Nie jestem miłośniczką świąt świeżo importowanych, radości halloweenowe czy walentynkowe słabo do mnie przemawiają. Po pierwsze wiek już nie ten żeby słodycze sępić groźbą szantażu ( pomysły na psikusy by się znalazły i to takie że murowana groza natychmiastowa i włos dęba staje, he, he ), czy też z utęsknieniem wyglądać tandetnego, czerwonego serduszka ( jak wiadomo w pewnym wieku to już tylko brylanty wielokaratowe na człowieku robią wrażenie, he, he). Nasze całkiem nowe święta ( bo co to jest to ćwierć wieku - jedno pokolenie ) traktuję jako zjawiska handlowe. Co prawda dorobiliśmy się już własnej malutkiej tradycji jaką są protesty niektórych katechetów czy proboszczów przeciwko "szatańskim" zabawom czy protesty Szczeropolaków przeciwko zachodniemu importowi ( mamy własne Dziady, słowiańskie, no dobra z lekkim bałtyjskim wkładem ale w sumie nasze, halloweenów nam nie trzeba, he, he ). Tradycja protestowania przeciw nowemu zwyczajowi nie ma jednak moim zdaniem szans na dłuższe zagoszczenie w naszej kulturze ( protesty tego typu to do siebie mają że po pewnym czasie samoistnie zanikają, wraz z asymilacją zwyczaju).
W sumie do wiary w czary nam niemal tak samo blisko jak Anglosasom. Powszechnie uważa się że ostatnią czarownicą skazaną za czary na ziemiach polskich i jednocześnie w Europie była niejaka Barbara Zdunk z Reszla. Jednak jak się okazuje Barbara nie była sądzona za czary tylko za podpalenie domu, to spalenie jej zwłok na stosie spowodowało że uważano ją za ofiarę procesu o czary. Prawda jest taka że w tym czasie ( 1811 rok ) to już sędziowie mieli postoświeceniowe kodeksy i trzeba było radzić sobie inaczej. Radzono, czego najlepszym przykładem była sprawa Krystyny Ceynowy, poddanej próbie wody ( której nie przeżyła ) przez jej sąsiadów, mieszkańców wsi Chałupy, w 1836 roku. Co prawda Witchcraft Act został odwołany w Wielkiej Brytanii w 1951 roku ( Helen Duncan handlująca tajnymi informacjami jeszcze się zdążyła załapać na proces o czary ), a w 1999 roku na amerykańskim tzw. Midwest zawieszono w prawach ucznia za rzucanie uroków jakąś głęboko wierzącą w czary nastolatkę , jednak i my mamy się czym "pochwalić". Otóż w 2003 roku przed krakowskim sądem toczył się proces w sprawie pomówienia o czary. Dobrego imienia bronił nie będący czarownikiem ( bo wszak wiadomo że czarownicy i czarownice istnieją, he, he ) rolnik z Woli Kalinowskiej. Jego sąsiadka przyuważyła że krowy domniemanego dają coś więcej mleka od jej krów ( wiadomo zauroczenie ) i podzieliła się tym odkrywczym spostrzeżeniem z resztą podkrakowskiej wsi. Proces zakończył się ugodą. Podobno domniemany czarownik w czary nie wierzył ale nie miał pewności czy sąsiedzi też są niewierzący. Jakoś jestem dziwnie spokojnie pewna że świętowanie Halloween wrośnie w tradycję kraju nad Wisłą, he, he.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz