają sobie strój kobiecy w epoce renesansu" i tyle. No ale za to są inne ciekawe zbiory. Na dole wykopki archeo, na  górnych piętrach codzienna historia Szamotuł, taka bez zadęcia.  Na mnie największe wrażenie  zrobiły judaica  i przepiękna  szesnastowieczna rzeźba  Chrystusa, świetnie wyeksponowana. Zamek  Górków należycie odbudowany, po wielkopolsku czyściutki i porządny wielkiego ach nie wywołał, ot takie sobie muzeum ( choć współczesny gobelin z damami ukazanymi w duchu prerenesansu włoskiego zapisał się mile w mej pamięci )



 Największą atrakcją szamotulskich zbiorów zamkowych okazał się zbiór rosyjskich ikon z drugiej połowy XVIII i  XIX wieku. Pantalejmony, Nikolaje i Jewdoksje, wszyscy wpatrujący się w niewidoczne dla innych byty, z dłońmi zastygłymi w tajemniczych gestach, które tylko biegli w ikonicznym piśmie są w stanie rozszyfrować. Złote tła na których pasą się stada z biblijnych przypowieści, motywy wypukłych zdobień rodem z Bizancjum, delikatne ślady pędzla mistrzów z Palechy. Prawdziwa wschodnia uczta dla oczu z zamku położonym w zachodniej  Polsce. Mamelon i ja, świeżo po Grabarce, zdumione tym prawosławiem zalęgłym się w Wielkiej - To - Polsce, wpatrywałyśmy się w twarze wielikomuczenic, swiatych i celitieli wspominkując wschodnią ekskursję i dreszczyk mistycyzmu który nas dopadł przy słuchaniu wschodniej liturgii. Odkryłyśmy właśnie typ ikon z przedstawieniami wszystkich świat prawosławnych i widząc znaczną ich ilość wśród "szamotulskich" ikon poczułyśmy znajomą już nam, chęć rozwikłania zagadkowych przesłań niesionych przez pisane obrazy. Ot, tajemnice Wschodu. Długo jednak wśród ezoterycznych bytów przebywać nie mogłyśmy, żołądki przywołały nas do rzeczywistości. Kolejne wzniosłe uczucia opanowały nas dopiero nad talerzami pierogów w Obornikach Wielkopolskich. Owe wytwory zdaje się rodzinnego przedsiębiorstwa, sprzedawane w jednej z kamieniczek przy obornickim rynku, były tej klasy że zwyczajne mlaskanie nie wystarczało. Po prostu genialne pierożki! Rzecz jasna pierogarnia oblegana przez miejscowych, widać wszyscy spragnieni uczuć wyższych powstałych nad prozaicznym talerzem z pierogami, he, he.






4 komentarze:

  1. No faktycznie - Halszce nie ma się co dziwić. Po tylu wrażeniach stan wdowieństwa jawił się błogim odpoczynkiem.
    A po takiej zapowiedzi apetycznej kręciłam myszą w dół w poszukiwaniu zdjęcia misy z pierogami ;)
    Oj dobre są takie lokalne jadłodajnie, dobre, że strach (strach, że guzik w portkach strzeli ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taa, to wdowieństwo musiało być wyczekiwane.;-) Jedzonka nie sfociłam, jedzonko pożarłam! Lokalna pierogarnia wyrabia pierożki ze "światowym sznytem", wszelkim nawiedzającym Oborniki Wielkopolskie polecam. Oczywiście trzeba się przebić, miejscowi w porze obiadowej oblegają, czekanie konieczne ( moce przerobowe skromne, to nie McDonald ). Po drodze wyczailiśmy jeszcze jedno miejsce oblężone przez TIR - owców - tam podawali jeno schab i nic innego, ale za to jaki schab?!

      Usuń
    2. Taaaa, stara prawda: chcesz dobrze zjeść w podróży, wypatruj gdzie stoi najwiecej TIRów.
      A te emaliowane pojemniki na sól i mąkę strasznie mnie rozczuliły jako wspomnienie gumna mego dzieciectwa. Były emaliowane wiaderka na mleko, bańki, kubki, miski i miednice, a nawet taki wysoki i wąski imbryk do gotowania kawy ;) wafli sie u nas nie robiło, za to grzanki z chleba bezpośrednio na płycie. Potem wprowadziliśmy innowacje w postaci żółtego sera i przyprawy ziołowej, a nawet keczupu i tak powstawała bieda-pizza ;) Jakiez to było pyszna!

      Usuń
    3. Też mam słabość do emalii, współczesne kuchenne oprzyrządowanie ze stali słabo do mnie przemawia ( no może nie jest dla mnie ekstremalnie wstrząsające, nic nie przebije pięknego stalowego blatu kuchennego - moje pierwsze skojarzenie prosektorium ), lubię kolorki w kuchni, pracowicie szoruję mój emaliowany "ciężkodostawalny" zlew. Biedę -pizzę też pamiętam, pachniała jak marzenie, ze smakiem różnie bywało ( nie wiem co oni robili z serami w schyłkowej komunie ). Miłe wspomnionka.:-)

      Usuń